Przedostatnie wiadomości
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||
Komentarze, felietony - archiwum |
|||||||||||||||||||||||||||||||||||
Dział komentarzy i recenzji Słowa kluczowe - Wiesław Babik Filozofia (w) fizyce - Jarosław Kukowski Komentarze o szkole i edukacji Komentarze związane z etyką i psychylogią
Filozofia
Blogi różne Dlaczego wolne oprogramowanie... Komentarze związane z etyką i psychologią Komentarze o szkole i edukacji
|
Spis treści komentarzy polityczno - społecznychFelieton
o polskiej służbie zdrowia - czyli o zdrowiu na siłę Finansowanie
znajomości... Dojenie
kulturą
Felieton o polskiej służbie zdrowia - czyli o zdrowiu na siłęZnowu doszła do mnie informacja o kolejnej podwyżce stawki zdrowotnej. Tak, wiem, że jest wielu chorych ludzi w tym kraju i wielka potrzeba pomocy im. Mamy przepełnione szpitale, kolejki do specjalistów i długi placówek opieki zdrowotnej. Wydaje się więc, że jedynym logicznym rozwiązaniem jest dołożenie nowych pieniędzy od tego systemu. Jednak czy na pewno?... Od razu się zdradzę z moją tezą: jestem PRZECIWNY zwiększaniu obowiązkowej składki zdrowotnej. Z naprawdę WIELU powodów. Najważniejszy z nich nazywa się sprawiedliwość. Uważam, że niesprawiedliwe jest wymuszanie na ludziach finansowania owej niesprawnej machiny biurokratycznej (i całej masy patologii) jaką stanowi dzisiejsza służba zdrowia. Czuję, że Państwo Polskie postępuje wobec mnie nie fair nie dając mi w tym względzie wyboru. Bo wcale nie przemawia do mnie tłumaczenie,
że służba zdrowia ma za mało pieniędzy. Uważam, że jest WRĘCZ
PRZECIWNIE. Najwyraźniej w tym systemie pieniędzy jest ZA DUŻO. Podam
przykład z własnego doświadczenia: Pierwszym etapem procedury jest – oczywiście – zapisywanie się. Telefonicznie – nawet nie próbuj, bo numer albo jest non stop zajęty, albo nikt nie podnosi słuchawki. Poszedłem więc osobiście do recepcji w przychodni. Okazało się, że numerków już nie ma. Polecono przyjść później, a że aktualnie był piątek, to termin znalazł się dopiero na poniedziałek. Po weekendzie, w poniedziałek, gdy przyszedłem do recepcji zapisano mnie w końcu na jakiś termin u doktora – za mniej więcej 3 godziny. Przyszedłem o wyznaczonym czasie, ale okazało się, że... mojego lekarza akurat nie ma, a (nie informując mnie – bo przecież mój czas tu się nie liczy) przepisano mnie na zupełnie inną godzinę do kogoś innego. Całe szczęście, że miałem wtedy wolny dzień, więc pofatygowałem się do przychodni po raz kolejny za następne 3 godziny. Przyszedłem, usiadłem, bo oczywiście – była kolejka – wszak ustalenie dokładnego godzinowego terminu wizyty nie wiąże się przecież z chęcią zaoszczędzenia mojego czasu, a tylko z procedurami wewnętrznymi przychodni i owa godzina nie zobowiązuje do szybkiego przyjęcia. Po jakimś czasie oczekiwania, doczekałem się spotkania z panią doktor. Wszedłem do gabinetu, usiadłem na zydelku i wyłuszczyłem jej sprawę. Pani doktor pokiwała głową (już cieszyłem się, że wreszcie sprawę mam załatwioną), ale... akurat weszła jej koleżanka z recepcji. Beż żenady, że oto w pokoju znajduje się pacjent, który czeka na zakończenie jego sprawy, zaczęła dyskutować z lekarzem na temat jej potrzeby zdobycia recepty dla przyjaciółki. Panie sobie gadały, gadały... z 15 minut i pani doktor wypisała koleżance plik recept, a gdy ta ostatnia wyszła, a pani doktor wreszcie zwróciła się do mnie. Miałem nadzieję, że w końcu wyjmie tę strzykawkę i ampułkę, a ja dostanę zastrzyk przeciwtężcowy. Nic bardziej mylnego. Dostałem, ale... skierowanie do chirurga. Bo pewnie coś tak skomplikowanego jak rutynowy zastrzyk, to robota dla chirurga - specjalisty. Chirurg przyjmuje w innej przychodni i, oczywiście, tego dnia już poszedł do domu. Dogadałem się w sprawie wizyty na kolejny termin. Następnego dnia podreptałem do rzeczonego chirurga, który przeczytał receptę poprzedniej pani doktor i, autorytatywnie, potwierdził diagnozę, że – faktycznie – trzeba zrobić mi zastrzyk przeciwtężcowy. Wypisał receptę, a następnie polecił, żebym kupił sobie ów zastrzyk w aptece i przyszedł z nim do... pielęgniarki, która przyjmuje na 3cim piętrze. Na szczęście nie musiałem się już od niej po raz kolejny zapisywać i po zakupie medykamentu, wdrapaniu się na 3 piętro i krótkim odczekaniu, tężcowa szczepionka została wstrzyknięta do mojego krwioobiegu. Ufff... Jak z tego widać, nasz system opieki zdrowotnej sprawę zwykłego zastrzyku przeciwtężcowego rozbudował do bizantyjskiej machiny biurokratycznej. W sprawę zaangażowanych było kilka recepcjonistek, dwoje lekarzy i pielęgniarka (nie licząc aptekarzy). A przecież – gdyby to było normalnie – poszedłbym zwyczajnie do lekarza, który na takie okazje powinien mieć przygotowaną ampułkę (wiadomo, podobne przypadki są dość częste – choćby w szkole, na boisku, więc najsensowniej byłoby reagować szybko) i po 5 minutach powinien załatwić sprawę. Ale tak dobrze nie ma – w końcu stać nas. No nie?... Strach pomyśleć, jak rozbudują się procedury, gdy stawka zdrowotna wzrośnie... Tak więc, jak wspomniałem na wstępie, jestem zdecydowanie przeciw wymuszaniu na mnie finansowania tak marnotrawnego systemu jak polska służba zdrowia. Najpierw należy usunąć istniejące idiotyzmy w nim działające. Dobrą zasadą byłoby, że składka zdrowotna składa się z dwóch składników przymusowego i dobrowolnego. Przy czym ten przymusowy powinien być naprawdę obliczony na podstawowe zastosowania – powinien działać tanio, ale możliwie jak najsprawniej. Wszyscy Ci, którzy chcieliby czegoś więcej musieliby dopłacić. Poza tym oczekuję, że jako pacjent - klient, będę przez lekarzy traktowany jako osoba pożądana i oczekiwana. No i nie lekceważona (np. bezpardonowym zajęciem się załatwianiem sprawy koleżanki). To, że opisana wyżej sytuacja się zdarzyła świadczy o tym, że dla naszej służby zdrowia pacjent najwyraźniej jest mało potrzebny - pewnie pieniądze dostaje się za coś innego niż obsługa chorych. W dzisiejszym systemie wszyscy muszą przymusowo finansować:
Do tych wydatków należy doliczyć wszystko to co pewnie wylobbują różne grupy interesu: zapłodnienia in vitro, operacje kosmetyczne, środki antykoncepcyjne, czy inne leki/terapie, które nie służą bezpośredniemu ratowaniu życia, czy zdrowia, a jedynie podnoszeniu komfortu i sprawianiu przyjemności wybrańcom, którzy wiedzą jak z tego systemu coś dla siebie uszczknąć. Do tego osoba pracująca ma często znikome szanse na dostanie się
do lekarza w sensownym terminie. Typową sytuacją obecnie jest, że
przychodnie okupują rzesze emerytów, dla których zajmowanie się własnym
zdrowiem stanowi główną treść życia, a niemała część ich wizyt
lekarskich służy bardziej potrzebie wyżalenia się i wzbudzenia
zainteresowania, niż ma związek z prawdziwym, aktywnym leczeniem. Człowiek
pracujący, który u szefa z trudem zyskuje zwolnienie na dzień czy
dwa, wpuszczony w leniwą emerycką atmosferę „na wszystko jest
czas” dostaje białej gorączki. I często rezygnuje w ogóle z
wizyty, czy badania (sam w ten sposób reaguję), byle tylko nie przeżywać
gehenny kontaktu ze „zdrowotną” biurokracją. Potem w
mediach mamy użalanie się: jak się ci ludzie nie badają
profilaktycznie, jako to przychodzą do lekarza w ostatniej chwili, jak
są mało przezorni... Nie jest tajemnicą, że na zdrowie można wydać DOWOLNIE DUŻE pieniądze. Zawsze da się znaleźć ktoś, kogo by można, niezwykle drogimi zabiegami, jeszcze kilka tygodni dłużej utrzymać przy życiu. Można też (całkiem rozsądnie) przekonywać, że w ogóle powinniśmy ludzi leczyć wyłącznie najdroższymi medykamentami (czy jednocześnie najlepszymi, to już inna sprawa). Bo przecież one się ludziom „należą” (a co nie jestem wart, żeby mnie leczyć pigułką za 10 tys. zł?!!!). Można kupować najnowocześniejszy sprzęt do szpitali (który później często stoi nieużywany, bo biurokraci nie będą mogli się dogadać w sprawie finansowania kosztów jego użycia). Problem w tym, że owe PIENIĄDZE NIE SĄ ZNIKĄD. Pieniądze na leczenie, pochodzą (są przesunięte, wyrwane) m.in. z wydatków na żywność, na ochronę środowiska, na wypoczynek, na zdrowe ubranie. Można powiedzieć polskiemu społeczeństwu: powinniście się zaharowywać i rezygnować z wielu aspiracji życiowych, byle tylko lepiej się leczyć w przypadku choroby – oddajcie więc prawie wszystkie zarobione pieniądze na finansowanie służby zdrowia! Oczywiście wszystko można. Można nie pójść do kina, ale kupić jakieś droższe leki, można zrezygnować z urlopu, a dzięki temu powstanie gdzieś może nowoczesny szpital, można nie wymienić rur, czy okien w domu, jeździć starym gratem, zamiast nowym samochodem, ale za to w razie wypadku sprawniej nas będą intubować... Tylko, jaki w tym sens? Czy aby na pewno leczenie się jest ważniejsze niż jakość reszty życia? W końcu jak (z powodu przesunięcia pieniędzy na lecznictwo) nie zadbamy o ochronę środowiska, to i tak przybędzie chorych. Jeśli, zmuszeni oszczędnościami związanymi z finansowaniem ochrony zdrowia, nie kupimy samochodu z lepszymi hamulcami, to jest duża szansa, że odbije się to na liczbie ofiar wypadków. Itp. Życie, gospodarka, to system naczyń połączonych, zwykle przeznaczając fundusze na jeden cel, osłabiamy inne. A z resztą – jeśli już ktoś bardzo chce zabezpieczyć się w dziedzinie ochrony zdrowia, to niech robi to na własny rachunek. Niech wykupuje dodatkowe ubezpieczenia, które dadzą mu prawo do luksusowej terapii po zachorowaniu, ale niech nie zmusza do tego innych. Dlaczego ktoś nam narzuca swoją wizję życia? Uważam, że powinienem mieć prawo wyboru między skupieniem się na ubezpieczaniu od zachorowania, a finansowaniem aktualnego życia – powinienem mieć prawo do wyboru, czy pieniądze przeznaczę na urlop, albo siłownię (też żeby chronić zdrowie), czy na koszty przyszłego leczenia. A jak potraktować osoby wkalkulowujące ryzyko swoich
niebezpiecznych zachowań w życie, powinny też jakoś ponosić
konsekwencje swoich wyborów. Czyli możemy postawić takie pytanie: Oczywiście - jakaś forma solidarności jest potrzebna. Jesteśmy ludźmi wśród ludzi i nie mamy prawa odwracać się od cudzego nieszczęścia. Również zawinionego. Jednak wszystko ma swoje granice. W końcu my też będziemy kiedyś starzy i będziemy potrzebowali pomocy medycznej. Ale śmierć i tak w końcu nas dopadnie. Nie zgadzam się z twierdzeniem, że życie i zdrowie jest dla ludzi najwyższą wartością. Przeczy temu wiele zachowań - od świadomie kultywowanych niebezpiecznych zachowań, poprzez nałogi, obżeranie się, lekceważenie zasad higieny. Zdrowie staje się dla nas większą wartością, gdy zaczyna szwankować, ale zapewne większość z nas wolałaby żyć krócej ale wygodniej, pełniej, ciekawiej, niż co prawda bardzo higienicznie i zdrowo, a za to nudno i w nieustannym reżimie ochrony przez znanymi zagrożeniami. Tak już jest i chyba większość z nas to przyzna. Gdyby dzisiaj spytać kogoś z jakich swoich pasji i przyjemności chciałby zrezygnować, żeby się lepiej zabezpieczyć w przypadku choroby?, to jedni może by zrezygnowali z czegoś, a inni by powiedzieli: chcę teraz żyć pełnią życia, a nie ścibolić pieniądze na walkę z chorobami. I jak przyjdzie czas odejścia, to przyjmę to zgodnością - bez żebrania o jeszcze kilka tygodni życia za cenę kupowania dla mnie najdroższych specyfików podtrzymujących życie i zdrowie. I mają chyba prawo do takiego wyboru. Dlatego, zamiast wymuszania na wszystkich kosztownego finansowania naszej opieki zdrowotnej, uczciwiej byłoby oprzeć się na zróżnicowaniu zasad – chcesz mieć lepszą opiekę, to płać większą składkę, albo nie dostaniesz później kuracji droższej niż wskazuje określony limit. Jeśli ci jednak nie zależy na zabezpieczeniach, to też masz do tego prawo. I jednocześnie, jeśli się nadmiernie obżerasz i nie dbasz o zdrowy tryb życia, to też nie masz prawa żądać od innych dodatkowego finansowania skutków swojej lekkomyślności. Bo skoro jest wybór, to powinna być też jego konsekwencja. Oczywiście nie chodzi o jakąś przesadę. Jakieś minimum (także finansowanej obowiązkowo) ochrony zdrowia w cywilizowanym kraju jest koniecznością. I trzeba też częściowo dofinansować tych, którzy są wyjątkowo biedni, nieporadni. Ale niech to będzie rzeczywiście blisko minimum i niech system uświadamia ludzi na temat konsekwencji (także finansowych) ich życiowych wyborów. Jednak aktualnie nasz system opieki zdrowotnej jest wyjątkowo patologiczny – nie skłania do oszczędności, nie promuje zachowań prozdrowotnych, sprzyja korupcji. Najpierw trzeba go naprawić, a dopiero później myśleć o zwiększaniu składki. W aktualnym układzie zwiększone nakłady pójdą na finansowanie tych, i kolejnych, patologii. Michał Dyszyński - dodano do serwisu 6 lipca
2008
Autostradą po kasęKiszki się w człowieku skręcają, gdy czyta się komentarze na temat polskiego systemu budowy i finansowania autostrad. Ostatnio, gdy rząd próbuje znieść w Polsce winiety dla ciężarówek pojawiają się "obrońcy" polskich dróg i lamentują: jak to "rząd" nierozważnie rezygnuje z tych winiet, bo wtedy kuriozalnie wysokie ceny za przejazd autostradami wymuszane przez firmy nimi zarządzające wypłoszą kierowców. Zgroza? I to oczywiście tej sytuacji winien jest rząd, a nie zarządcy
autostrad... Co więc w takiej sytuacji rząd powinien zrobić?... Ktoś powie: przecież nikt tak nie napisał. Owszem nie napisał
wprost, ale zastanówmy się: I chyba do tego dążą nawoływania lobbystów autostradowych - żeby, co prawda może bez ogłaszania tego zbyt szeroko, zgodzić się na każde wygórowane żądania koncesjonariuszy - bo przecież skoro mamy autostrady, to już nie będziemy musieli wydawać na remonty innych dróg, a więc jeszcze te pieniądze z podatków można by "drapnąć". Czy polscy bogacze naprawdę są pozbawienie resztek przyzwoitości?...
Michał Dyszyński 12.03.2008
Niedoinformacyjna RozpudaOd jakiegoś czasu polskie media serwują nam kolejne informacja z frontu walki o dolinę Rozpudy. Z jednej strony barykady mamy gromadę ekologów i ludzi z całej Polski zatroskanych o dobro środowiska naturalnego; z drugiej mieszkańcy Augustowa, którzy mają już dość stad tirów jeżdżących przez środek ich miasta i przedstawicieli ministerstw środowiska i transportu optujących za budową autostrady przecinającej chroniony teren unikalnych torfowisk. Kto ma rację? - Ja nie wiem... I właśnie o tym chciałem napisać – tzn. nie o samym sporze (bo nie uważam, abym przy tym poziomie doinformowania miał prawo się wypowiadać), ale o rzetelności mediów w informowaniu. Bo niestety, choć docierają niby coraz to nowe wiadomości, to nie rozświetlają one stanu mojej świadomości w kluczowych sprawach. Bo właściwie, to sposób informowania o sprawie Rozpudy uważam za ewidentną kpiną z odbiorców wiadomości. Obserwuję w prasie i telewizji grupę ekologicznych aktywistów, ministrów, transparenty, dowiaduję się jak to w spór angażuje się UE i ludzie z całego kraju, tylko nie mogę się dowiedzieć nic na temat kwestii dla sprawy absolutnie kluczowych:
Odnoszę wrażenie, że media traktują swoich odbiorców jako gromadę bezmózgich sensatów szukających wyłącznie emocji. Że ludzi tak naprawdę nie obchodzi, czy lepsza jest jedna, czy druga opcja, ale jałowe emocjonalne rozterki w stylu: ci chcą tak, a tamci inaczej, ci znowu tak, ale ci inaczej... oj jak się mocują, oj jak się starają... a jak oni są zaangażowani, jak siedzą w tych namiotach i jak protestują. I te bagna i torfowiska, jakie wartościowe... a przyroda, jaki to bezcenny dar, ale ci mieszkańcy Augustowa, jaki oni tam mają problem, bo pod kołami tirów giną ich dzieci, oj jaki dramat, jaki dramat... Itd. Być może to ja jestem wyjątkiem w tym kraju, ale mam absolutnie dość skupiania się dramatach i emocjach (choć doceniam ich znaczenie), i chciałbym się dowiedzieć czegoś więcej o istocie sporu. Bo być może będzie jakieś referendum, od którego zależeć będzie dobro ludzi, dobro kraju, więc każdy powinien wiedzieć coś więcej o sprawie niż tylko, że ludzie się tym emocjonują. Być może nie chodzi tylko o protesty i demonstracje, ale najpierw o sensowne działania, mądre decyzje, które trzeba ze strony opinii publicznej monitorować... Ale kogo to obchodzi? Zamiast tego w kolejnych aktach informacyjnego
spektaklu pewnie znowu "dowiem się" rzeczy oczywistych -
że ekologom jest zimno, mieszkańcom smrodliwie od spalin, a ktoś tam
protestuje, przeciwko czemuś tam i się bardzo przy tym zaangażował.
Dostanę następną papkę pseudoinformacji - żer dla jałowych emocji. Michał Dyszyński
Między poprawnością polityczną, a kwadraturą kołaKwadratura koła jest chyba najbardziej znanym przykładem problemów nierozwiązywalnych. Na tyle ciekawym, że historycznie niezwykle bogatym w przykłady. Przez setki lat matematycy całego świata próbowali metodami prostych przekształceń (wyłącznie z użyciem cyrkla i linijki) skonstruować kwadrat o polu dokładnie równym polu koła o zadanym promieniu. Dopiero w roku 1882 matematyk Lindemann udowodnił, że próby te są syzyfowe - postawione zadanie nie da się rozwiązać w skończonej liczbie kroków. Ale nie o matematyce tu będzie. Wbrew pozorom.... Tylko o polityce.
Więc przechodzę do rzeczy. I tu poprawność polityczna ma prawdziwą zagwozdkę. Bo przecież z jednej strony od dawna głosi, że wszystkie kultury, religie, narody są sobie równe. Że nie ma gorszych lepszych i że trzeba "zrozumieć" wszelkie trudne do zaakceptowania zachowania - czy to muzułmańskich fanatyków, czy kręgi żydowskich publicystów domagających się nieustannego, troskliwego zainteresowania opinii publicznej swoim narodem. Tak samo dobrzy i warci "zrozumienia" i wysłuchania są grupki pseudoekologicznych oszołomów, jak bandy wyrostków podpalające samochody. Oni wszyscy "nie się przecież niczemu winni", bo winni są zwykli obywatele, którzy co dzień pracują w milionach firm, a do tego nie kradną, nie podpalają i nie domagają się szczególnego zainteresowania - słowem: są obrzydliwie normalni (normalność jest winą ewidentną, nie podlegającą dyskusji). I tu nagle, na owych normalnych trudno teraz zrzucić winę na
antysemityzm. Bo Żyda zabija inna mniejszość - muzułmańscy
imigranci. Cóż wyznawca poprawności politycznej może począć z
takim fantem? Ja obstawiam (ekstrapolując absurd myślenia zwolenników politpoprawności), że jednak winni "okażą się" znowu zwykli Francuzi - czyli albo francuski system szkolnictwa, może też jakieś tam inne władze. Bo przecież nie spowodowały jakiejś czarodziejskiej przemiany w umysłach, za pomocą jakiejś genialnej argumentacji nie dotarły do mózgów młodych awanturników, od dziecka wychowywanych w tradycji plemiennej i narodowej nienawiści. Bo przecież (wg politpoprawnej ideologii) wszystko jest jednakowo dobre - kultura jawnie głosząca nienawiść i zemstę, czy też tyranię facetów, wobec "ich" kobiet. Ale to taka kultura i nie wolno krytykować. A "po mojemu" jest po prostu tak: Michał Dyszyński dodano do serwisu 2 9 lutego 2006
Dołek logiki polskich żurnalistówJakiś czas temu przeczytałem dość interesującą relację z badań socjologicznych poświęconych stosunkowi polskiego społeczeństwa do demokracji. Artykuł został zamieszczony na pierwszej strony „Gazety Wyborczej” i nosi tytuł „Polska demokracja w dołku”. Pozwolę sobie zacytować pierwsze 2 zdania z tego artykułu: Ponad połowa Polaków - 52 proc. - twierdzi, że rządy niedemokratyczne mogą być niekiedy lepsze niż demokracja. To najbardziej nieprzychylny wynik od początku lat 90. Teraz pozwolę sobie na komentarz. I wbrew pozorom, będzie nie na temat demokracji, a na temat sensu słów i stosunku do ewidentnych słów i faktów. Bo spójrzmy na sprawę logicznie: jak w zgodzie z realiami można odpowiedzieć na pytanie postawione w sposób następujący: czy rządy niedemokratyczne mogą być niekiedy lepsze niż demokracja? Moim zdaniem już prosta analiza sensu tego pytania raczej nie pozostawia wielu wątpliwości. W końcu wyrażenia „mogą być” i „niekiedy” sugerują zwrócenie uwagi na samą potencjalną możliwość sytuacji - np. w której zmanipulowany przez populistów tłum wybiera ewidentnie gorsze rozwiązanie, niż rozsądny człowiek nadużywający w pewnym momencie władzy dla ratowania wyższych wartości. Przykłady tego rodzaju historia zna. I to dość liczne. Oto przykłady ilustrujące mój typ rozumowania: 1. Gdyby przed (jak najbardziej demokratycznym!) dojściem Hitlera do władzy, jakaś siła polityczna powstrzymała na kilka lat (do czasu uspokojenia ogólnego rozgoryczenia niemieckiego społeczeństwa) procedury demokratyczne i uniemożliwiła wybór tego superzbrodniarza na wodza Rzeszy Niemieckiej, to miliony osób poległych w czasie III wojny światowej, być może dożyłoby spokojnej starości. Chyba nie ma tu dużych wątpliwości, że demokratyczny wybór wodza faszystowskich Niemiec, był gorszy niż wstrzymanie demokracji na kilka lat, do momentu, aż się sytuacja wyjaśni. 2. Jeśli, przy dzisiejszych wzburzonych nastrojach w kolejnych krajach islamskich, dojdzie do wyboru na najwyższe stanowiska władzy kolejnych ukierunkowanych na terror fundamentalistów, to szybko możemy się obudzić w świecie zdominowanym przez wodzów - ekstremistów szantażujących państwa demokratyczne arsenałami swojej broni biologicznej, chemicznej, a może i atomowej. I pewnie przyjdzie nam wtedy wzdychać do rządów co prawda niedemokratycznych, ale za to nieco bardziej rozsądnych. W końcu demokracja jest w dużym stopniu kształtowana przez populistów i ulicę, a nie rozsądek elity intelektualnej. 3. Dla socjologów oczywiste jest, że popularność osób wybieranych do władz zależy w dużym stopniu od siły medialnej, możliwości kupienia sobie wizerunku, zdobycia pozytywnej popularności. W końcu nie na darmo wydawane są miliony dolarów na kampanie wyborcze. A przy odpowiednio dużych środkach możliwe jest wykreowanie na zbawcę narodu dowolnej ludzkiej kreatury, lub miernoty podatnej na manipulację gangsterów politycznych. Jeśli dodamy do tego niedorozwój niezależnej prasy i postępujące zaburzenie świadomości społeczeństw, to łatwo można wyobrazić sobie sytuację, w której wybrane demokratycznie władze zgromadzą „śmietankę” typów spod ciemnej gwiazdy. 4. Jeśli dzisiaj w kraju typu Pakistan (posiadającemu broń jądrową) uda się demokratycznie dojść do władzy fundamentalistom (a jest to całkiem prawdopodobne z racji popularności ruchów islamistycznych w tym kraju), to być może w wyniku ich działań cały świat da się wciągnąć w zawieruchę o niewyobrażalnych konsekwencjach. Więc może w takiej sytuacji lepiej byłoby ratować się brakiem demokracji, niż zdawać się na wybór rozgrzanej emocjami, i kazaniami islamskich duchownych, ulicy. Dla autora tych słów jest OCZYWISTE, że w wielu sytuacjach rządy demokratyczne okażą się mniej skuteczne, wydolne, uczciwe, niż władza autorytarna. W końcu wiele zależy od tego w jakich warunkach ta demokracja funkcjonuje, jak mądrzy i odporni na manipulację są wyborcy. W szczególności w warunkach wojny trudno jest sobie wyobrazić demokratyczne debaty i procedury i wtedy brak demokracji jest po prostu lepszy. Jednak jednocześnie! Tak więc na pytanie, czy „niekiedy” jest „możliwe”, że brak demokracji będzie lepszy niż legalne wybory, śmiało odpowiadam – owszem tak. Odpowiadam w ten sposób, mimo że jestem zdecydowanym zwolennikiem demokratycznej formy rządów. Ciekawe jest natomiast wyciąganie wniosków przez grono dziennikarskie. Oto ludzie, którzy w ogóle ośmielają się widzieć jakieś niedostatki demokracji, którzy nie mają ślepej wiary, że każda możliwa jej forma, jest lepsza od każdego możliwego stanu rządów – tacy ludzie traktowani są od razu jako przeciwnicy. A może nie są wcale przeciwnikami demokracji (jak np. autor tych słów), ale po prostu w zgodzie z rozsądkiem odpowiadają na pytania zawarte w ankiecie?... Nasuwa mi się tu jeszcze jedna, nieco głębsza refleksja. Związana jest ona ze spostrzeżeniem, jak nielogicznie może działać ludzki umysł. Bo faktycznie wielu ludzi (nie wiem czy nie większość) uważa, że na czyjeś oszustwo, reakcją rozsądną jest... oszustwo w przeciwną stronę. Nie trzymanie się prawdy, nie wyjaśnienie bezstronne, ale właśnie przegięcie w przeciwnym kierunku. W powszechnej świadomości oszustwo zyskuje swoją nobilitację, jeśli tylko ktoś skrzywił prawdę „odwrotnie”. Czyli – na zarzut chamstwa (załóżmy, że niesłuszny), mamy skłonność do mówienia, o tej osobie jako o wzorze grzeczności. I odwrotnie, jeśli kogoś zbytnio chwalą, to często reakcją jest argumentacja wysuwająca przesadzone oskarżenia. Inaczej mówiąc – staramy się „wyrównywać poziom” oceny poprzez przegięcia o przeciwstawnej wartości. I niestety, często nie zdajemy sobie sprawy z tego, że dajemy się wtedy wmanewrowywać w głoszenie poglądów, których w rzeczywistości nie wyznajemy. A później sami gubimy się w tym gdzie jest prawda, a gdzie jej nadinterpretacja. Podobną tendencją jest powszechne przekonanie, że oszukiwanie jest poprawne, jeśli jego źródłem jest jakaś forma lojalności. W typowej świadomości „dobry” rodzic powinien myśleć i mówić o swoim dziecku, jak o najwspanialszym i najmądrzejszym. Jeśli jest realistą i widzi z równą ostrością zarówno zalety, jak i wady swego potomstwa, to pewnie swego dziecka „nie kocha”. Sytuacja jest jeszcze bardziej wyraźna w przypadku stosunku do własnego narodu. Tutaj np. samo powiedzenie, że Polacy też dokonywali złych czynów (co jest historyczną oczywistością, bo w każdym narodzie są jasne i ciemne karty historii) szybko spotka się z zarzutem „kalania własnego gniazda”, czy wręcz „zdrady narodu”. Ogólnie, kręgi „patriotyczne” zwykle nie chcą słuchać przyznaniu się jakiejkolwiek (!) złej strony ich narodu. Ja osobiście uważam tego rodzaju postawę intelektualną za szkodliwą. Za grzech względem własnego umysłu, formę głupoty, niedojrzałości. Bo po dokonaniu takich wielu lojalnościowych skrzywień postrzegania świata, pogubimy się w tym co jest prawdą, a co jej deformacją. I grozi nam, że zaczniemy podejmować decyzje nieadekwatne do rzeczywistości. A w konsekwencji zwykle zaszkodzimy sami sobie. Podam może bardzo prosty, ale przez to wymowny przykład. Ktoś, kto w imię solidarności, czy poczucia lojalności chce uznawać swojego kolegę za niepokonanego mistrza walk ulicznych, łatwo może przecenić jego możliwości i wmanewrować w niebezpieczną sytuację. Potem okaże się, że znacznie silniejszy przeciwnik „dołoży” naszemu idolowi. A może dołożyć tak skutecznie, że ten już się nie podniesie... Dlatego chyba bezpieczniejszą postawą niż oszukiwanie siebie i innych w imię lojalności, jest pokorne uznanie prawdy, a kwestie uznania, wiary w czyjąś wartość można przenieść na inny poziom – poziom naszego wyboru i akceptacji POMIMO WAD. Mówiąc inaczej – można kochać swój kraj, POMIMO tego, że miał on ciemne karty historii. Można akceptować trud i starania ulubionego sportowca POMIMO, że aktualnie nie odnosi on sukcesów. Można kochać własne dziecko, POMIMO tego, że zachowuje się źle, że sprawia nam kłopoty. I wcale nie trzeba do tej miłości robić sobie samemu „wodę z mózgu”. Szkoda tylko, że nasi dziennikarze traktują całe społeczeństwo tak, jakby w imię lojalności, czy politycznej poprawności, powinno zakłamywać oczywiste prawdy. Michał Dyszyński dodano do serwisu 9 lutego 2006 Między bezrobociem, a "złą wolą" pracownikówDość ciekawe informacje na temat rynku pracy przekazują ostatnio
media W pewnym stopniu – tak. Ale skąd się wziął i jak go rozwikłać? Wiadomo, że w wielu fabrykach, zakładach, urzędach brakuje
wykwalifikowanych pracowników. I mimo ogłoszeń nowi się nie kwapią.
Dlaczego? Chociaż z drugiej strony... nie można do końca narzekać na mobilność zawodową rodaków. Polacy też mogą być mobilni. Wszak dowodzą tego wyjazdy do Anglii, czy Irlandii. Ale znowu, musi być spełniony ten podstawowy warunek, że po zatrudnieniu w nowym miejscu pracy, koszty nie zjedzą ponad 80% pensji. Ciekawa jest też inna refleksja. Oto po raz pierwszy od wielu lat okazuje się, że Polsce o niektórych pracowników też trzeba jednak choć trochę dbać - np. zatroszczyć się, czy ma gdzie mieszkać, ma możliwość dojazdu, czy jego pensja jest wystarczająca na to, aby mógł funkcjonować w tych warunkach. Bo oferowanie poborów, "nawet" o całe 200 zł większych od płacy ustawowej minimalnej, wcale nie musi dla bezrobotnego oznaczać korzyści w porównaniu do jego obecnej sytuacji, gdy dorywczo w swoim miejscu zamieszkania na czarno "wyciąga" 500 zł na rękę. A ma przy tym dużo wolnego czasu dla siebie. Wszak z pracą wiąże się cała masa kosztów (a także więcej obowiązków, czasem upokorzeń...) i dopiero od ich pokrycia zaczyna się realny zysk. Taka sytuacja to nowość na rynku pracy tak bardzo rozpieszczonym (patrząc z punktu widzenia pracodawców) przez wysokie bezrobocie. Może powoli pracodawcy zaczną myśleć i planować politykę kadrową bardziej perspektywicznie. Może przekonają się, że warto dbać o dobrych pracowników i że trzeba brać pod uwagę takie „głupie” czynniki jak atmosfera w wśród zatrudnionych, poczucie dowartościowania, zwykłe ludzkie poczucie godności. Oczywiście pełny obraz sytuacji na rynku pracy nie jest jednoznaczny i nie nie można pracodawców oskarżać globalnie o krótkowzroczność. Bo faktycznie w Polsce jest całkiem niemała grupa pracowników "lewusów", których prawdziwa praca nie interesuje, albo jeśli już ją wezmą, to tylko taką jakiej się kiedyś wyuczyli w szkole. Przekwalifikowania uważają za dyshonor. Ale tacy ludzie są pod każdą szerokością geograficzną i nie ma na to rady. Niestety, to też menedżerowie muszą wciąż pod uwagę - ludzie są, jacy są... Michał Dyszyński dodano do serwisu 2 lutego 2006
Nie tylko o godzinnym szorowaniu zębówKlika dni temu w programie telewizji TVN prowadzonym przez P. Ewę Drzyzgę pokazany był ciekawy przypadek matki ogarniętej obsesją czystości zębów jej dzieci. W efekcie jej przesadnej troski dzieci miały zęby czyszczone szczoteczką przez godzinę, a czyszczenia nie przerywano mimo, że na zębach pojawiały się rany. Sprawa poważna. I skłania do zadumy. Jednak ja nie zamierzam tu zajmować się przypadkami osób z zaburzeniami emocjonalnymi. Wszak specjaliści stwierdzili, że wspomniana matka nie powinna zajmować się dziećmi i odebrano jej prawa rodzicielskie. Mam za to refleksję na zupełnie inny temat. Bo inna ciekawa wiadomość dotarła do mnie dzisiaj - dowiedziałem się (http://biznes.interia.pl/news?inf=707120 i http://mojeinwestycje.interia.pl/news?inf=707005), że w Polsce mamy najniższą inflację w całej UE, ale jednocześnie najwyższe stopy procentowe. Od lat słyszę argumentację za utrzymywaniem wysokich stóp procentowym – zagrożenie inflacją. Rok w rok, miesiąc w miesiąc słyszymy obawy w stylu: inflacja może się odbić w przyszłym kwartale… Więc stopy procentowe muszą być wysokie, lub są pewne czynniki, które „grożą odbiciem inflacji w końcu roku”… Przyznam, że politykę polskiej Rady Polityki Pieniężnej z
zainteresowaniem obserwuję od lat. I trudno mi wytłumaczyć tak daleko
posuniętą troskę o inflację, jak to ma miejsce w tym przypadku.
„Fachowcy” z RPP na bodaj 5 czy 6 ostatnich lat we własny
cel inflacyjny utrafili bodaj jeden raz. Sami sobie ustalają cel, sami
ustalają "widełki", a potem sami w ów cel nie trafiąją. W
zdecydowanej większości przypadków inflacja okazywała się znacznie
niższa od oczekiwań – cel inflacyjny jest notorycznie
przestrzeliwany. Tego zrozumieć nie potrafię. Kurczę! To ja - może
nie wybitny ekonomista - ale taki mędrkujący gawędziarz i tak na
zdrowy "chłopski" rozum, to przynajmniej sobie te widełki
ustaliłbym wygodniejsze. I wtedy bym trafił. Gdy wiem, że jestem
kiepski strzelec z pistoletu, to przynajmniej mogę podejść bliżej
tarczy... Warto tu odnotować, że jakakolwiek krytyka opisywanego RPP wywołuje
burzę w mediach na temat ograniczania autonomii banku centralnego i dążenie
do powrotu hiperinflacji. Jakby świat miał się zawalić, gdyby np.
polityka polskiego Banku była podobna do polityki banków w innych
krajach o rozwiniętej gospodarce… Czy owa autonomia powinna być
posunięta do absurdu, czy jest celem absolutnie nadrzędnym? Jakież to
siły lobbują tak mocno za utrzymywaniem kuriozalnej polityki pieniężnej?
Bo może tak „autonomiczna” Rada powinna ustalić stopy na
200% w skali roku. A może i 1000%... Czemu nie?... W końcu jak
autonomia, to autonomia. Wszak argumenty w rodzaju, że inni tak bardzo
nie „dbają” o inflację są dla Rady nieistotne. Matce, z zaburzeniami psychicznymi, szorującej do przesady dzieciom
zęby bardzo się nie dziwię – to w końcu choroba, obsesja,
przypadek medyczny. Jednak przypuszczam, że poważni, szacowni członkowie
Rady Polityki Pieniężnej chorzy nie są. I „szorowanie do
krwi” z roku na rok polskiej inflacji, przypomina pasję o
intensywności graniczącej z najczarniejszą obsesję. Dziwny kraj, ta
Polska, dziwni ludzie; kraj wielce egzotyczny; kraj niebywałych
kontrastów… Michał Dyszyński dodano do serwisu 22 stycznia 2006
Finansowanie znajomości...Przyznam, że od dłuższego raczej nie zachwycam się polskim
biznesem, szczególnie tym "wielkim" biznesem. Niewątpliwie
większość tekstów jakie piszę o dzisiejszej Polsce jest krytyczna
wobec tego środowiska. Nie lubię lobbystycznych organizacji w rodzaju
BCC, czy innych towarzystw biznesowo - finansowej adoracji. Ale przez długi
czas nie bardzo wiedziałem jak sformułować źródło mojej niechęci
do polskiego środowiska posiadaczy. Bo przecież z drugiej strony
niezwykle cenię sobie wszelką przedsiębiorczość, chęć do działania,
organizowania ludzi. Podziwiam tytanów pracy, którzy ze stoiska typu
"szczęki", dorobili się sklepów w dobrych punktach miasta,
czy z warsztatu doszli do całkiem "poważnej" fabryki. Uważam
też, że dobrzy, uczciwi menedżerowie i odpowiedzialny biznes są
Polsce bardzo potrzebni. Niestety, jest tu pewien problem. Skąd to przekonanie? Przykład nr 2. Mam innego znajomego. Branża budowlana. Wiadomo - w grę wchodzą wielkie inwestycje, przetargi. Mój znajomy twierdzi, że w Polsce do tej pory ŻADEN przetarg na dużą sumę nie był rozstrzygnięty uczciwie. Żaden. Od początku istnienia III RP! Oczywiście może się on mylić, jego informacje mogą być niepełne. Ale z drugiej strony - on w branży działa od lat. Widział niejedno. Przy wielu przetargach się pełnił ważne funkcje. I z jakiegoś powodu tak uważa tak - jak to wyżej napisałem. A nie jest to też osobnik, który lubi kokietować przesadnymi wypowiedziami. Też pracuje na stanowisku fachowca - osoby której płaci się za konkret w myśleniu i działaniu, a nie fantazje. I na ile go znam, to w owej sprawie mu wierzę. Tzn. nie mam oczywiście dowodów na nieuczciwość tego, czy innego kontraktu, więc nikogo imiennie nie zamierzam oskarżyć. Poza tym nie wykluczam, że jednak jakiś tam przetarg (może przypadkowo) został rozstrzygnięty uczciwie, bez łapówki. Ale w branży wszyscy doskonale wiedzą ile wynosi stawka za wygranie kontraktu (w swoim czasie nawet w prasie te niepisane stawki były publikowane). I ludzie tego rodzaju zasady (tzn. trzymanie się łapówkowego cennika) - szanują. Zasad uczciwości już nie. To nie w stylu. Taki świat. Tacy ludzie. Można dołożyć do tego doniesienia prasowe - afery: Orlen, PZU, niewyjaśniona sprawa z funduszami NFI, czy choćby taki fakt, że np. że ponad połowa firm nie płaci swoim pracownikom pensji. Sam pracowałem tu i ówdzie, i wnioski są dla mnie oczywiste - pracodawca, który płaci po prostu pensję - w terminie i w umówionej wysokości - to rzadkość i skarb dla pracownika. Dobrze jest, jeśli w ogóle zapłaci (choć np. w z wielomiesięcznym opóźnieniem). Takich spóźnialskich pracodawców (a najczęściej spóźnienie wcale nie wynika z braku pieniędzy na firmowym koncie) zaliczam jeszcze do kategorii "uczciwi". Ale bardzo wielu nie płaci wcale. A już na pewno rzadkością jest uczciwe płacenie np. za nadgodziny. W chrześcijańskiej tradycji jest pojęcie "grzechu wołającego o pomstę do nieba", czyli czynu wyjątkowo ohydnego. Jak ktoś trochę tej tradycji liznął (katechizm), to wie, że jednym z takich grzechów jest "niepłacenie pracownikom za wykonaną pracę". Wspomniane statystyki dowodzą, że około połowy polskiego biznesu ma moralność "wołającą o pomstę do nieba". Czy pomsta przyjdzie - nie wiem. Pewno mało kto w nią wierzy, ale nigdy nie wiadomo... Jeszcze inna opowieść dotyczy biznesmena, którego nazwisko
przewija się co jakiś czas w czołówkach gazet. Jego majątek liczony
jest w setki milionów złotych. Tenże biznesmen najął jedną z firm
do jakichś tam prac. Po ich zakończeniu oświadczył bezczelnie: Nie
zapłacę wam i już. Chcecie, to się prawujcie! Nie mam szacunku dla tuzów biznesu jeszcze z jednego powodu. Pisze
się o "fachowcach" od biznesu. Że należy im się
odpowiednia gratyfikacja finansowa za ich umiejętności. Tymczasem nie
słyszałem jakoś o tym, że w naszym Kraju dorobił się ktoś dzięki
produkcji oryginalnego urządzenia, dzięki patentowi, czy stworzeniu
wyjątkowej organizacji produkcji, dzięki nadzwyczajnemu wkładowi
intelektualnemu. Może takie przypadki gdzie są, ale są raczej nieczęste
i dobrze ukryte. Za to słyszy się dużo o tym, że majątki powstają
dzięki znajomościom, układom. W Polsce afera gospodarcza goni aferę.
I o ile w krajach rozwiniętych gospodarczo, czy finansowo banki
wyszukują właśnie zdolnych ludzi, którzy mogą wprowadzić na rynek
rewolucyjny produkt, małe firmy, które mają szansę wypłynąć bo są
zdecydowanie lepsze niż konkurencja, o tyle w u nas zainteresowanie
banków innowacyjnością jest prawie żadne. W Polsce liczą się pieniądze
i znajomości. Bank pożyczy temu, który i tak dużo już pieniędzy
ma. A jeszcze, jeśli ma pewne znajomości w samym banku i sferach
polityków. Przyznam, że cieszę się, że Platforma Obywatelska jednak w Polsce nie rządzi. Nie dlatego, że jej postulaty ogólnie nie są słuszne. Myślę, że bardzo wiele jest słusznych. Może nawet większość. Ale ludziom "Platformy" - nie wierzę. Nie wierzę politykom PO, którzy zasłynęli słynnym "układem warszawskim", czy popierali dość niejasne działania paru poprzednich rządów i nie wierzę, że w tym ugrupowaniu jest wystarczająco duża (lub silna) grupa ludzi, których stać na coś więcej niż tylko ciągnąć pieniądze do siebie, do siebie, do siebie (i jeszcze raz "do siebie"...). A uważam, że aby rządzić Polską, trzeba jednak umieć wznieść się ponad egoizm. Ci którzy ze skrajnego egoizmu wyrośli (a polski biznes w zdecydowanej większości ten warunek spełnia), którzy się najbardziej wzbogacili właśnie w czasach przekrętów, będą nieśli na sobie piętno mojej nieufności. Może niesłusznie, bo jakaś część z nich była i jest uczciwa. I może akurat ten konkretny człowiek, którego spotykam, jest uczciwy. Ale szansa, że trafiliśmy właśnie na niego, nie wydaje mi się wielka. Michał Dyszyński dodano do serwisu 15 listopada 2005
Jedyne prawo - zarobić!Mamy czas transformacji ustrojowej. Trudny to czas. Przy okazji ostatnich wyborów dość wyraźnie ujawnia się też wpływ owej transformacji na myślenie, na media. Dość łatwo nastąpiło utożsamienie interesu najbogatszych ludzi w Polsce z "interesem ekonomicznym", lub "myśleniem rynkowym". Gdy pisze się o uszczupleniu dochodów tych, którzy wydają góry pieniędzy na zbytek - na któryś z kolei luksusowy samochód, superwycieczkę na egzotyczne wyspy, kolejny dom z basenem, to jest to oczywiście nierynkowe, nawet "populistyczne". Jak zaczyna się wspominać o tym aby osoby żyjące w autentycznej nędzy choć trochę przybliżyły się do ludzkiego poziomu egzystencji, wtedy robi się to "nieekonomiczne". I ogólnie - każdy pieniądz dla bogatych, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, staje się jakoś z natury ekonomiczny, a grosz dla biednych - populistyczny. Dla wielu dziennikarzy tego rodzaju podejście stało się nie
wnioskiem z rozumowania i z szerszych podstaw, ale założeniem -
twierdzeniem słusznym "z istoty". Z takimi publicystami
dyskusja nie ma sensu, bo w istocie dla nich (na szczęście nie dla
wszystkich) biedni powinni pozostawać biednymi "z natury
rzeczy", a bogatsi powinni jeszcze lepiej zarabiać. Dopiero wtedy
będzie "ekonomicznie". Polscy dziennikarze nie są (średnio rzecz biorąc, bo przecież nie odnosi się to do każdego) zbyt sprawiedliwi. Podlizują się tym grupom, które się domagają, które są mocne - biznesmenom, związkowcom i różnym co "na górze" (chyba, że któremuś się noga podwinie, to wtedy jest publicystyczne "używanie"). Ewentualnie łapią pierwszą lepszą tanią sensację. Gdy była mowa o ustawie kominowej dominowały głosy o niedoli "fachowców" menedżerów, którzy nie mogą zarobić w państwowej firmie więcej niż kilkanaście tysięcy złotych. Fachowcy to często z przypadku, bo przecież wielu menedżerów w Spółkach Skarbu Państwa nie ma nawet wyższego ekonomicznego wykształcenia (nie mówiąc już o rzeczywistych sukcesach w menedżerskim fachu) i w ogóle są to bardzo często ludzie z nadania partyjnego. Z kolei np. za fachowcami ratującymi życie - lekarzami, pielęgniarkami, policjantami, czy strażakami (wielu ma nie tylko wyższe wykształcenie w swoim zawodzie, ale i ogromną, pełną sukcesów, praktykę) mało który z publicystów się ujmuje. Tutaj raczej słyszy się niezadowolenie, jeśli nie podoba im się pensja na poziomie trochę ponad tysiąc złotych. Tu fachowcy i tam fachowcy, a miara oceny zarobków - zupełnie inna. Widać wyraźnie, że w Polsce i na świecie utworzyły się dwa światy - jeden pełen blichtru i bogactwa, w których lekką ręką za obiad w restauracji wydaje się roczne dochody biednej rodziny. I drugi - świat biedaków, lub ciężko pracujących średniaków, którzy za dzień swojej (niekiedy naprawdę ciężkiej) pracy dostają sumę, którą prezes dużej firmy "zarabia" w czasie minutowego oddawania moczu w toalecie (bo tak z przeliczenia stawki godzinowej obecności w miejscu pracy wychodzi). Dwa różne światy - czy tak być powinno?!!! To jest podstawowe pytanie: Czy tak być powinno, że wskutek czy to
układów, czy to może większej inteligencji (ale też często większej
bezwzględności), wskutek lepszego startu w życie jeden człowiek będzie
walczył o każdy kęs chleba dla siebie i swojej rodziny, a inny ma
dowolną ilość zasobów na luksusy?... Piszący te słowa uważa że NIE. Bezwzględny biznesmen, cwaniak
wyciągający kredyty z banków, oszust krzywdzący tysiące osób nie
ma lepszych genów. Tylko tak się złożyło, że trafił na czasy,
w których dobre prawa regulujące zasady współżycia między ludźmi
przestały prawidłowo funkcjonować. I przewaga finansowa wielu
dzisiejszych tuzów biznesu nie jest oznaką dobrze działającej
ekonomii, ale objawem choroby toczącej nasze społeczeństwo i system
prawny państwa. To jest tak jak z nowotworem - to że komórki
nowotworowe zwyciężają w walce o zasoby organizmu z komórkami
zdrowymi nie jest objawem ich ogólnej wyższości, ale świadectwem
rozregulowania poprawnych mechanizmów immunologicznych. W dobrze
funkcjonującym społeczeństwie prawo nieskrępowanego zarabiania
uprzywilejowanych jednostek (w jakikolwiek sposób uprzywilejowanych)
jest podrzędne wobec pewnych ogólniejszych reguł np. wynikających
z faktu bycia człowiekiem, członkiem społeczności. Bo z ludzkiego
punktu widzenia korzystniejsze jest to, że dzieci w biednej rodzinie będą
miały podręczniki do szkoły, będą normalnie odżywione, a ich
rodzice znajdą pracę o dochodach wystarczających na życie. I to jest
ważniejsze niż kupienie sobie jeszcze nowszego modelu mercedesa
przez uprzywilejowanego bogacza. Ten ostatni cel jest po prostu mniej
istotny dla gatunku ludzkiego, dla żyjących członków ludzkiej wspólnoty,
wreszcie z punktu widzenia ogólnej ilości cierpienia jakie jest na tym
świecie. I w jakimś ogólniejszym sensie jest także bardziej
"ekonomiczne". Jednak!!! Mamy w Polsce wiele afer gospodarczych. Kilka wyszło na jaw, większość
pozostaje nieupubliczniona, lub nie wykryta przez system prawny. Tak się
złożyło, że dobra materialne w Polsce dostały się w dużej części
w ręce osób złych. Po prostu, po ludzku "złych". W rozwiniętych społeczeństwach Zachodu sporo się ostatnimi laty
pisze o odpowiedzialnym biznesie. Również do Polski docierają
publikacje na ten temat. Są kursy organizowane przez osoby, którym
udawało się tworzyć biznes z "ludzką twarzą", biznes w którym
liczy się nie tylko pieniądz, ale także klienci - jako ludzie i
ludzie w firmie, czyli zatrudnieni pracownicy. Gdzie pieniądz nie jest
bogiem i jedynym celem, ale składnikiem szerszej całości. I część
firm w Polsce kieruje się zasadami odpowiedzialności w swej działalności
gospodarczej. Ilość takich firm rośnie. I w ogólnym rozrachunku
okazuje się to także "ekonomiczne". Na koniec autor artykułu pragnie się wytłumaczyć. Po co w ogóle
pisał ten artykuł? Michał Dyszyński dodano do serwisu 27 września 2005
Wybory! - znów przyjdzie nam wybrać kolejnych bohaterów afer finansowych...Zbliżają się kolejne wybory. Znowu rzesza Polaków pójdzie wybierać swoich reprezentantów do Parlamentu. W efekcie nastanie kolejna kadencja bohaterów afer i skandali finansowych. W większości z resztą będą to bohaterowie znani z poprzednich odcinków tego "serialu". Czy ten scenariusz wybierania małych ludzi do wielkich afer musi się powtarzać?... - Moim zdaniem - tak. Choć na szczęście nie zawsze w jednakowym natężeniu. Nieuczciwość może być większa, lub mniejsza, złodziei we władzach może być więcej, lub mniej. Ale jestem też przekonany, że szansa na całkowite uniknięcie afer w polityce jest mniejsza, niż wygrana w totolotka. A wynika to z kilku faktów:
Może wielu z Moich Rodaków poczuje się obrażonych dalszą opinią,
ale wg mnie aktualną Polskę trudno nazwać krajem o dużej uczciwości
jego obywateli. Może kiedyś bywało lepiej, albo może w przyszłości
będzie lepiej, ale teraz jest pod ww. względem źle. Jest wiele innych
krajów, w których zostawiony na ulicy rower będzie czekał na swojego
właściciela całymi tygodniami i nic mu się nie stanie. W Polsce
szybko ktoś się nim "zaopiekuje". Poza tym widzę na co dzień,
jak osoby - skądinąd wcale nie z marginesu, czy kręgów złodziejskich
- nie mają najmniejszych skrupułów kupowania okazyjnie towaru, który
ewidentnie pochodzi z kradzieży; jak na co dzień ludzie bez
zastanowienia i z łatwością się oszukują, jak powszechnie nie
dotrzymują obietnic, umów. Nawet głupia żeliwna kratka odpływowa
zamontowana przy, odwiedzanym przeze mnie ujęciu wody oligoceńskiej,
szybko została zabrana przez "przedsiębiorczego" złomiarza.
A banki - niegdyś synonim "pewności" - dziś stają z naciągaczami
w zawody o tanie cwaniactwo i prezentują takie metody manipulowania
klientów, jakie przystoją co najwyżej żulikowi z jarmarku. Wszystko,
żeby na naiwni się nie zorientowali (początkowo, bo przecież kiedyś
prawda i tak wyjdzie na jaw), że w rzeczywistości za usługę zapłacą
wielokrotnie więcej, niż to obiecuje reklama. A że takie podejście
"po prostu nie uchodzi", nie przychodzi do głowy białym kołnierzykom
z marmurowych budynków. Czy więc w ogóle warto iść do wyborów? ... Cóż - wszystko raczej w rękach Najwyższego. Bo na dobrą wolę ludzi, liczyć trudno. Choć czasem zdarzają się cuda. I jeszcze jedno na koniec. Kiedy w Polsce będzie lepiej? Jestem przekonany, że naprawdę złą tendencją dzisiejszych czasów jest coraz powszechniejsza akceptacja zachowań ewidentnie złych, okrutnych, powiązanych z krzywdą innych ludzi. Ileż to filmów powstało o życiu gangsterów (bo to takie ekscytujące...). Mamy gangsta-rap, gangsterskie w wymowie napisy na koszulkach, a także całe rzesze "artystów" kreujących się na ludzi powiązanych z kręgami przestępczymi. Mamy brukowy język w kręgach "elit". A uczciwość - dla wielu młodych, właśnie szukających swego miejsca w życiu - w tym kontekście wydaje się nudna, bezbarwna. I coraz więcej osób właśnie tak myśli - że być gangsterem to jest dopiero życie. A że wiele innych osób przy tym cierpi? - Tym przejmować się nie zamierzają. Uważam, że każda nasza osobista - mała, czy wielka - uczciwość w jakimś stopniu przyczynia się do poprawy życia w Polsce. I odwrotnie, każda nasza podłostka, kradzież, to nie tylko jednostkowa sprawa tego "incydentu", ale także ogólne tworzenie atmosfery złodziejskiego kraju. Na polityków - złodziei trzeba patrzeć krytycznie, ale zacząć naprawę trzeba również od siebie. I to nie tylko tym, że się nie kradnie, ale często również po prostu odwagą cywilną - poprzez słowną obronę uczciwości, nieobłudną krytykę złodziejstwa, może różnego rodzaju demonstracje sprzeciwu, wobec lekceważenia zasad, które przecież większość z nas wyznaje. Inaczej - na poprawę nie ma co liczyć... Michał Dyszyński dodano do
serwisu 7 września 2005
"Rynkowy" - czyli dla bogatych?...Od dłuższego czasu obserwuję w polskich
mediach dość konsekwentnie stosowaną tendencję. Chodzi mi o używanie
określeń "rynkowy", "ekonomiczny" itp. w kontekście
firmy, przepisów, pracy, płacy, zatrudnienia itp. Może posłużę się
przykładem ostatnio uchwalanych przez sejm ustaw. W odróżnieniu od tego, gdy mowa jest o płacy minimalnej, albo zarobkach osób, które ledwo "wiążą koniec z końcem", wtedy rzesza ekonomicznie "mądrych" zaczyna sobie przypominać o zmniejszonych zyskach firm, o konieczności ograniczania kosztów itp... Przykładem jest tu choćby dyskusja nad ostatnią ustawą, która ma spowodować podnoszenie płac minimalnej do standardów europejskich (nie w sensie wartości kwotowych, tylko w sensie relacji zarobków najniższych do średniej krajowej). Tutaj nasz czołowy ekonomiczny autorytet - Leszek Balcerowicz, szybko ujął się za "rynkiem" i "ekonomią". Bo firmy i ich menedżerowie na tym stracą. Gdy jednak chodzi o ograniczenie kosztów za pomocą redukcji najwyższych pensji, jakoś kwestie rynkowe bledną. Gdy mowa o poborach bankierów i innych osób o gigantycznych zarobkach, to jakoś o "rynku" mówi się w innym guście, że "nierynkowo" jest nie zapłacić kilkadziesiąt, czy kilkaset tysięcy złotych miesięcznie "wysokiej klasy specjaliście". Ale jednocześnie - dziwnym trafem specjalista chirurg, człowiek ratujący życie innym ludziom nie jest przez media dostrzegany jako kandydat do większych uposażeń. To w końcu tylko pracownik. Dopiero specjalista od finansów, w tej samej niedoinwestowanej służbie zdrowia, robi się godny większych pieniędzy. Podobna tendencja jest do zaobserwowania przy doniesieniach związanych z inflacją - jakiekolwiek zwiększenie zarobków biedaków jest tu "zagrożeniem". A te same pieniądze w rękach bogaczy już inflacji nie szkodzą (może to nawet jest i w jakimś stopniu prawda, wszak bogacz wyda swoje pieniądze na Kanarach, czy w Las Vegas, a nie Polsce)... Nie dziwię się prostym ludziom, że nie lubią słów "rynkowy", "reforma" itp. Oni nie są "aż tacy głupi" i widzą, że towarzystwa wzajemnej adoracji naszych elit, zawsze wykręcą je tak, aby biedak jeszcze bardziej dostał po krzyżu, a bogatemu przybyło. Nie dziwię, się choć nie popieram awersji do rynku. Bo sam jestem zwolennikiem mechanizmów rynkowych; jednak zastosowanych sprawiedliwie, a nie wybiórczo. Oznaczałoby to, że jeśli np. szukamy oszczędności na pensjach w przedsiębiorstwach, to naturalnym byłoby poszukiwanie ich tam, gdzie wydatki są największe - czyli w poborach tych, którzy mają większe środki finansowe, niż pozostała załoga licząca setki pracujących. To by było naprawdę RYNKOWE i EKONOMICZNIE UZASADNIONE. Ale w Polsce rynek ma swoje dwie twarze - przyjemną dla uprzywilejowanych i cwaniaków, a ponurą dla ubogich. Tymczasem gdyby polska rzeczywistość
ekonomiczna miała być sensowniejsza (a także efektywniejsza
gospodarczo), to może właśnie należałoby zwrócić się ku
standardom krajów rozwiniętych, gdzie podział dóbr jest równiejszy
niż w Polsce, gdzie relacja zarobków szefa firmy, do szeregowego
pracownika nie jest tak miażdżąca jak w Naszym Kraju. Bo jakoś
"dziwnie" w wielu krajach to działa. I jakoś dziwnie, że
mimo wspólnego europejskiego rynku, polski szeregowy pracownik musi w
swojej Ojczyźnie zarabiać 6 do 10 razy mniej niż pracownik angielski,
czy holenderski w swojej. A "dziwnym trafem" ten sam polski
pracownik, zatrudniony w Anglii, czy innym kraju "Starej
Europy", może na te pieniądze zapracować. I firma też wychodzi
na swoje. Dlaczego więc polskie firmy są mniej skuteczne niż
zachodnie?... A może nasi menedżerowie są zbyt mało fachowi (a więc
patrząc na relację wyników do zarobków - są przepłacani), bo mimo,
że płacą swoim pracownikom wielokrotnie mniej, to wielkich sukcesów
wciąż nie widać?... Oczywiście na pytanie jak pomóc polskiej gospodarce nie jest łatwo znaleźć odpowiedź. I być może nawet przeciwnicy ustawowego określania najniższej płacy mają sporo racji. Jednak faktem jest, że polska ekonomia toczy się na krzywych kołach, na kołach, które buksują i neutralizują efekt uczciwej pracy milionów ludzi. A niestety, wciąż trudno dopatrzyć się zarówno u polityków, jak i publicystów, rzetelnego i bezstronnego zastanowienia nad gospodarką jako mechanizmem, jako całością. Polska jest wciąż pogrążona w skrajnym egoizmie, w walce grup interesów, które wydzierają sobie zasoby bez oglądania się na dobro wspólne, na dobro Kraju szerzej pojęte, niż interes tej czy innej grupy zawodowej, czy towarzyskiej. Michał Dyszyński - dodano
do serwisu 13 lipca 2005
Parada wokół d...Znów opinia publiczna jest bombardowana informacjami na temat kolejnej parady homoseksualistów. Geje i lesbijki czują się dyskryminowani i pokrzywdzeni, więc wyrazili swój żal na ową "nietolerancję" w formie "Parady równości" odbytcej się w Warszawie. Ja - niżej podpisany - nie brałem udział
w tej paradzie (w kontrparadach również nie).
O małżeństwie słów kilkaW kontekście owej "Parady" chciałbym jeszcze dodać parę zdań na temat kwestii podnoszonych przez środowiska homoseksualne - a mianowicie dyskryminacji na polu możliwości zawierania małżeństw. Moim skromnym zdaniem owo stanowisko gejów i lesbijek jest wynikiem niezrozumienia istoty samej instytucji małżeństwa. O rodowodzie związków małżeńskichWbrew wielu powszechnym mniemaniom, instytucja małżeństwa wcale nie powstała dla samych małżonków i dla zadekretowania ich wzajemnego afektu. Małżeństwo swoją istotę i ważność zawdzięcza pojęciu rodu. W dawniejszych czasach ród (rodzina), pochodzenie człowieka miało znacznie większe znaczenie niż to jest aktualnie. Różne rody miały majątki, własne tradycje i silnie się wspierały obrębie tych wspólnot. I oczywiście różne rody ze sobą rywalizowały (np. na polu politycznym). Niekiedy przyjaźniły się. Niestety, owe przyjaźnie były zazwyczaj dość chwiejne, bo każdy (czasem nawet drobny) incydent pomiędzy dowolnymi członkami rodów łatwo przeradzał się w poważne (niekiedy ciągnące się latami) waśnie. To dość naturalne, bo plemienna natura ludzkich sympatii zwykle kazała opowiadać się za "swoim", a nie obcym i to najczęściej bez względu na sprawiedliwość. Tak więc rodowe walki były na porządku dziennym. Jednak rozsądni ludzie orientowali się,
że walki tego rodzaju nie niosą korzyści ani jednej, ani drugiej
stronie. Niestety przekonać o tym wszystkich osiłków i rozrabiaków z
obu rodów, pokonać instynkt natury nakazujący rywalizację i walkę
(wynikający z ewolucyjnego dziedzictwa człowieka), nie jest łatwo.
Zwykła perswazja najczęściej nie odnosi tu skutku. Rozwiązaniem
stawało się małżeństwo między członkami (najlepiej "głowami")
rodów. Jeśli było hucznie zawarte, jeśli wszyscy wiedzieli, że oto
teraz połączy się w potomkach "krew" obu rodów, to taka
sytuacja stanowiła barierę przeciwko walkom, gdyż teraz, zamiast dwóch,
mieliśmy już jeden ród, a instynkt walki przenosił cel swojego działania
poza połączone rody. Fakt, że "krew" obu rodów łączyła
się w potomstwie małżonków, stanowił gwarant tego, że zawarty pomiędzy
rodami sojusz będzie trwały (w domyśle "na wieki"), co
stanowiło dodatkową barierę dla próbujących jeszcze sobie "w
starym stylu" powalczyć. W ten sposób funkcjonowały nie tylko rody (rodziny), ale całe królestwa, gdzie małżeństwa były układane z góry i zawierane zgodnie z wymogami polityki. Zaś kwestia uczuć pomiędzy kandydatami na małżonków była drugorzędna. Stawką były znacznie większe sprawy. Tu dochodzimy do podstawowej kwestii wyznaczającej istotę małżeństwa - połączenie krwi (dzisiaj powiedzielibyśmy genów) obu rodów. W swojej tradycyjnej istocie małżeństwo nie jest publicznym zadeklarowaniem afektu pomiędzy dwoma osobami (choć dziś tak się najczęściej uważa). Jest ono deklaracją połączenia krwi dwóch różnych rodów oraz wspólnego działania dla zapewnienia bytu i bezpieczeństwa potomstwu. Ewolucja i degradacja małżeństwaWraz z rozpadem tradycyjnych rodowych więzi (kto dziś zna dokładnie drzewo genealogiczne swojej rodziny?...) następowała powolna modyfikacja postrzegania sensu małżeństwa. Ludzie wiążą się dziś głównie z powodu uczuć; kwestia rodziny w szerszym sensie schodzi na dalszy plan. Dzisiaj dzieci już nie pytają się już rodziców o pozwolenie ślub (a przecież kiedyś taka sytuacja była niemal nie do pomyślenia), sam akt zawarcia związku często jest bardzo skromny, bez rozgłaszania. Małżeństwo stało się więc niemal sprawą "prywatną". A w ogóle potrzeba zawierania małżeństw... ogólnie zanika (co ma również związek z rosnącą rezerwą wobec instytucji ją firmujących - Państwa, czy Kościoła). Bo jeśli małżeństwo miałoby być tak
bardzo prywatne, to po co go zawierać? Gwoździem do trumny instytucji małżeństwa
będą (jeśli prawo na to pozwoli) związki homoseksualne. W przypadku
takiego "małżeństwa" już zupełnie nie ma mowy o rodach i
"łączeniu krwi", a jedynie o publicznym zadeklarowaniu
afektu między dwoma osobami. Afektu i faktu uprawiania seksu. Nie przekonują mnie argumenty za związkami
homoseksualnymi podnoszące kwestie prawne - w rodzaju praw
dziedziczenia, czy reprezentowania drugiej osoby przed instytucjami. Po
pierwsze - nawet w zwykłym, heteroseksualnym małżeństwie wielu spraw
nie da się załatwić bez upoważnienia małżonka. Tak więc podobne
upoważnienie może sobie zrobić para gejowska. Dziedziczenie może załatwić
testament. I pewnie wiele innych spraw można rozwiązać na drodze
odpowiednich deklaracji. Być może środowiskom homoseksualnym uda się wywalczyć jakąś formę legalizacji ich związków. I może będą mieli swoje upragnione "małżeństwa". Jednak przypuszczam, będzie to pyrrusowe zwycięstwo. Bo w ostatecznym rozrachunku doprowadzi to zapewne do takiej degradacji samej instytucji związku małżeńskiego, że słowo "małżeństwo" zatraci zupełnie swój pierwotny sens, magię i wartość emocjonalną. I po co wtedy to wszystko?...
Jeszcze o paradzie równościDla mnie parada organizowana pod hasłem
jakiejkolwiek seksualności jest przyznaniem się do braku taktu i
kultury. I nie ma znaczenia, czy będzie to związane z seksem gejów,
lesbijek, stosunkiem uprawianym w czwartek czy w niedzielę. Tak samo
niesmaczna byłaby parada "równości" byłby marsz propagujący
seks na jeźdźca, seks w samochodzie ciężarowym, albo na karuzeli,
czy związek intymny z owczarkiem alzackim. Niesmaczna byłaby wg mnie również
parada osób deklarujących swoją wstrzemięźliwość seksualną, albo
fakt nie uprawiania seksu przed ślubem kościelnym. O tych sprawach się
nie mówi (jeśli już to w dyskretnie, "męskim gronie" i po
kilku głębszych...). Nie mówi się, bo to nie wypada! Michał Dyszyński - dodano
do serwisu 11 czerwca 2005
Dojenie kulturąOd czasów gdy w naszym Nadwiślańskim Kraju pieniądz zyskał na znaczeniu, rozwijają się rozmaite inicjatywy służące pozyskaniu tegoż pieniądza za wszelką cenę. Niekoniecznie na sposób uczciwy. Może najpierw tytułem wyjaśnienia: jaki
sposób zdobywania pieniędzy uważam za uczciwy? Cóż proponują ustawodawcy? Każdy by chciał być dofinansowanym. To
wygodne, bo wtedy - bez względu na to co się zrobi i jak się zrobi -
pieniądze się znajdą. Słusznych (i wartych dofinansowania) inicjatyw
są setki - od zupek dla ubogich, dożywianie dzieci w szkołach,
poprzez wspomożenie oświaty, łożenie na sport masowy, schroniska dla
bezdomnych, opiekę nad bezpańskimi zwierzętami, pomoc ludziom w
podeszłym wieku, ochronę krajobrazu, czy zabytków architektury (jak
ktoś chce, to tę listę jestem gotów naprędce rozszerzyć dwu,
trzykrotnie, ale na razie chyba starczy). Właściwie to każda potrzeba
mogłaby zostać dofinansowana i z założenia - wydaje się to słuszne.
I niestety - wszystkiego się nie da ograniczonymi pieniędzmi
dofinansować. Tego samego można się spodziewać po podatku "na kinematografię". Owszem - jacyś znani i uprzywilejowani, zasiadający w "szacownych" komisjach pieniądze swoje wezmą, i pewnie nawet jacyś filmowcy pewnie nieco więcej filmów wyprodukują, a następnie w jakimś magazynie filmy te będą składowane. Może nawet co któryś tam film z owych dofinansowanych okaże się udany (dzisiaj - bez dofinansowania - też co któryś taki jest). Problem w tym, że cały ten mechanizm jest nieuczciwy. Jest nieuczciwy, bo wymusza na ludziach płacenie za coś czego nie zamawiali i nie wybierali. Uczciwą metodą sprzedaży jest zaoferowanie czegoś klientowi i zdanie się na jego wybór, a nie wymuszanie płacenia bez względu na to, co mamy do zaoferowania. Kilka tygodni temu miałem okazję wysłuchać
w publicznym radiu dość emocjonalnie prowadzoną audycję w stylu:
"jak to potrzebna jest ta ustawa i owo dofinansowanie", jakaż
to "słuszna" inicjatywa. Padały różne argumenty: A tak w ogóle, to może lepiej byłoby
inaczej zagospodarowywać sam abonament TV? - Np. część z niego
"rzucić" w formie przetargu na wolny rynek?... Przypuszczam,
że teatr telewizji zrealizowany przez TVN, czy innego prywatnego nadawcę
będzie wcale nie gorszy od tego "publicznego"... Ostatnio niewiele w Polsce pojawia się
dobrych filmów rodzimej produkcji. Poza tym, jak wynika ze statystyk,
nie zarabiają one na siebie. Kilka - kilkanaście tysięcy widzów oglądających
polski film, to norma. A są takie dzieła, które nawet nie są w
stanie zgromadzić tysiąca widzów! We wszystkich kinach razem! Znaczy
to z grubsza tyle, że filmy te obejrzeli aktorzy i ich rodziny, plus
jeszcze nieco znajomych i naprawdę nieliczni widzowie, niezaangażowani
w produkcję. I można ich zgromadzić na 3 seansach kinowych. Ktoś pewni wyciągnie argument: Gdy do restauratora przychodzi trzech
wygolonych osiłków i proponują ochronę jego lokalu, a do tego
"sugerują", że brak owej ochrony może zaowocować szkodami
w mieniu, to policja ściga (przynajmniej teoretycznie) taki przypadek
jako wymuszenie. Choć w rzeczywistości restaurator może i nawet nie
stracił by na tym biznesie. Bo może inni chuligani, dowiedziawszy się
o ochronie nie będą nawiedzali takiego lokalu, a stawki proponowane
przez tych właśnie wygolonych "ochroniarzy" są niższe niż
u konkurencji. Kwalifikacją wymuszenia jest jednak nie to, czy się
transakcja restauratorowi opłaca, ale czy jest dokonywana pod
przymusem. To jest naprawdę chora sytuacja, gdy jakaś grupa ludzi ma mieć zapewnione dochody ze swojej pracy - bez względu na to, czy robią COKOLWIEK, KOMUKOLWIEK, DO CZEGOKOLWIEK POTRZEBNEGO. Gwarantem tego, że produkt jest potrzebny jest wolny wybór zakupu. Dzięki ustawie o kinematografii jakaś grupa filmowców będzie realizowała swoje pomysły w oderwaniu od potrzeb widzów. Bo pieniądze i tak dostaną, jeśli tylko ich koledzy z komisji uznają daną produkcję za wystarczająco dobrą. I kolejny film będzie sobie gdzieś niszczał w archiwach. Ja też mam swoje "pomysły". Uważam,
że są interesujące i twórcze. Jednak jakoś nie przychodzi mi do głowy,
żeby zmuszać innych ludzi do płacenia za realizację moich fanaberii.
Ewentualnie mógłbym o dofinansowanie poprosić, ale zmuszać?... Zdrowe zasady są inne. Jeśli zaś jakieś grono filmowców ma do zaoferowania Polakom pomysł na dobry film, to niech szuka sponsorów, sprzedaje cegiełki itp. I jeśli ktoś zechce takiego wsparcia wtedy udzielić - to proszę bardzo, ale nie w formie przymusu. Prominentne grono filmowców lobbujące za
podatkami na swoją działalność ogłosiło, że będzie piętnowało
posłów głosujących przeciwko tej formie finansowania kultury. Michał Dyszyński - dodano do serwisu 5 maja 2005, zmienione 9 maja 2005
Meandry ekologiiCiekawostką jest, jak biurokracja potrafi słuszne idee obrócić w ich przeciwieństwo. Wystarczy tylko, przy jak najbardziej dobrych chęciach, nie przeanalizować rzeczywistych konsekwencji swoich działań. Najnowszy przykład to ekologia. Unia Europejska, a za nią polska administracja promują tzw. "źródła odnawialne" energii. Zalicza się do nich energia wiatrowa, słoneczna i prąd ze spalania biomasy (czyli np. drewna). Gdybyśmy drewna mieli w nadmiarze, to pewnie wszystko w miarę nieźle by działało, bo niepotrzebne odpady drewniane, zamiast gnić gdzieś tam na wysypiskach, byłyby palone z pożytkiem dla gospodarki. Sytuacja jest jednak inna - drewna brakuje. W związku z tym elektrownie, na których przepisy wymuszają spalanie drewna, podkupują ten cenny surowiec producentom mebli (a konkretnie ich poddostawcom, czyli firmom wytwarzającym płyty wiórowe). W rezultacie poszukiwane drewno, zamiast być wykorzystane do stworzenia trwałych dóbr, jest "puszczane z dymem"... Z punktu widzenia wzrostu CO2 w atmosferze jest obojętne, czy przyrost nastąpił ze źródeł odnawialnych, czy nie. Substancja chemiczna jest identyczna i po wymieszaniu się nie sposób jest odróżnić wkładu "odnawialnego" od pochodzącego z paliw kopalnych. Tak więc ogólnie słuszniejszą zasadą poprawnej ekologii (niż spalać "odnawialne") byłoby ogólnie spalać jak najmniej. Z drugiej strony biurokracja
ma też problem, bo Polska jest zobowiązana do produkcji energii
"ekologicznej". Jeśli nie wymusi tego przepisami, będzie
musiała zapłacić karę. A ponieważ brak jest w naszym kraju zarówno
dobrych miejsc na wiatraki (nie mamy stabilnych przestrzeni
"wiatrowych"), jak też na elektrownie wodne (teren Polski
jest w większości płaski), to jedyną sensowną metodą wywiązania
się z konieczności bycia "ekologicznym" jest niszczenie
zasobów drewna... Informacja o sprawie pochodzi z serwisu Rzeczypospolitej: http://www.rzeczpospolita.pl/gazeta/wydanie_050428/ekonomia/ekonomia_a_43.html. Michał Dyszyński dodano do serwisu 28 kwietnia 2005
Wyznania frajeraDzisiaj sobie to uświadomiłem - jestem
frajerem. Oczywiście nie ja jeden i pewnie nie największym. Ale jestem
- co do tego nie mam wątpliwości. Cóż to znaczy - frajer? Ja co prawda nie byłem ostatnio ofiarą
kieszonkowca, więc jestem frajerem na inny sposób. Jestem nim, bo się
nie "załapałem": na zakup fabryki wartej miliony dzięki
znajomościom i funduszom na poziomie tysięcy złotych, nie mam
doradczego stanowiska w ministerstwie za kilkanaście średnich
krajowych, nie jeżdżę na zagraniczne wczasy, ani nie przemieszczam się
samochodem na koszt podatników. Nie mam też wygodnej posadki związkowca
- świętej krowy, czy innej szarej eminencji, nie jest też
przedstawicielem chronionego zawodu - prawnika (takiego, który dostał
się wreszcie do wyuczonego zawodu, czyli ma upragnioną aplikację),
albo radcy podatkowego. W szczególności nie dorobiłem się dzięki
znajomościom z niczego w ciągu kilku lat majątku na poziomie
kilkudziesięciu milionów. Zamiast tego z trudem wiążę koniec z końcem. Ostatnio w Gazecie Wyborczej zdarzyło
mi się przeczytać "List
otwarty przedstawicieli Świata Nauki i Polityki". Jego tytuł
to: "Możemy być dumni z Polski". Podpisani autorzy apelują
do "współobywateli" o to, aby zechcieli być dumni ze swego
kraju oraz o "postawienie tamy skandalicznym kłótniom i awanturom
politycznym". Dodatkowo w liście jest mowa o nie atakowaniu
Prezydentów (w imię polskiej racji stanu), jak też nawoływanie do
budowania lepszego jutra. Całość uzupełnia kilka frazesów o tym, że
Polsce "potrzebne są sprawne systemy opieki społecznej, opieki
zdrowotnej i edukacji" i tym podobne. Cóż nam głównie na ten stan rzeczy
proponują autorzy listu? Tylko tak prawdę mówiąc z czego ja -
"współobywatel" mam być dumny?... Z czego? Gdy prawie 16 lat temu odzyskaliśmy
niepodległość było wiele nadziei, widać było wiele szans. Po tych
16 latach zdewaulowały się nadzieje, zmieniło słownictwo. Teraz
rozumiemy, że "biznesmen", to bardzo często po prostu
"gangster"; "polityk", to w ogromnej liczbie
przypadków "sprzedawczyk", albo "złodziej";
"prawo", to "system przywilejów i ochrona dla
wybranych". Nauczyliśmy się względności słów i pojęć. To też
jest wielki zysk - edukacja. Tak bywam dumny z czegoś co ma związek z tym moim Krajem. Jestem dumny z tych, którzy się NIE ZESZMACILI (bo wielu takich jest), którzy się NIE SPRZEDALI. Jestem dumny z milionów uczciwych biednych rodaków, tych którzy nie biorą cudzych pieniędzy chociażby mogli, tych którzy uważają, że na środki do życia trzeba zapracować. Jestem dumny z frajerów. Właśnie z nich. Bo dzisiaj bycie frajerem, oznacza że przynajmniej nie jest się złodziejem. A to już dużo! Jeden z milionów frajerów III Rzeczypospolitej - Michał Dyszyński dodano do serwisu 2 kwietnia 2005
Trochę uzupełnieniem powyższego komentarza będzie taki wiersz napisany w kilka godzin po śmierci Papieża - Polaka. Nie poświęcam go Janowi Pawłowi II, bo temat zupełnie nie ten. Ale piszę się wiersze tak, jak się miewa wenę.
Czy warto jest mieć wysoki PKB?...Pytanie zawarte w tytule wydaje się być zupełnie przewrotne - przecież "oczywiste" jest, że większy PKB, to większe bogactwo, lepsze życie. Ale czy na pewno?... Nie tak dawno przeczytałem w serwisie "Gazety" dość ciekawy artykuł Witolda Gadomskiego - http://gospodarka.gazeta.pl/gospodarka/1,49621,2606694.html. Autor omawia tam sprawę mierników rozwoju gospodarczego, a w szczegółności PKB. Czy Produkt Krajowy Brutto jest rzeczywiście dobrym miernikiem siły gospodarki? Oto definicja PKB zawarta w encyklopedii Fogra (wydanie 2002): "Produkt krajowy brutto, PKB, miernik produkcji wytworzonej na obszarze danego kraju. Jest sumą wydatków gospodarstw domowych na zakup dóbr i usług konsumpcyjnych, wydatków sektora prywatnego na zakup dóbr i usług inwestycyjnych, wydatków państwa na zakup dóbr i usług oraz salda bilansu handlu zagranicznego." Z tej definicji wynika np. że wysoki PKB będzie
w kraju, w którym: W przeciwieństwie do sytuacji powyższej
możemy sobie wyobrazić kraj o "niskim PKB", w którym: Fetysz dochodu narodowego jako miernika
jakości gospodarki jest, moim zdaniem, mocno szkodliwy. Bo czy o to nam
rzeczywiście chodzi, żeby ciężko w życiu harować, żeby konsumować
dla samej konsumpcji? Czym jest ten PKB? A wracając do wspomnianego wyżej artykułu,
chciałbym dodać, że oczywiście nie twierdzę, jakoby Europa było
lepsza pod tym "sensownościowym" względem od USA. Tutaj mamy
mielenie wysiłku ludzkiego (też "wzrost" PKB) na biurokrację,
też na prawników, wielkie "narodowe" (czyli najczęściej
niemiłosiernie dojące własne narody) monopole. I ostatecznie nie
wiadomo kto jest rzeczywiście w tej dziedzinie "lepszy" -
Europa, czy USA. Michał Dyszyński 21 marca 2005
Na koniec roku - 15 lat transformacji - czyli Polska dla grupki bogaczyJakieś 2 tygodnie temu zdarzyło mi się
oglądać dyskusję znanych polityków związaną z podsumowaniem
polskiej transformacji (emisja telewizji Puls). Głównym wątkiem jaki
jej przyświecał, była refleksja na temat badań społecznych, które
ujawniły, że Polacy są do III Rzeczypospolitej rozczarowani, że
wielu z nostalgią wspomina czasy komunizmu i że w ogóle nastroje są
złe. Pewnie bym się sam z owymi Panami zgodził, gdybym siedział za tym stołem, gdybym miał (jak np. siedzący tam Pan Balcerowicz) miesięczną pensję na poziomie rocznych dochodów większości rodzin, gdyby mi zapewniono darmowy dostęp do licznych świadczeń dla uprzywilejowanych, gdybym był przedstawicielem świata finansów. Ale tak się złożyło, że widzę ten problem nieco odmiennie - sam mam zdecydowanie niewielkie dochody, a poza tym znam wielu ludzi, którzy oglądają każdą pojedynczą złotówkę przed jej wydaniem, którzy pracują po 12 godzin na dobę (także w niedzielę i święta) bez ubezpieczenia, na czarno za ok. 600 zł. miesięcznie. Pracują tak nie dlatego, że są "głupsi", dlatego, że innej pracy po prostu brak. Znam ludzi, którzy wcale nie są leniwi, którzy mają do zaoferowania społeczeństwu całkiem sporo od siebie, jednak warunki jakie stworzyło im Państwo uniemożliwiają ich prawidłową działalność. Widzę wokoło siebie mnóstwo zmarnowanych szans, ludzkich sił i zdolności, wiedzę NIEZASŁUŻONĄ biedę. Z drugiej strony także widzę, jak dobrze jest co niektórym w tym Kraju. Jak dostają pieniądze za nic, a już na pewno za nic wartościowego z punktu widzenia dobra Kraju i Społeczeństwa. Z jednej strony mamy przepych, marnotrawstwo dóbr przez uprzywilejowanych, a z drugiej ciężką harówę i brak nadziei przez pokrzywdzonych. Już widzę tu kolejny raz wyciągnięty
argument: Jakieś 2 lata temu czytałem opracowanie, że przeciętny bank z Europy Zachodniej, który otwiera filię w Polsce, ma w Naszym Kraju średnio 3 krotnie lepsze bieżące wyniki finansowe. Autor artykułu nie bardzo potrafił wyjaśnić ten fenomenu. Coś tam mętnie argumentował o "wysokiej jakości kadry menedżerskiej" w polskich bankach. Z tego co ja z kolei miałem okazję usłyszeć, przyczyna jest zupełnie inna - polscy bankowcy raczej nie są lepsi od niemieckich, czy holenderskich. Jednak polskie banki mają znacznie lepsze warunki do działania - tutaj "zwyczajowo" osiągają marże wielokrotnie wyższe niż, ma to miejsce w położonych poza zachodnią granicą. W Polsce też, zapewne z racji dużej ilości ludzi mało doświadczonych w kontaktach z instytucjami finansowymi, daje się też o wiele łatwiej wcisnąć ludziom "kit" w postaci np. "nieoprocentowanego" kredytu, za który ostatecznie trzeba zapłacić potężny haracz, a który został ukryty sprytnie w umowie pod różnymi nazwami - a to "ubezpieczenia od kredytu", a to prowizji, a to co tam jeszcze kreatywni naciągacze wymyślą. Prawo nie chroni przed tego rodzaju wyłudzeniami. A jak spojrzeć na inne dziedziny życia, to widać, że na razie działalność polskiego parlamentu dość wydatnie zmierza w kierunku dokładania jeszcze więcej pieniędzy bogatym cwaniakom, a zabierania ich tym mniej uprzywilejowanym - liczne są ustawy chroniące interesy sprytnie lobbujących korporacji zawodowych (radcy podatkowi, prawnicy, architekci), dobrze się żyje politycznie umocowanym związkowcom. Pieniądze wydarte wysokimi podatkami biedakom, są przeznaczane na bogaty wystrój gabinetów, urzędnicze limuzyny, drogie biurowce. Te same pieniądze których "nie ma w budżecie" na zapłacenie mizernych pensji pielęgniarek, czy nauczycieli dziwnym trafem "znajdują się", jeśli chodzi o kolejny zbytek dla jakiegoś wyższego urzędnika. Ciekawe jest, że o ile interesy podatkowe Państwa są realizowane bardzo skutecznie i bezwzględnie, o tyle kary za nie płacenie pensji pracownikom, będącym często w dramatycznej sytuacji życiowej, są symboliczne (przynajmniej w porównaniu do korzyści wynikających z owego nie płacenia). Tymczasem np. patrząc od strony tradycji chrześcijańskiej grzech nie płacenia za wykonaną pracę jest wyjątkowo ostro traktowany - należy do tzw. "grzechów wołających o pomstę do nieba". Nieuczciwie pracodawcy pomsty niebieskiej się nie boją, a przepisy traktują ich pobłażliwie. Dlatego przez owe kilkanaście lat po "transformacji" Polska krzywdą ludzką stoi. Co by tu nie powiedzieć Panowie Prominenci - Polska początków XXI wieku, to kraj, w którym wyjątkowo dobrze żyje się cwaniakom, bezwzględnym rekinom biznesu, "krewnym i znajomym" polityków, a źle tym zapomnianym, ciężko pracującym - w małych miejscowościach, na wsiach, ale także i w dużych miastach. Panowie politycy, którzy krytykujecie "nieuczciwość" pracujących na czarno. Ale przecież sami stworzyliście warunki, które sprawiają, że niskodochodowa działalność (a w wielu przypadkach tylko niskie dochody są realne) automatycznie musi spowodować bankructwo firmy z powodu niemożności zapłacenie stałej raty ok. 700 zł ZUS (a jak ktoś zarobi tylko 400 zł w danym miesiącu?...). Krajem rządzą bogaci i uprzywilejowani. I jak na razie głównie interes bogatych i uprzywilejowanych jest w tym rządzeniu widoczny. I nie ma co wykręcać się bałamutnymi stwierdzeniami, że jeszcze większe wspomaganie bogaczy chroni kraj przed "inflacją" (co jest częstym argumentem kręgów finansowych, gdy ktoś próbuje rozważać elementy polityki w tym zakresie). Inflacja może być duża i mała zarówno w warunkach sprawiedliwego podziału zysków, a także w warunkach niesprawiedliwych (jak to jest obecnie). Bo nie chodzi o "dodrukowanie pieniędzy" dla biedaków, a o sprawiedliwszy podział i nie marnotrawienie tych, które już zostały wydrukowane. Ale... co tu zrzędzić. Od tysięcy lat uczciwość, sprawiedliwość, dbałość o dobro wszystkich ludzi, a nie tylko własny interes są towarem deficytowym, elitarnym. Zdarza się takie dobro od czasu do czasu. A ponieważ statystycznie raz tego dobra jest więcej, raz mniej, więc muszą zdarzać się czasy gorsze pod tym względem. Jak np. w Polsce pod koniec wieku XX i w początkach XXI... Michał Dyszyński dodano do
serwisu 27 grudnia 2004
Wiek XXI - wiek obłudyOstatnia sprawa zdymisjonowania wiceministra zdrowia, za jego list ze słowami gorzkiej prawdy o realnym możliwościach zapewnienia opieki zdrowotnej, pobudziła mnie do kolejnej refleksji nad współczesnym społeczeństwem. Ale najpierw - tytułem uporządkowania i przypomnienia o co chodzi - sama sprawa. Otóż wiceminister Rafał Niżankowski wypowiedział się m.in. tak: "nie można ofiarować dobrego zdrowia wszystkim mieszkańcom Europy, bo niektórzy potrzebują być chorzy, a niektórzy mają złe geny". Dalej minister pisze, że część osób wykorzystuje system opieki zdrowotnej w pierwszym rzędzie do zaspokajania pewnych potrzeb psychicznych, niż do realnej walki z chorobami. Minister został zdymisjonowany przez
premiera. Polski rząd ma więc inne zdanie na ów temat. Ja jednak z
ciekawości zajrzałem do komentarzy internautów (nie pamiętam w jakim
portalu) na temat samej wypowiedzi ministra. I co ciekawego zauważyłem? Jednak problem polityki zdrowotnej jest
znacznie szerszy. Uświadomiłem to sobie po pewnej dość burzliwej
dyskusji na ten temat prowadzonej w mojej rodzinie. Otóż pozwoliłem
sobie wyrazić pogląd, że człowiek MUSI pogodzić się z faktem
swojej cielesnej słabości, z koniecznością śmierci i WCALE
chronienie życia za wszelką cenę nie uzasadnione. Oczywiście spotkałem się z argumentem, że przecież nie ma bezpośredniej zależności, że jak wydamy więcej na leczenie kogoś beznadziejnie chorego, to zabraknie nam np. pieniędzy na dożywianie biednych dzieci, czy profilaktykę. Tu się zgodzę - bezpośrednio tego nie widać. Ale i tak w końcu to się bilansuje - bo każdy z nas ma budżet i w jego ramach zarządza środkami finansowymi. I jeśli jeszcze powiększy się składkę zdrowotną, to zostanie mniej pieniędzy chociażby na zakup owoców. A to z kolei oznacza mniejsze dochody sadowników, przetwórców itp. Bo dziura finansowa powstała przez uporczywe podtrzymanie przy życiu jakiegoś beznadziejnie chorego, nie zostanie w żaden magiczny sposób załatana. W skrajnym przypadku cała gospodarka może ulec zastopowaniu tylko z powodu realizowania nierealnej koncepcji ratowanie każdego bez względu na koszty z tym związane. Po dwóch trzech latach takiego "eksperymentu" gospodarka najbogatszego kraju świata stoczyłaby się do poziomu najbiedniejszego. A wtedy nie byłoby już nawet za co się brać z leczeniem, bo masy biednych, pracujących ponad normę ludzi (pracujących na potrzeby wymagań służby zdrowia) stworzyłyby dla lekarzy "materiał nie do przerobienia". Piszę to tak łopatologicznie, choć
wydaje się, że istota sprawy jest oczywista. Jednak moje rozmowy z
osobami z dyplomami magistrów dowodzą, że ów mechanizm jest
powszechnie ignorowany. I bardzo wiele osób uważa, że da się zapewnić
ludziom opiekę zdrowotną ma maksymalnym możliwym poziomie. Niestety,
prawda jest inna - nie da się. Tak jak nie da się każdemu zapewnić
mercedesa do jazdy, czy wakacji na Bermudach. Michał Dyszyński - dodano do serwisu 8 grudnia 2004
O Hitlerze, demokracji i niebezpieczeństwie strachuCzłowiek to skomplikowana istota - z jednej strony "już" jest w stanie dostrzegać wartości wyższe: miłość, sprawiedliwość, dobro ogólne, ale z drugiej wciąż tkwi "korzeniami" swojej psychiki w zwierzęcym pragnieniu dominacji, pokazania swej wyższości nad słabszymi. Z tego pragnienia wywyższenia się i dominacji wynikły niemal wszystkie wojny, jakie pojawiły się w historii ludzkości. Z pragnienia władzy, tyranii urosły (a później upadły) imperia - czy to starożytne, czy nowożytne - jak hitleryzm, stalinizm. Dziś to samo pragnienie dominacji straszy nas islamskim terrorem. Gdzieś w odległych krajach biednego islamu, gdzie walka o władzę i dominację jest naturalnym sposobem istnienia człowieka, rodzą się ludzie, którzy po dojściu do pełnoletności widzą, że są obywatelami gorszej kategorii - biedniejszymi, niedocenionymi. W tych społeczeństwach rozumuje się w prostych kategoriach rywalizacji - ja, albo on, Oni, albo MY! Oczywiście nie tylko tam - wszak w ludzkiej naturze siedzi nieusuwalne pragnienie walki - i u nas kibole organizują "ustawki", aby się prać bejsbolami, gimnazjaliści z naszych szkół umawiają się na pojedynki, jedni uczniowie znęcają się nad innymi, czasem nauczycielami, czasem kim popadnie - byle słabszym. W naturze osobnika dominującego jest poszukiwanie słabszych do znęcania się nad nim, do delektowania się swoją przewagą. Tak "mają" niemal wszystkie zwierzęta stadne - krowy ustalają kolejność bodzenia, a kury dziobania. Nawet osy mają swoją hierarchię, którą ustalają w walkach. Tak samo działają ludzie o silnym pragnieniu dominacji. Znamy ich chyba wszyscy - są w rządzie, w zarządzie, są drobnymi (lub całkiem groźnymi) tyranami w rodzinach, w pracy. Istotę ich działania jest pokazać, że są wyżej w hierarchii. Czasami niektórych z nich nawiedzi refleksja, że uleganie pragnieniu dominacji powoduje cierpienie wśród innych ludzi, powoduje zło. Ale choć, niektórzy z nich próbują się zmienić, to prawda jest taka, że do części tyranów (małych i dużych) tego świata, żadne argumenty i tłumaczenia nie trafią - oni żyją dla dominacji i zwycięstwa. Nie czują żadnego innego sensu swojego istnienia - albo będą ponad nami, albo zginą. Oczywiście to skrajne pragnienie dominacji nie jest bardzo częste. Jednak na wiele milionów ludzi muszą się zdarzyć co jakiś czas. A "zdarzą się" szczególnie w kulturach opartych na strukturze klanowej, plemiennej, gdzie wyniesione z grupy zwyczaje dodatkowo wzmocnią ich destrukcyjne skłonności. Stąd biorą się fundamentaliści islamscy, a podobnych mamy też i w naszej kulturze, choć w naszej "strefie" żądza dominacji jest zazwyczaj nieco ucywilizowana. Po co to piszę? Czy osobnika walczącego o dominację da się w ogóle powstrzymać ustępstwami? Gdy Hitler doszedł do władzy i zajął Austrię, rządy Francji i Anglii łudziły się: - "Weźmie sobie ten kraj, a reszcie da spokój. Nie będziemy przecież wysyłać synów naszego narodu dla obrony jakichś tam Austriaków, którzy przecież też po niemiecku mówią...". Potem Hitler łyknął Czechosłowację. I znowu to samo myślenie: "Może mu wystarczy?...". We wrześniu 1939 r. Hitler zaatakował Polskę i zajął ją. W "odwecie" Anglia i Francja wypowiedziały mu wojnę. Wypowiedziały, ale ich wojska pozostały w koszarach - wszak wciąż "była nadzieja", że Hitler sobie Polskę weźmie, a od Francuzów i Anglików będzie trzymał się z daleka. W niedługim czasie Hitler pokonał Francję i zaatakował Anglię, a jeszcze później Rosję Sowiecką, która przecież w sojuszu z Hitlerem zajmowała Polskę. W naturze tyrana nie jest uleganie komukolwiek. Będzie walczył dopóki nie zostanie sam upokorzony. Ustępstwa wobec tyranów prawie nigdy nie przynosiły pozytywnych rezultatów (wyjątkiem były sytuację, gdy w międzyczasie tyran ginął z powodów niezależnych). Dziś Europa boi się islamistów - płaci terrorystom okupy, protestuje przeciwko wojnie prowadzonej przez USA, wycofuje swoje wojska z Iraku. Rządy przestraszone opinią przestraszonych ludzi we własnych krajach robią wszystko, aby nie spojrzeć prawdzie w oczy - że jest źle. Jest bardzo źle. Jeśli terrorystów nie da się w stosunkowo krótkim czasie pokonać, spacyfikować, zniszczyć, to prędzej czy później jakaś stolica europejska wyleci w powietrze dzięki wykradzionej wojskom sowieckim, czy od nowa po cichu skonstruowanej, bombie atomowej. Jeśli islamiści będą mieć powód do pogardy dla Europejczyków jako do ludzi słabych, a więc nadających się do dominacji, to Europa nie zazna spokoju. Bardziej niż Ameryka. A trzeba przyznać, że islamiści mają ów powód do pogardy dla Europy, bo ustępstwa są w ich kulturze widziane jako oznaka słabości, czyli cechy godnej pogardy. Bo choć Ameryce też grozi niebezpieczeństwo ze strony terrorystów, to kraj ten będzie budził szacunek z racji na swoją postawę, a przez to spadnie na dalszą pozycję w kolejce do możliwego "zdominowania". Dziś ludzie się boją terrorystów. To
zrozumiałe. Po to przecież terroryści prowadzą swoją działalność
- aby delektować się swoją przewagą, aby być ponad nami. I osiągają
swój cel. I będą dalej drążyć ów kierunek - jak Hitler, który
dotąd prowadził wojnę, aż sam zginął. Właśnie dzięki naszemu strachowi,
terroryści mają dużą szansę na sukces. I może być tylko gorzej.
Hiszpanie wycofali się z Iraku, Polacy i Włosi już się boją (płacą
okup i negocjują z terrorystami). Islamiści widzą, że ich strategia
przynosi sukcesy. Więc będą uderzać dalej tam, gdzie jest słaby
punkt - w Europę. To oczywista zasada każdej wojny - niszczyć wroga
tam gdzie jest słaby. Słaba, przestraszona Polska, to przede wszystkim
ZAGROŻONA Polska, słaba Europa, to ZAGROŻONA EUROPA. Michał Dyszyński 23 listopada 2004
Dlaczego nie jestem nacjonalistą...Polska scena polityczna dość wyraźnie dzieli się na dwa nurty: konserwatywny - nacjonalistyczny i liberalno - europejski. To raczej nie przypadek. Przynajmniej ja w swoim otoczeniu też dostrzegam identyczne podziały zagnieżdżone w umysłach moich znajomych. A przypuszczam, że nie tylko ja jestem w podobnej sytuacji. Na co dzień spotykamy się z retoryką tych przeciwstawnych poglądów - słyszymy wołania o zdradzie interesu narodowego, bądź oskarżenia o ksenofobię, jedni epatują się oskarżeniami o wielkim światowym spisku, którego głównym celem ma być zniszczenie naszego nadwiślańskiego Kraju, inni próbują z kolei bez głębszej refleksji narzuć Polsce wszelkie rozwiązania i reguły, które podpatrzyli za granicami (choć nieraz gołym okiem widać, że akurat u nas to nie zadziała) itp... Sam gdzieś w duchu czuję się na uboczu tej walki. Nie lubię
skrajności, nie lubię w ogóle żadnego fanatyzmu, czy innego przywiązania
do z góry ustalonych rozwiązań - wszak nigdy nie wiadomo, co w danej
chwili może okazać się najbardziej cenne. Jednocześnie jednak czuję,
że wiele z owych ideologicznych pokrzykiwań mnie drażni. Drażni,
irytuje, wzbudza niesmak. A chyba w szczególny sposób drażni mnie
aktualna retoryka nacjonalistów. Przyczyna? Każdy jakoś tam był wychowywany. Coś uważa za szlachetne, dobrze
świadczące o człowieku, a coś za przynoszące mu ujmę. Ja też
część cech w swoim czasie uznałem za wartościowe. Należy do nich
m.in. sprawiedliwość, uczciwość, skromność. Jak je rozumiem? W tym kontekście odczuwam retorykę nacjonalistów jako sprzeciwiającą
się sprawiedliwości - bo na siłę próbują oni doszukać się wyłącznie
dobrych cech swojego narodu (często tam gdzie są one ewidentnie
dyskusyjne) i zlekceważyć takie cechy u narodów innych niż własny.
Jest to oczywiście także nieuczciwe, kłamliwe bo tylko pełne
"oddanie sprawiedliwości" każdemu, uznanie tego co było bądź
jest, trzeba uznać ze spełnienie zasady uczciwości. Skromność jest w naszych czasach cechą niepopularną. Dziś trzeba
się reklamować, prezentować, kreować. Organizuje się nawet kursy
sztuki robienia jak najlepszego wrażenia na otoczeniu. Myślę, że do
pewnego stopnia tego rodzaju podejście jest użyteczne i w jakiś sposób
cenne - szczególnie wtedy, gdy pomaga zwalczyć jakieś zadawnione
kompleksy, gdy daje szansę kopciuszkowi na przeistoczenie się królewnę. Jest taka powiastka Woltera, której bohater - wiecznie głodny pochwał i innych oznak uznania względem własnej osoby urzędnik - zostaje ukarany przez króla (czy cesarza... już nie pamiętam) w dość osobliwy sposób. Oto od momentu wstania z łóżka jest zmuszony do nieustannego słuchania chóru pochlebców wznoszących peany pochwalne na jego cześć. Oczywiście na początku nawet mu się to podoba, ale po wielu tygodniach wysłuchiwania kolejnych fraz na temat własnej wspaniałości - nawet on ma dość. Naszym nacjonalistom też by się taka kuracja przydała - niechby mieli swój rezerwat nacjonalistycznej wspaniałości - flagi narodowe na każdym domu, hymn państwowy z każdego głośnika, setki plakatów sławiących (co kilka metrów drogi) dokonania przodków i następujące wciąż po sobie audycje telewizyjne głoszące wielkość, bohaterstwo i niezłomność Narodu. I tak przez 24 godziny na dobę. Nie wiem, czy by się im w końcu znudziło ale jest szansa... Tymczasem dla mnie skromność i nie domaganie się bezwarunkowego uznania naszych wartości jest w istocie warunkiem PRAWDZIWEGO uznania owych wartości. Bo jeżeli chcielibyśmy kiedykolwiek dowiedzieć się, czy dane wartości naprawdę są przez kogoś dostrzegane, to jedyną formą w jakiej moglibyśmy się tego dowiedzieć jest spontaniczna informacja na ów temat z drugiej strony. Jeśli ktoś bez żadnego przymusu, zachęty, czy nalegania mówi nam, że podoba mu się nasza postawa w jakiejś sprawie, to (wykluczywszy chęć zmanipulowania) mamy prawo sądzić, że tak rzeczywiście jest. Natomiast taka sama deklaracja uzyskana po serii gróźb, próśb i nalegań, świadczyć będzie raczej o dostosowaniu się drugiej osoby, a nie o jej rzeczywistej opinii na nasz temat. I przypuszczam, że ową prawdę nawet nacjonaliści gdzieś w zakamarkach świadomości czują - inaczej nie domagaliby się aż tak bardzo, tak obsesyjnie uznania - wszak skoro czują, że uzyskane przez nich pochwały są bez wartości, więc muszą je na nowo potwierdzać - za pomocą kolejnych bezwartościowych pochwał... No i na koniec warto by sobie odpowiedzieć na jeszcze jedno pytanie: Michał Dyszyński 21 lipca 2004
Chwała inspektoromWczoraj media dość obszernie informowały o rozpoczęciu się w Polsce pracy rosyjskich inspektorów, sprawdzających czy unijne normy sanitarne stosowane przy produkcji mięsa są rzeczywiście spełnione. Na początkowym etapie inspektorzy ze wschodu postanowili sprawdzić polskie restauracje. I tu olśniła mnie genialność tego pomysłu! Jakżeż wiele danych o metodach uboju zwierząt i normach stosowanych w przetwórstwie można uzyskać w restauracji. Próbując kotleta z zabitej w polskiej masarni świni, można nie tylko dowiedzieć się o normach stosowanych w tym zakładzie, ale także o zastosowanych przyprawach ziołowych, czy warunkach przechowywania soli konserwującej mięso. A przecież zakres kontroli inspektorów w restauracji można bardzo łatwo poszerzyć - np. degustacja wiśniówki może wiele powiedzieć o normach jakie stosują polscy plantatorzy wiśni, zaś parę głębszych wódki czystej poinformuje Inspektorów o spełnianiu zaleceń unijnych przez polski cukier, albo pszenicę. A gdybyśmy mieli np. w przyszłości eksportować prąd elektryczny
na wschód? Jasne jest, że cechy produktu w sposób bezsporny wynikają z zastosowanych przy produkcji norm (w szczególności norm unijnych). Jednak wielki szacunek musi budzić fachowość owych inspektorów, jeśli badając gotowy towar są w stanie oceniać spełnianie norm produkcyjnych. I chyba unijni inspektorzy mogą się wiele nauczyć od swoich kolegów ze wschodu. Michał Dyszyński 21 lipca 2004
Kto miałby naprawić Rzeczpospolitą?Czy Polska stoi nad przepaścią? Bo czegośmy się
"dorobili"? Czy jest nadzieja? Niestety, jak się tak
zastanowić, to nie widać na horyzoncie nikogo, kto dawałby realne
szansy na poprawę. W sejmie zasiadają osoby dobrze już znane ze
swoich poprzednich "osiągnięć", lub grupy choć nowe, to
zdobywające głowy jako populiści żerujący na ludzkich słabościach
i braku rozeznania w rzeczywistych przyczynach sytuacji w Kraju. Gdyby Bóg miał decydować o niszczeniu polskiego parlamentu i rządu (jak to w Biblii groził w pewnej sytuacji), to czy znalazłby chociaż jednego uczciwego? Ale problem polskiej nędzy
moralnej jest głębszy. I nieraz się zastanawiam: Tak - jestem winny, mimo że
mam niewielkie dochody i nie dopuszczam się korupcji. Jestem winny swoją Wiem, że nieraz podałem rękę
i uśmiechałem się akceptująco w stosunku do osób, które powinny były
usłyszeć gorzką prawdę o sobie. Powinny usłyszeć mój głos
sprzeciwu. Więc już nie mam pretensji. Przynajmniej w jej pierwszej kolejności. Czas mi uderzyć się we własną pierś... Ale chyba też na koniec
dorzucę taką to co zawsze myślałem i myślę nadal: Michał Dyszyński - dodano do serwisu 18 czerwca 2004 Parady homo, hetero, czy jak im tam...Dzisiaj postanowiłem napisać dwa słowa (no... może dwa słowa składające się z kilkudziesięciu "podsłów") na temat chodliwego ostatnio tematu parad tolerancji. Widzę dyskusje w prasie, które choć bardzo żarliwe, to jednak chyba mało rzeczowe. Pozwolę więc sobie przedstawić własną
opinię w tej sprawie - Za, czy Przeciw? Może najpierw dlaczego nie jestem z przeciwnikami parad. Bo drażni mnie nieraz bałamutna argumentacja, która sprowadza się do stwierdzenia "niby mamy wolność i to jest dobrze, ale jak ktoś jest przeciwko MOIM poglądom, to już takiej wolności być nie powinno". A wg mnie - niestety - jak jest wolność, to jest również i cena tej wolności w rodzaju znoszenia od czasu do czasu jakichś nieprzyjemnych jej cech - np. wybryków określonej grupy - parady homoseksualistów, globalistów, pseudoekologów i innych. Tak już jest - wolność to wolność i dopóki ktoś nie zaczyna strzelać i wybijać szyb sklepowych, to powinien mieć prawo wyrażania swoich poglądów - nawet dla pozostałych ludzi nieprzyjemnych. A teraz druga strona medalu. Zdecydowanie
NIE jestem za tymi paradami. Czy dlatego, że nie lubię "homosiów"? Zaznaczam, że właściwie jest mi wszystko
jedno jaką formę seksu ktoś miałby propagować swoją paradą
tolerancji (czy paradą pod jakąkolwiek inną nazwą). Jeśli przyjdą
wielbicie zoofilii - to też będzie niesmaczne, jest stanęła by
parada fanatycznych zwolenników masturbacji - odwróciłbym się od
niej z poczuciem zbliżającym się do odrazy. I nawet gdyby ktoś
zorganizował "superlegalistyczną" (od strony kościelnej
patrząc) paradę "tych co seks uprawiają tylko z poślubioną
przed ołtarzem małżonką i tylko w dni płodne i oczywiście bez żadnych
środków antykoncepcyjnych...", to ja uznałbym ją za niesmaczną. Michał Dyszyński - dodano do serwisu 8 czerwca 2004
O języku i "byciu w Europie"Przyznam, że nie lubię określenia "weszliśmy do Europy". Pachnie mi manipulacją. Raczej powiedziałbym, że po prostu wstąpiliśmy do największej europejskiej organizacji polityczno - gospodarczej, czyli Unii Europejskiej. Jednak Europa to nie ta jedna organizacja i nie tylko polityka z gospodarką. Z drugiej strony faktem jest, że język jakim się posługujemy, jest z zasady dość nieprecyzyjny i przykładów na dość mylące stosowanie określeń można znaleźć sporo. Podobny los spotkał przecież np. termin "Amerykanin" - w końcu Ameryki mamy dwie - Północną i Południową, a w samej Północnej, obok USA jest jeszcze Kanada i Meksyk. A nie sądzę, aby ktoś spotkał się z sytuacją, gdy Meksykanina nazwano "Amerykaninem", albo samochód z Argentyny, czy Brazylii określono jako "amerykański". Dla mnie - dydaktyka - te niuanse słowne mają szczególnie duże znaczenie. W końcu fakt, że spora grupa ludzi jakieś słowo rozumie inaczej niż większość, powoduje, że przy tłumaczeniu zjawisk lepiej jest użyć terminu bardziej jednoznacznego. W przeciwnym wypadku, robi się z tego wiele nieporozumień. Z drugiej strony, bez takich "sztuczek" z nazywaniem nie byłoby demagogii - w końcu określenie "wchodzimy do Europy" nie wymyślił nikt inny, tylko euroentuzjaści, próbujący przeforsować tezę, że albo Unia Europejska, albo ... - właściwie prawie niebyt, co jest oczywiście dużą przesadą. I nie chodzi tu o to, żebym był jakimś eurosceptykiem - ogólnie cieszę się, że znika wiele barier w kontaktach między narodami naszego kontynentu, jednak nie lubię czuć się manipulowanym przez nadużywanie określeń, wmuszanych mi przez osoby forsujące swoją wizję spraw. Poza tym wciąż jeszcze pamiętam komunistyczne manipulacje językiem - z takimi określeniami jak "demokracja socjalistyczna" (za komuny krążył taki dowcip: czym się różni "demokracja" od "demokracji socjalistycznej" - tym czym krzesło, od krzesła elektrycznego ;) ), "demokracja ludowa" (w istocie władza jednej partii - komunistycznej), "władza ludu" (wyjaśnienie - patrz punkt poprzedni). Tak więc osobiście wolę, kiedy językowe określenia nie są nadużywane przez politykę. Ale odchodząc od tematu, myślę że wiele
osób wciąż się zastanawia: Michał Dyszyński - dodano do serwisu 1 maja 2004 O Polsce, złodziejstwie i prostych ludziach.Ostatnie sondaże na temat popularności Andrzeja Leppera i jego partii szokują. To już ok. 30% poparcia, a wielu przypuszcza, że prawdziwe poparcie może być jeszcze większe. Badacze i politycy stawiają sobie pytanie: Cóż sobie myśli ten polski naród? Myślą, kombinują, przyczyn różnych
szukają, a diagnoza wydaje się być dość prosta. Wystarczy się po
nią schylić - wystarczy POROZMAWIAĆ, z biedniejszymi ludźmi. Tak
normalnie. Nie w jakichś sondażach, nie "naukowo". Po prostu
porozmawiać. Większość, stosunkowo nawet uczciwych
polityków... (ale naiwny! - powie pewnie czytelnik - mówi
"polityk", a obok stawia przymiotnik "uczciwy"...).
... jednak będę się upierał, że pewnie jest jakaś grupka jako tako
uczciwych osób uprawiających ten prestiżowy zawód - polityka. Ale tzw. "prosty człowiek" znowu
powie - "złodziej". A co będzie tego "dowodem"? Ale jak się tak posłucha, to w tej chwili
słychać jeden wielki krzyk "ludu": ZŁODZIEJE!!! ZŁODZIEJE!!!
ZŁODZIEJE!!! To czy Andrzej Lepper ma sensowny program - specjalnie nie ma znaczenia. Po pierwsze i tak, nawet inteligentni ludzie, niezbyt się w tych zawiłościach programowych orientują. A po drugie - pozostałe partie (czyli nielepperowskie), też przyzwyczaiły nas do demagogii - w końcu kampanie wyborcze bardziej przypominają przerywniki reklamowe, niż maja cokolwiek wspólnego z merytoryczną dyskusją o Polsce. Do tego - nie czarujmy się - program, to jedna rzecz, a potrzeba dorwania się "żłobu" - to cel jak do tej pory i tak najważniejszy. I tego już się zdążyliśmy nauczyć.
Tak więc szukują się rządy Pana
Leppera, który dzięki podstawowemu hasłu "złodzieje" wygra
kolejne wybory. I będzie miał z tym złodziejstwem sporo racji.
Niestety, z faktu zauważenia złodziejstwa (trudno go nie zauważyć,
bo wszędzie je widać) nie wynika wcale: ani rzeczywista chęć
"nie bycia" złodziejem, jeśli się taka okazja nadarzy, ani
także rozsądny pogląd na temat kierowania państwem. Tak więc wcale
Pan Lepper nie musi okazać się "lepszy". Wielu twierdzi, że
będzie nawet gorszy. Jak będzie naprawdę? I ostatnie, już bardziej ogólna refleksja
- niestety, w demokracji tak jest - wygrywa ten, kto najbardziej gładko
wciska wyborcom kit - czyli najcwańszy oszust. A wynika z tego dalsza
konsekwencja - pojawia się (retoryczne) pytanie: czy od cwanych
oszustów można wymagać później uczciwego rządzenia? - doświadczenie
wielu lat raczej nie skłania do optymizmu w tym względzie. 23 kwietnia 2004 O obrażalskich, (bez)prawiu, Internecie i ewolucjiNa stronie brytyjskiego serwisu informatycznego ZDNET przeczytałem kilka dni temu informację o przyznaniu przez ten serwis tytułu: "most stupid piece of Internet legislation in the world" (czyli w wolnym tłumaczeniu: "Największy na Świecie wygłup internetowego prawodawstwa"). "Laureatem" jest sąd w nieodległej Francji (czyżby kolejny przyczynek do odwiecznej rywalizacji obu nacji?... - ZDNET jest prowadzony przez Brytyjczyków), który zakazał Francuzom wchodzenie na strony www aukcji oferujących pamiątki po nazistach. Problem w tym, że wspomniane aukcje są organizowane w Internecie, poza terytorium Francji. Dlatego, w celu realizacji niniejszej decyzji, ten że sąd dał organizującemu aukcje amerykańskiemu portalowi Yahoo dwa miesiące na zastosowanie się do decyzji, czyli zablokowanie dostępu do nazistowskiej aukcji dla wszystkich francuskich internautów. Jak pisze wspomniany serwis, prawodawstwo francuskie rozważa wprowadzenie obowiązku konsultowania z nim każdej publikacji na stronach Światowej Sieci, jeżeli mogłaby ona być niezgodna z francuskim prawem. Teraz będzie komentarz daktikowy. Ta moja refleksja
sięga w bardziej ogólne sfery niż tylko pamiątki po nazistach, a u
jej podstaw jawi się pytanie: Problem nie jest banalny, bo prędzej czy później,
może stać się zarzewiem poważnych konfliktów. W końcu wraz z
rozwojem technik informacyjnych i dostępu do treści będzie rosło
znaczenie propagowania idei i wszystkie związane z nim niebezpieczeństwa.
Jak pogodzić ze sobą interesy ideowe całkowicie antagonistycznych
dzisiaj grup - islamistów i radykalnych chrześcijan, fundamentalistów
i liberałów, wolnomyślicieli i obrażalskich na wszystko i
wszystkich?... Typowy człowiek ma wbudowane w swoją psychikę
szczególne pragnienie: zmusić Świat, aby był "po mojemu". Jednak mechanizm dominacji i dążenia do wojny w
ludziach pozostał. Im bardziej prymitywny w myśleniu człowiek, tym
lepiej to widać. Prymitywni ludzie pragną się bić, pragną okrucieństwa.
Nie są w stanie opanować nakazu ewolucji. Widać to na stadionach,
widać w rzeziach plemiennych, wojnach domowych, zajadłości grup
terrorystycznych. Wielu ludzi pragnie "zabijać wrogów". To
jest ich nakaz życia, powołanie. Wrogów zawsze można znaleźć - w
końcu to kwestia umowna, kogo do wrogów zaliczymy. Będą więc zabijać
z potrzeby serca, z nakazu ewolucji. Czy to islamiści, czy to chrześcijanie.
Bo niestety, to nie tylko islamiści chcą mordować. Chrześcijanie,
katolicy, protestanci - też. Nakaz miłości bliźniego, póki co nie
przedarł się do wielu, tkwiących w okowach ewolucji, umysłów
(doskonałym przykładem są odległe zaledwie o kilka lat wydarzenia w
Rwandzie). Na koniec jeszcze wrócę do pamiątek po nazistach -
pozwolić nimi handlować, czy nie? - ja bym akurat pozwolił.
Nazizm jest historią tego globu, jest dokonaniem ludzkości - takiej
jaka ona jest - i trzeba o tej historii pamiętać! Trzeba pamiętać
o nazistach, stalinistach, zabójcom polskiego UB i wielu innych. Jeśli
nie będziemy pamiętać, do czego zdolni są ludzie (tacy jak my!), to
ewolucyjne prawo zabijania nie znajdzie żadnej przeciwwagi w naszej świadomości.
Trzeba pamiętać o nazistach, zbierać pamiątki po nich - aby nikomu
do głowy nie przyszło, że to przecież niemożliwe, aby ludzie tak
czynili innym ludziom, że to tylko mit, wymysł. Trzeba te pamiątki
zachowywać, a wraz z nimi pamiętać o zbrodniach. I piszę to
niekoniecznie w kontekście Narodu Niemieckiego, bo nie wiadomo, czy
"My" jesteśmy lepsi, czy gorsi, czy tacy sami. A nawet jeśli
nie dalibyśmy się swojemu "Fuhrerowi" aż tak pociągnąć
do wojny ze światem, to obserwacja aktualnej podatności społeczeństwa
na demagogię pokazuje, że pewnie niejedno by się nam "zdarzyło". Michał Dyszyński, dodane do serwisu 16 marca 2004 Spam i politykaDrażni mnie spam, drażnią mnie spamerzy. Za idiotyzm uważam tę formę "reklamy", bo przecież w rzeczywistości jest to antyreklama, czyste szkodnictwo dla reklamowanego produktu. Nic w życiu nie kupię, jeśli będzie reklamowane w taki sposób. Z założenia. Jednak nie tak dawno znów przeczytałem, że spamerzy, choć najczęściej mają obywatelstwo USA, to posługują się serwerami z terenów Chin. I tu mi się otworzyła klapka! Bo właściwie kto najbardziej skorzysta na produkowaniu spamowych śmieci?
- oferenci produktów (niby jak i po co? - skoro z polskiego punktu
widzenia patrząc dostawcy i tak są albo za oceanem, więc trudno jest
kupić ich produkty, albo z powodów językowych i tak nie duża część
potencjalnych klientów nie dowie co jest sprzedawane). Wg mnie spam nie
ma sensu handlowego. Tylko moja podejrzliwa natura każe zadać pytanie: czy czasem
produkcją owego spamu na cały świat nie zajmuje się inna komórka
tychże służb specjalnych? Oczywiście nie twierdzę, że cały spam to robota służb
specjalnych. Ale dość wyraźnie potrafię odróżnić sensowną
informację handlową o produkcie od śmiecia kompletnie bezużytecznego. 10 września 2003
Czy to jest złodziej, czy to jest...Kto to jest złodziej - niby każdy wie. Najczęściej myślimy o kieszonkowcu, włamywaczu. A czy urzędnik państwowy, który w swojej pracy nikomu nie pomaga, a głównie szkodzi - czy on jest złodziejem?... W mojej osobistej daktikowej głowie wytworzyło się pojęcie "złodziejstwa w ogólnym sensie". Obejmuje ono nieco szerszą gamę sytuacji niż to powszechnie złodziejstwu przypisywane. Pozwolę sobie tu nawet na definicję tego pojęcia. Złodziejstwo w szerszym sensie polega na: zdobywaniu, lub wymuszaniu od kogoś pieniędzy, lub usług bez adekwatnej gratyfikacji z tego powodu (np. w postaci akceptowanego towaru czy usługi). W końcu słynny Corleone wcale nie zdobywał swoich pieniędzy bezpośrednimi napadami. On był handlowcem - sprzedawał oliwę (czy podobny produkt - może mnie mylić pamięć). Sprzedawał drogo. Ale (teoretycznie) każdy mógł kupić, lub nie. Jednak nikt nie mógł kupić u konkurencji oliwy taniej, bo konkurencji... nie było, jako że w przypadku jej pojawienia się Corleone wkraczał ze swoim "wojskiem" (albo prywatną policją, jak kto woli)... W toku rozwoju Państwa tworzone są różne przepisy.
Np. że obywatel określoną usługę ma obowiązek wykupić. Musi
kupować usługi medyczne Funduszu Zdrowia (nie może z niej zrezygnować,
a zaoszczędzone w ten sposób pieniądze płacić firmom w rodzaju
Medicover), musi płacić za usługi telewizyjne TVP (choćby oglądał
wyłącznie Polsat i TVN), Polskiemu Radiu (choćby słuchał jedynie
propagandy produkowanej przez o. Rydzyka w RM), do niedawna musiał
dzwonić w różne miejsca wyłącznie z pośrednictwem firmy TPSA. Jeśli
obywatel Państwa pogwałci te przymusy przyjdzie do mnie urzędnik wyciągnąć
za to pieniądze (wraz z karą), jeśli tych pieniędzy nie dostanie, naśle
na obywatela policję. W podobny sposób płacimy skorumpowanym urzędnikom. Wielu urzędników zatrudnionych w ministerstwach, powiatach, czy gminach nic dobrego swoją aktywnością (lub jej brakiem) społeczeństwu nie przynosi. Ale i tak aparat państwowy wymusi z ludzi pieniądze na ich pensje i dodatki. Wymusi haracz (znowu kryminalna analogia) dla kolejnej grupy kolesiów z lewicy, albo z prawicy. Obywatel nie ma wyjścia. Ale patrząc na sprawę czysto funkcjonalnie - tzn. płaci się pieniądze z przymusu i nic za to nie dostaje - jest to sytuacja równoważna złodziejstwu. Bo faktycznie to czy coś nazwiemy złodziejstwem, wymuszeniem, szantażem jest sprawą umowną. Granica jest płynna - raczej mamy do czynienia z ciągłym przejściem od sytuacji, gdy na jednej stronie skali jest człowiek prawy, starający się odpłacać dobrą monetą na to co uzyskuje od innych ludzi, a na drugiej bandzior nie cofający się przed biciem, czy nawet zabiciem, oszustwem, kradzieżą w ogólnie znanych formach. Z etycznego punktu widzenia, bardziej ogólnym pojęciem byłoby tu po prostu wykorzystywanie drugiej osoby bez jej pełnej (czyli świadomej i nieprzymuszonej) zgody w warunkach wyboru (czyli w sytuacji, gdy nie blokujemy w jakiś sposób alternatywnych metod rozwiązania danej sprawy). Oczywiście nie zamierzam nazwać niekompetentnego, czy skorumpowanego urzędnika złodziejem (jeszcze by mnie pozwał o znieważenie do sądu, a zapewne wygrałby sprawę, jako że on działał "w granicach prawa"). Ale mi nazwa jest obojętna - i tak wiem, że zapłaciłem z moich podatków człowiekowi, który ani mi osobiście, ani nikomu z moich znajomych, ani mojemu krajowi nie przysporzył żadnego dobra. Zapłaciłem za to - bo musiałem. To taka wysublimowana, dopuszczona prawem forma "kup pan cegłę". Właściwie w bardzo wielu sytuacjach aparat państwowy powinien być sądzony za współudział w przestępstwie, w wymuszeniu. I co z tego, że sobie tak myślę? - ktoś powie. Jednak z mojego punktu widzenia jest to nieco inaczej. Bo w moim wewnętrznym świecie owi zakamuflowani złodzieje stracili DUŻO. Oni stracili mój SZACUNEK, moje ZAUFANIE, dużą część mojej ŻYCZLIWOŚCI. Z tego punktu widzenia patrząc osoby te występując w telewizji wychodzą na durniów, Nie wiedzą o tym, ale być może w tej chwili, gdy ich przemądrzałe dywagacje są emitowane, kilka milionów ludzi pogardliwie odwraca wzrok, rzuca niewybredny epitet, przełącza zniecierpliwiona na inny kanał telewizyjny. I tego jeszcze wszyscy ci ludzie gardzący złodziejem i oszustem mają rację. Wszak owi ludzie spod znaku złodziejskiej gwiazdy stracili twarz. Nie mają moralnego prawa mówić co dobre, a co złe, nie mają prawa prosić o wysłuchanie. Bo są złodziejami i oszustami. Kropka. A nie myślę, że zdobyte nieuczciwie mercedesy i wille
staną się pocieszeniem. Tzn. będą pocieszeniem tylko do granicy
samooszukiwania się. Jednak gdy prawda wychodzi na jaw, najbogatsi złodzieje
odczują też gorycz porażki. Bo przecież rzeczywistość
psychologiczna jest taka, że owe mercedesy i drogie domy złodziejom
wcale nie są potrzebne do rzeczywistego użytkowania (w niektórych
swoich domach bywają na krótko raz na wiele miesięcy, a z kilku
samochodów korzysta się rzadko - w większości sytuacji całkowicie
wystarczy jeden dla siebie, inny dla rodziny). W istocie, owe symbole
bogactwa w 99 procentach służą do wykazywania LEPSZOŚCI. Bo tak jak kukła wyrzeźbiona z g... posadzona w drogiej limuzynie, dalej jest g... (tyle, że w limuzynie), tak złodziej i oszust, który ukrył fakt swojej nikczemności - dalej jest złodziejem i oszustem. W rzeczywistości. I gdzieś tam w cichości ducha o tym wie... W tym co piszę jest chyba kwestia pewnej wiary.
Wiary w znaczenie tego, kim się jest naprawdę. Ktoś
powie - co tam, skoro ktoś MA, to jest mu lepiej, jest szczęśliwszy.
Może faktycznie pieniądze dają większy dostęp do narzędzi
oczywistych przyjemnych doznań. Jednak owo krążenie w kręgu świata
prostych doznań, ma swoją cenę w postaci pozostawania w świecie
duchowej ciemnoty. Ta zaś zamyka drogę do PRAWDZIWEJ WIELKOŚCI, a w
dalszej kolejności do świadomego wybudowania swojego szczęścia. Szczęścia
większego formatu. Bo bez uświadomienia i pogodzenia w sobie tych sił,
które są rzeczywistością naszego ducha, nigdy nie będziemy w stanie
zapanować nad tym co nas niszczy i wzmocnić tego, co nas buduje.
Od cwaniaka do prostakaczyli dokąd zmierzasz Polsko?Gdy obserwuje się życie polityczne w naszym pięknym Nadwiślańskim Kraju, to odnosi się wrażenie, że zostało ono zdominowane przez dwie skrajne postawy - z jednej strony inteligentnych cyników - cwaniaków, którzy poza władzą i pieniędzmi absolutnie lekceważą wyższe wartości, a z drugiej prostaków - czyli ludzi, którzy, nie bacząc na realia, z uporem lansują wizję świata opartą na prymitywnym "widzimisię" i życzeniowym traktowaniu prawdy. I właściwie nie wiadomo, którzy z nich są bardziej dla kraju destrukcyjni, bo choć cwaniaków jest mniej, to mogą znacznie więcej; z drugiej strony rosnąca rzesza prostaków, w swoim braku rozumu i odpowiedzialności, często powiązanych z zazdrosną agresją, może w krótkim czasie zniszczyć dorobek pokoleń. Prostak dlatego jest niebezpieczny, że w istocie on
nie wierzy w obiektywne prawa rządzące światem. On jest w swoim
mniemaniu i sumieniu "dobry" i "uczciwy", a jednocześnie
produkuję zło na dużą skalę. Ktoś nie ma pieniędzy? - prostak ma
radę jak wprowadzić "sprawiedliwość" - zabrać temu, który
te pieniądze ma! - pytanie: "dlaczego ów biedak nie ma pieniędzy?"
(może poprzednie przepił...) nie postanie w głowie prostaka. Podobnie
nie będzie się on zastanawiał, dlaczego inny pieniądze posiada (może
rzeczywiście zapracował na nie wieloletnią ciężką pracą...) -
skoro jeden ma, a drugi nie ma, to sprawa jest "oczywista" -
trzeba im wyrównać, aby było "sprawiedliwie". Prostak ogólnie
zastanawiać się nie lubi (w szczególności nie lubi weryfikować
swoich poglądów), jednak ma na wszystko gotową radę - brak pieniędzy
na renty? - niech da budżet, nie ma pieniędzy w budżecie? - zabrać
bogatym, jest bezrobocie - zatrudnić ludzi, upadają zakłady pracy -
dać im pieniędzy, zabronić upadłości... itp. - "dać",
"zabrać", "zrobić". A pytanie JAK? to zrobić
sensownie, czy o dalsze konsekwencje tych działań - dla
prostaka nie istnieją. Prostak nie ma świadomości PRAW ekonomii,
konieczności pewnych rzeczy, nieodwołalnych konsekwencji. Prostak nie
wierzy w obiektywną rzeczywistość, za to wierzy w siłę władzy i
ludzkiego chcenia - np. gdy widzi, że ktoś mądry trafnie
przewiduje co się wydarzy, wtedy w duchu jest przekonany, że to co się
stało wynikło z "mocy chcenia" przewidującego, a nie ze
znajomości praw rządzących światem. Bo prostak prawa lekceważy, a władzę
szanuje. Odrzucenie obiektywizmu i prawdy jest dla prostaków tym łatwiejsze, że w przypadku polskiej polityki okazało się, że "mądrzy" to w istocie cwaniacy i oszuści. Faktycznie, dotychczasowe "elity" władzy dbały w 90% o dobro własne, a dopiero pozostałe 10% miałoby służyć dobru wspólnemu. Gigantyczne pieniądze konsumowane przez budżet państwa "zagospodarowują" kolejne koterie, grupy interesu, kolejne korupcyjne mafie. Cwaniak tym różni się od prostaka, że on wie, dlaczego i jak to wszystko funkcjonuje - on świadomie psuje życie wielu ludziom. Cwaniak wierzy też w realia ekonomiczne, ale wykorzystuje je wyłącznie dla zdobycia pieniędzy i władzy - dla siebie i swoich. Dlatego, mimo kolejnych zmian rządów, oczywiste zmiany w kierunku rozsądku i dobra, nie mogą się "przebić". Wszak, gdyby było sensownie i uczciwie, to nie dawałoby się tak łatwo zdobywać pieniędzy. Co prawda przed wyborami każda partia "walczy z korupcją", "naprawia" gospodarkę. Jednak po wyborach to "nie wychodzi". bez względu na to, czy rządzi prawica czy lewica. Więc wciąż:
I niby wszyscy wiedzą co trzeba zrobić, aby było
lepiej. Ale na prawdziwym lepiej zawsze stracą jacyś swoi, którzy
aktualnie zarabiają na bałaganie. 24 kwietnia 2003
|
||||||||||||||||||||||||||||||||||
"Przysługuje" - czyli tworzenie świata bez wdzięcznościJednym z ważnych, a niedocenianych "zwyrodnień" dzisiejszej ludzkiej świadomości zbiorowej jest stworzenie automatycznych praw do dóbr, na które się nie zapracowało. Wielu ludziom wydaje się, że bez żadnych starań i jakiejkolwiek formy odpłaty z własnej strony "mają prawo" - do zasiłku, do renty, do opieki lekarskiej itp. Uważają, że mają to prawo samej zasadzie istnienia na tym świecie - "skoro inni mają, to ja też powinienem". A to, że inni na swoje dobra pracowali, wydaje się być znacznie mniej istotne. Oczywiście ja też nie jestem zwolennikiem absolutnej likwidacji, socjalnych zdobyczy cywilizacji. W końcu nie należy żadnego człowieka zostawiać na pastwę losu i bez opieki. Jednak jestem przekonany, że automatyzm owych "praw" powoduje degradację postrzegania dobra przez ludzi i jest wysoce demoralizujący. Bo oto nagle w zasięgu świadomości prostych ludzi pojawia się wielki obszar rzeczy, na które wcale nie trzeba pracować, za które nikomu nie trzeba być wdzięcznym - one się należą jakby same z siebie - "jak psu zupa". A przecież nawet pies na swoją zupę musi się naszczekać... I niestety, jak wykazuje moja obserwacja, ludzie nawet w miarę uczciwi, często nie mają skrupułów, aby po te dobra sięgać kiedy tylko się da - dzieci milionerów biorą stypendia, renty kombatanckie dostają osoby, które tym się zasłużyły w czasie wojny... że 50 lat po niej znalazły sobie "życzliwych im" świadków potwierdzających rzekome dokonania dla Ojczyzny. Podobnie, niewiele osób biorących zasiłek dla bezrobotnych myśli o konieczności zapracowania nań w przyszłości, czy o minimalnej choćby wdzięczności względem osób, które na co dzień muszą na ich pieniądze pracować. W świadomości większości osób biorących zasiłki "pieniądze daje Państwo", a Państwo po prostu "ma". A skoro "ma", to powinno dawać tym, którzy "nie mają" - kropka. Fakt, że pieniądze te wynikają z opodatkowania pracujących gdzieś osób jest daleki i mało przekonywujący, jako że osób tych pracujących nie widać. Z resztą "sami są sobie winni", skoro zamiast sobie sprytnie załatwić jakieś państwowe świadczenie, to pracują... Tak więc pracuje: szwaczka (zarabiając 600 - 800 zł), pielęgniarka (za podobną kwotę), szewc, robotnik itd. Wszyscy za swoją pracę dostaną mniej towarów i usług, tylko po to, aby ktoś mógł zostać obdarowany. A ów obdarowany ma ów fakt "gdzieś"... - jemu się należy, bo dało mu Państwo. Tymczasem świat bez wdzięczności, bez świadomości daru i konieczności odpłaty jest światem upadku duchowego. Bo świadomość tego, że ktoś coś dla nas robi - jest podstawą wzrastania dobra w człowieku - dzięki temu czujemy, że inny człowiek coś dla nas znaczy, że się stara, że nie jest się pępkiem świata. Człowiek na odpowiednim poziomie etycznym nie boi się widzieć tego dobra, które ktoś dla niego coś zrobił - on cieszy się z sytuacji, w której dobro wzrasta i jest gotów odpłacać za to swoim dobrem, gotów nieść dobro dalej. Odpłacamy za trud rodziców, za darmowe (lub prawie darmowe) wykształcenie, za pomoc różnych dobrodziejów. Ta wdzięczność niezwykle ważnym i niezbywalnym elementem naszego człowieczeństwa. Tymczasem organizacja państwowa stworzyła świat dóbr, za które nikt nikomu nie jest wdzięczny, za które nie trzeba odpłacać. I niestety, wielu ludzi nie dorasta swoją świadomością do tego ofiarowywanego im za darmo dobra. A tu coraz to kolejne rzesze "dobroczyńców" kombinują
jak by tu ułatwić nieskrępowany dostęp do owoców cudzej pracy. To
parlamentarzystom daje szanse wykazania się, że coś robią, że się
"starają" dla ludzi. Bo fakt, że w ten sposób tworzona jest
niesprawiedliwość i demoralizacja jest na tyle ukryty przed większością
prostaczków, że będą oni popierali osoby, które w istocie niszczą
więzi gospodarcze i społeczne. Jakoś mało słyszę za to o godności ludzi, którzy harują na te rozdawane dobra - droga przez mękę związana z zakładaniem własnej firmy, niespójne przepisy podatkowe, powodujące że nawet najbardziej uczciwy podatnik może być puszczony z torbami, bo w jakiejś tam konfiguracji jeden przepis uchyla drugi, a potem trzeba, zapłacić jakiś podatek od każdej transakcji z ostatnich kilku lat (wraz z gigantyczną karą). Tu godność człowieka, który pracuje i daje coś innym liczy się jakoś słabo - większe przebicie ma godność brania dóbr wypracowanych przez innych. Niestety - wiele wskazuje, że udział owych automatycznie przysługujących
praw będzie się zwiększał.. Ludziom coraz więcej "się należy",
bo gdzieś tam ktoś sobie wymyślił (w jak najbardziej szczytnym
celu). Wierzą, bo chcą wierzyć, nie myślą i nie przyjmują faktów, bo im to niewygodne... - kolejny komentarz o rozdawnictwieWiększość ekonomistów przestrzega przed deficytem budżetowym,
związanym z rozdawaniem pracowicie zebranych pieniędzy rozmaitym
"potrzebującym". Bo rozdaje się łatwo, a pracuje na
rozdawane pieniądze - trudniej. Jest tylko jeden drobiazg - jeśli pomaga państwo, to płacimy MY,
płacą wszyscy ludzie którzy pracują, którzy muszą wstać do
roboty, męczyć się w niej 8 godzin (czasem więcej), którzy później
z tej roboty dostaną znacznie mniej pieniędzy dla swoich dzieci. Przeciętny człowiek nie myśli w kategoriach państwa. Poza tym o nie wie (a właściwie raczej nie dowierza), że naprawdę ze swojej pracy płaci na górników, urzędników itd... Z własnej kieszeni. Nie wie, że płaci na nich wyższymi cenami produktów, większymi składkami na ZUS, a w konsekwencji niższą pensją, płaci większym bezrobociem i niepewnością pracy, bo inwestorzy są mniej chętni budować fabryki w takim państwie, gdzie urzędnicy będą więcej zabierali z pieniędzy, które uda mi się wypracować. A gdzie jest mniej firm i wybudowanych fabryk, tym mniej możliwości pracy. Gdyby ten przeciętny człowieka wziął pod uwagę, że przyczyną jego niepewności związanej z możliwością utraty pracy jest polityka podatkowa (wymuszona obdarowywaniem tego kto głośniej o to krzyczy), to mniej popierałby populistyczne rozwiązania. Pewnie też zatroszczyłby się, czy ów dotowany przez niego węgiel znajduje jakichkolwiek nabywców, czy tylko powiększa promieniotwórcze hałdy, czy opłacane przez niego armie urzędników w górniczych molochach, rzeczywiście są potrzebne. A gdyby jeszcze się rozejrzał, to pewnie znalazłby więcej osób bardziej godnych wsparcia, niż bogaci prezesi i liczni biurokraci z rozmaitych spółek skarbu państwa itp. Jednak przeciętny człowiek myśli prosto - chcą zabrać pracę komuś tam - źle, czyli trzeba popierać wszystko co wiąże się utrzymywaniem ludzi w ich miejscach pracy - nawet gdyby ta praca była bezsensowna. Przeciętny człowiek nie wierzy, że na to wszystko płaci. On w cichości ducha wierzy, że te pieniądze po prostu znajdują się w budżecie i już. A kolejne rządy po prostu są złe, bo nie chcą "dać". Ale dlaczego przeciętny człowieka tak myśli? A jak powinna wyglądać sensowne wsparcie państwa? - to proste! - jeżeli jakiś zakład już rzeczywiście kwalifikuje się do pomocy i mamy się zdecydować na odbieranie pieniędzy różnym pracującym ludziom, żeby je dać do zakładu, którzy sobie nie radzi, to jako pierwsze powinny być sprawdzone:
I gdy już wszystko co niepotrzebne, zostaną sprzedane, gdy wszystkie pasożytnicze stanowiska w firmie zostaną zlikwidowane, można by pomyśleć o wsparciu zakładu, który ma nadzieję w przyszłości przynosić zyski. Aby biedacy przestali w końcu wspierać bogatych cwaniaczków. Niestety, biedni ludzie w naszym kraju ciągle wspierają bogatych cwaniaków. Jak wykazują sondaże - na swoje własne życzenie.. 15 października 2003
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||
Polityczna poprawność, czyli kpiny z rozsądku i demokracjiOstatnio nasza telewizja zaserwowała nam kolejne "postępowe" zalecenie Unii Europejskiej - chodzi w nim o to, aby w przyszłości w parlamentach było dokładnie po 50% kobiet i 50% procent mężczyzn. Mam kolegę, który bardzo zżyma się na różne przykłady politycznej poprawności. Do tej pory myślałem sobie "przesadza". Ale ta ostatnia dyrektywa nawiedzonych naprawiaczy wszystkiego – ruszyła także mnie. Osobiście odczuwam tego typu zalecenie jako nawrót jakiejś formy
totalitaryzmu i kpiny z rozumu ludzkiego. Wprowadzenie takiego przepisu
byłoby czymś podobnym do zasady tworzenia sławetnego sejmu
kontraktowego w Polsce zbliżającej się do niepodległości. Wtedy też
odgórnie ustalono, że bez względu na ilość uzyskanych głosów do
parlamentu musi wejść większość (dokładnie nie pamiętam,
ale chyba 3/4) kandydatów wywodzących się z PZPR. Jednym słowem
zostało wyborcom powiedziane coś w stylu: W przypadku parytetu płci byłoby w istocie wyborcom powiedziane
mniej więcej coś takiego:
Z mojego punktu widzenia jest to jakby ktoś wyborcom powiedział: Poza tym, takie wyrównywanie szans kobiet, robienie na siłę "sprawiedliwości" jest bezsensowne. Na tej samej zasadzie należałoby też wybierać adekwatną reprezentację:
Bo wszystkie te powyższe kryteria w podobnym stopniu jak płeć odnoszą się do sensownych wymagań wobec osób, które mają wprowadzać i tworzyć prawo - czyli - rozsądku, doświadczenia, uczciwości, wiedzy. Zaś zasada wprowadzenia takich parytetów (bez względu na to jak szczytny cel przyświeca ich twórcom) jest typowym przykładem, jak dobre chęci powoduje absolutnie głupie i szkodliwe rozwiązanie – jest to w istocie zlekceważenie sensu demokratycznego wyboru ludzi. To także zlekceważenie wyboru opartego o kryteria przydatności na zajmowane stanowisko. Przy czym nie twierdzę, że zawsze parytety są złe - np. gdy wybieramy kandydatów do zespołu ludowego, to angażowanie 50% kobiet, mężczyzn i 50% kobiet ma sens - tam muszą być pary do tańca, zaś parytet wpisuje się w sens działania. Ale w parlamencie - Co?... może będą obradować w parach? Jeśli jeszcze w zacisznych pokojach hotelowych na koszt państwa - to może warto by było być parlamentarzystą... Być może sensowe są jakieś formy wyrównywania szans środowisk. Jednak są na to sposoby bez intelektualnego dawania wyborcom po twarzy. Może warto promować kobiety dając więcej darmowego czasu antenowego, może inaczej przedstawiając w mediach, ale wybór wyborców powinien być świętością. A opisane parytety są kpiną z decyzji wyborców i kropka. I na koniec: 16 października 2002 |
|||||||||||||||||||||||||||||||||||
Refleksja nad światowym biznesem i ludzką godnościąOstatnimi czasy, na całym świecie biznes odsłania swoje nowe oblicze - niestety jest to oblicze mało sympatyczne, wykrzywione wielką chciwością. Czy to Enron w Ameryce, czy kolejne afery zarządów firm w Polsce uświadamiają nam, że światem rządzą ludzie drapieżni i pazerni, ludzie stawiający zarobienie jeszcze paru milionów ponad powierzone im dobro, ponad głębiej pojętą ludzką godność. Wielu nam, zwykłym szaraczkom, wydaje się to dziwne: przecież oni i tak już "mają wszystko" - głodu nie cierpią, samochodami dobrymi jeżdżą, mieszkają też luksusowo. Więc po co jeszcze szarpać, kraść, defraudować? Myślę, że odpowiedź tkwi w czymś co umownie można
by określić jako GODNOŚĆ CZŁOWIEKA. Większość owych pazernych
biznesmenów ma godność jednego rodzaju - nazwijmy ją umownie GODNOŚCIĄ
POZYCJI I PIENIĄDZA. Przecież oni w swoich działaniach nie walczą o
chleb, ubranie mieszkanie - oni walczą o LEPSZOŚĆ. Wiadomo - w
biznesie ten jest lepszy, kto ma więcej pieniędzy, więc dla tej
lepszości poświęcają swoją ludzką godność w duchowym sensie tego
słowa. Zupełnie inne wartości i prawa obowiązują w świecie Ducha - tu jesteś lepszy gdy mniej się boisz, mniej okłamujesz siebie, gdy potrafisz wytworzyć więcej PRAWDZIWEGO DOBRA. Taka lepszość jest niedostępna wspomnianym "biznesmenom", bo niewiele ma wspólnego z posiadaniem albo zazdrością otoczenia - tu po prostu trzeba BYĆ lepszym, a nie tylko BYĆ WIDZIANYM przez otoczenie jako ten lepszy. Nie tak dawno jeden z moich kolegów spierał się ze mną, twierdząc, że gdy inni uznają mnie za lepszego, to rzeczywiście będę lepszy. Osobiście uważam, że nawet gdyby cały świat co do ostatniego człowieka (ze mną samym do spółki) uznał mnie za bohatera, a ja byłbym w istocie tchórzem, to i tak byłbym tchórzem i kropka. Jestem TYM CZYM NAPRAWDĘ JESTEM, a nie tym za kogo mnie uważają. Poza tym oddanie ludzkiej "mądrości" (a
więc często zazdrości, próżności, pazerności, głupocie) decyzji
o tym jakim miałbym być naprawdę, to mało rozsądna postawa. W końcu
może się zdarzyć, że będę musiał podejmować ważne decyzje zależne
od tego jakim jestem - np. jeśli będę mylnie uważał, że jestem
mistrzem sztuk walki i wierząc temu niezbicie, wyzwę na pojedynek
prawdziwego mistrza, to skutki będą mało sympatyczne.... Jeśli ktoś nie czuje mocy człowieczeństwa w
sobie, to będzie go usilnie szukał w tym o daje mu świat - w
pochlebstwach i zazdrości bliźnich, w poczuciu lepszości - bo
"mam", a oni nie. Będzie jednocześnie szukał coraz to wyższego
miejsca w tej drabince sukcesu - i ta rywalizacja zdecyduje o jego
"wartości". W odróżnieniu od postawy opartej na kłamstwie CZŁOWIEK
Z DUCHA czuje, że żadne pochlebstwo czy zazdrość nie jest w stanie
zmienić tego czym on jest naprawdę, żaden bogaty ubiór czy
samochód nie są w stanie dodać ani ująć czegokolwiek z jego
RZECZYWISTEJ WARTOŚCI. Bo przecież samochód - to nie ON, pieniądze -
to też nie ON, zazdrość, czy lekceważenie okazywane przez ludzi - to
tylko zewnętrzne warunki. Ale aby czuć wartość samego siebie i poczuć
swoją moc ducha, trzeba mieć świadomość łączności
swojego ducha z Prawdą (wiem, że to brzmi jak nadęte
moralizowanie, ale nie wymyśliłem lepszego określenia...). A
dodatkowo, moc ducha poczujemy tylko wtedy, gdy będziemy mieli świadomość,
że potrafimy przeciwstawić się głupocie świata, że nie sprzedaliśmy
swojego słowa za trochę więcej kasy, że nie
potrzebujemy krygować się na lepszego niż potrzeba. Nie
potrzebujemy, bo jesteśmy SILNI. Gdy czujemy, że to co uznajemy za
wartość rzeczywiście pochodzi od nas i mamy na to wpływ oraz że potrafimy
przyznać się przed sobą i innymi do tego jacy jesteśmy. Wtedy, w
trakcie naszego życia, przynajmniej nie robimy sami z siebie durniów. Ale jeszcze jeden aspekt owej nieuczciwości biznesowej jest dla mnie ciekawy - wpływ na gospodarkę. Bo z jednej strony ludzka chciwość i chęć wybicia się są motorem postępu - dzięki temu ludzie harują jak szaleni co przyczynia się do wzrostu gospodarczego i technicznego. Jednak ów niekontrolowany pęd do zdobycia pieniędzy za wszelką cenę odbija się dzisiaj na kondycji gospodarki - coraz mniej ludzi w USA zechce uwierzyć, że powinni zanieść swoje pieniądze na giełdę i zaufać kolejnym facetom w krawatach, że będą oni te pieniądze pomnażać. W końcu jeśli nawet pomnożą, to wylądują one na ich prywatnych menedżerskich kontach. A bez pewnego minimalnego zaufania stosunki gospodarcze staną się piekłem - każdy element działalności stanie się obiektem prawniczych ustaleń mających gwarantować uczciwość transakcji - w końcu przestaniemy tworzyć, pisać, siać i orać tylko będziemy wertować tony dokumentów prawniczych co nam przysługuje, a co od nas się wymaga. Biznes i życie zmierzają w kierunku jakiejś idiotycznej prawnej destrukcji.
|
Czy za komuny było lepiej?...Pewnego razu dane mi było słyszeć dyskusję kilku młodych ludzi, którzy przekonywali się jak to było lepiej za komuny. Ogólnie ich rozmowy zmierzały w kierunku, że wtedy to dopiero było dobrze - każdy miał co mu było potrzeba, wszystko "było bezpłatne", "były mieszkania" za rozsądną cenę, każdy mógł sobie coś kupić, bo "miał" pieniądze. Ludzie młodzi tak sobie myślą, bo nie przeżyli tych czasów (można ich więc częściowo zrozumieć), jednak niektórzy ludzie starsi, którzy żyli w owych czasach, też takie banialuki opowiadają (może zawiera się też w tym tęsknota za utraconą młodością...). |
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
BON
PKO Bony PKO były zastępczą "walutą", za czasów komunizmu w Polsce. Pełniły one rolę socjalistycznych "dolarów dla ubogich". Co prawda za granicą Polski nic nie były warte, ale można było za nie kupować w PEWEXach (Przedsiębiorstwach Eksportu Wewnętrznego). W Pewex-ie można było kupić mniej więcej to samo co teraz w przeciętnym, niezbyt luksusowym sklepie. Było to jednak o niebo lepiej niż normalnie, bo w ówczesnym zwykłym sklepie towary widywano z rzadka i najczęściej w bardzo podłej jakości. Sens Bonów PKO był taki, że w "Polsce Ludowej" handel dolarami był nielegalny. Posiadanie ich, choć teoretycznie było dozwolone, jednak zawsze narażało na pytanie władz "skąd je masz?". Bon PKO był "legalnym" zastępnikiem dolara, utrzymującym dodatkowo kontrolę państwa nad zasobami finansowymi obywateli. |
||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||
Wszystkim młodym proponuję zaś zabawę w życie na
starą modłę. Bo każdy, nawet dziś, może żyć "jak za komuny" - wystarczy tylko:
Są też rzeczy, które (trzeba to przyznać uczciwie) za komuny były na mniej więcej na podobnym, lub czasami nawet lepszym poziomie. Oto niektóre z nich:
Jednak dla mnie NAJWIĘKSZYM PLUSEM owych starych komunistycznych czasów wydaje mi się MNIEJSZA PAZERNOŚĆ i ZAZDROŚĆ widoczna wśród ludzi. W dzisiejszych czasach, niektórym pogoń za forsą zdecydowanie "odbija". Inne kwestie:
Pozwolę sobie zakończyć prywatną konkluzją: Nie chcę przez to powiedzieć, że się w ogóle nie dało wytrzymać (przynajmniej w znanym mi okresie lat 70-tych i 80-tych) bo "jakoś" tam się żyło, ale było biednie, smętnie i po bałaganiarsku, a dziś każdy kto ma głowę na karku i ręce do pracy ma znacznie większe szanse na w miarę sensowne ułożenie sobie życia niż np. 20 lat temu. I jeszcze jedno. Przez to co napisałem, wcale nie chcę nikogo namawiać do głosowania na prawicę i niechęci do lewicy. To były inne czasy, inna była zarówno prawica, jak i lewica. Fakt, że rządząca wtedy PZPR występowała pod hasłami lewicy nie jest wg mnie szczególnie istotny - tak się ułożyło historycznie i to samo mogła robić, jako partia religijno - prawicowa, czy dowolna inna, gdyby tylko Lenin (a za nim Stalin) zrobił rewolucję pod hasłami prawicy. Były to czasy niewoli narzuconej obłędną ideologią i przemocy militarnej obcego mocarstwa. A jak dowodzi obserwowanie historii różnych krajów, to krzywda ludzka rozwija się tak samo dobrze pod sztandarami religii (patrz państwa islamskie, czy prawicowe różne dyktatury), jak też i jej przeciwników, pod hasłami wolności (np. za rewolucji francuskiej), jak i dyktatury, jedności i braterstwa z całą ludzkością (przykład "internacjonalizm proletariacki"). Bo krzywda i zło (ale także i dobro) wynikają z czegoś innego niż hasła polityków, politykierów i ideologów - ona tkwi w sercach i umysłach ludzi. 14 kwietnia 2002 |
Ruch Falun Gong, czyli prawdziwa ucieczka przed tyraniąCoraz to słyszymy o prześladowaniach chińskiego ruchu Falun Gong. W zasadzie każdego dziwi bezwzględność reżimu wobec ruchu wcale nie politycznego. No bo co może być groźnego w poczynaniach ludzi uprawiających jakiś tam typ gimnastyki. Jednak po bliższym zastanowieniu się dochodzimy do wniosku, że władcy Chińskiego Państwa mają rację - ruch ten stanowi dla reżimu ogromne zagrożenie!Dlaczego tak? - sprawa jest złożona i jej zrozumienie wymaga
skupienia, cierpliwości i wyobraźni. Jeśli reżimowi uda się zdławić ten ruch, to czy coś jeszcze może
mu się oprzeć? - można swój bunt wobec zorganizowanego zła przenieść
w jeszcze bardziej ukryte obszary - w dziedzinę czystego ducha - w
modlitwę, we wszechogarniającą jedność z czującymi istotami. Fakt,
to bardzo trudne i większości z nas na to nie stać. Jednak gdy nie będzie
innego wyjścia? Gdy zabiorą ci wszystko, co widoczne, rzeczywiście
wszystko co można zabrać?...- tyran będzie starał się takiej
sytuacji też przeciwstawić - może np. poprzez natrętny szum
informacyjny. Jednak prawdziwa, głęboka duchowość jest dla zła
obszarem słabo znanym i właściwie niedostępnym. Czasy mamy apokaliptyczne - widać to poprzez serie samobójczych zamachów (w Izraelu, w ataku na WTC), przez pogardę dla życia: swojego i innych. Ta pogarda pokazuje nam, że doszliśmy do granicy - śmierć człowieka stała się zwykłą monetą, którą jest on gotów zapłacić, na życiu przestało już wielu zależeć. To co teraz będzie nową granicą? W końcu umysł człowieka jest zaprogramowany do przekraczania granic. Czy ma ją gdzie przekroczyć? Można powiedzieć, że samobójstwa zawsze były - czy to sepuku w
Japonii, czy inne znane z historii przypadki, jednak ten stały pochód
dobrowolnej śmierci w Izraelu jest czymś nowym. On każe nam się
zastanowić nad tym dokąd doszliśmy? i czy mamy jeszcze dokąd podążać?
Nie zdziwiłbym się, gdyby kolejnym etapem nieposłuszeństwa wobec władzy
w Chinach były masowe samobójstwa z hasłami "pod taką władzą
żyć nie będę...", lub innym oskarżeniem osób które sprawują
tyranię. |
O demokracjiDemokracja to taki ustrój, w którym odpowiednio duża i zorganizowana grupa durniów, albo cwaniaczków może przeforsować najbardziej głupią i destrukcyjną, lub wygodną dla siebie decyzję. Przykłady:
Teoretyczną zaletą demokracji jest fakt, że ludzie poznając głupotę, złą wolę, czy niekompetencję jakiejś partii, czy innej grupy politycznej mają szansę w następnych wyborach odsunąć ją od władzy. Jednak powyższy mechanizm może nie zadziałać przynajmniej w trzech przypadkach:
Czy sam demokracja jest zła sama w sobie? - chyba nie! Jednak, żeby ona działała w kierunku poprawy życia ludzi powinna być dodatkowo zabezpieczona i inaczej realizowana niż to jest aktualnie. Niestety dzisiaj tak jest, że w polityce wygrywa przede wszystkim ten, który zdezorientowanym ludziom ogłosi absurd najbardziej przez nich oczekiwany.
|