Fizykon.org - strona główna   | O witrynie |O autorze witryny | kontakt z autorem |

Komentarze, felietony - archiwum
Polityka, obyczaje | Etyka, filozofia | Biznes, prawo | Edukacja | Gospodarka | Media | Inne | Nauka, technika, informatyka

Spis treści
Google i reszta świata, czyli proroctwo autora witryny   
Krótki komentarz na temat fantastyki podatkowej   
Kolejni równiejsi, czyli głos o emeryturach dla górników 
Dlaczego liberalizm gospodarczy, nie zawsze się sprawdza?...
O wciskaniu kitu
- czyli o wyłudzeniach i lekach
Polska bez pielęgniarek, ale za to bogatymi prezesami
   
Czy podatki powinny być niskie?  
Recepty na uczciwość

O szkodliwym pomaganiu
Niedopasowane reformy dla zdrowia
O składkach zusowskich, czyli chytry dwa razy traci
Chora służba zdrowia
Wierzą, bo chcą wierzyć, nie myślą i nie przyjmują faktów
Ostrzeżenia monopolisty
"Przysługuje" - czyli tworzenie świata bez wdzięczności
Za komuny było lepiej

 

Dział komentarzy i recenzji

Recenzje wydawnicze

Kwantechizm - Andrzej Dragan

Słowa kluczowe - Wiesław Babik

Filozofia (w) fizyce - Jarosław Kukowski

Epistemologia - Jan Woleński

Komentarze o szkole i edukacji

Komentarze związane z etyką i psychylogią

Komentarze polityczne 

Komentarze o mediach  

 

Filozofia
Dłuższe opracowanie

O pojęciu prawdy

Fundamentalizm i libertynizm

Mrzonki ateizmu

Opowiastki filozofujące

Krótkie myśli

Komentarze

O myśleniu twórczym

Liryka
Liryka fizyka

 

Droga życia

Przestrzeń

 

Blogi różne

Dlaczego wolne oprogramowanie...

Komentarze związane z etyką i psychologią

Komentarze o szkole i edukacji

 

 

Fizykonowe komentarze na tematy ekonomiczne, a niekiedy także społeczne i etyczne

 

Google i reszta świata, czyli proroctwo autora witryny

Po co jest komputer? - to chyba prawie każdy wie - jest to maszyna do dostarczania informacji. Na różne tematy: np. informacji encyklopedycznych, albo o zdarzeniach na świecie, albo o posunięciach partnerów w grze, albo o tym co ostatnio robiliśmy na komputerze w naszej pracy...

Właściwie wszystkie te operacje wiążą się z jakąś techniką wyszukiwania informacji - w różnych miejscach: czy to na własnym dysku, czy to w Internecie, czy tez w sieci firmowej. Czasem do tego wyszukiwania dochodzi przekształcenie, obliczenie. A przecież techniki wyszukiwania różnych rzeczy są dość podobne, cele i mechanizmy wyszukiwania - też. Dla użytkownika mało ważne jest to, czy dana informacja wyświetli się w systemi Windows, Linux, czy na ekranie telefonu komórkowego. Ważne aby ta informacja była:

trafna!
szybko uzyskana
prawidłowo podana

Dlatego nie jest ważna firma Microsoft z kolejną wersją swojego drogiego Windows, czy też Linuks - system co prawda tani, ale trudny w użytkowaniu. System operacyjny powinien umieć wyświetlić to, co ostatecznie przygotuje UNIWERSALNY MECHANIZM WYSZUKUJĄCY. Czyli aktualnie, to co wyświetla Google. 

Przy uzyskiwani informacji techniki nakładają się na siebie - niektóre dane można wyszukać, inne obliczyć na bieżąco, jeszcze inne uzyskać obydwoma sposobami, a dodatkowo trochę przekształcić wizualnie przed ostatecznym zaprezentowaniem. Np. informację o dochodzie określonej branży w jakimś kraju w miesiącu lutym (bo tam planujemy naszą ekspansję rynkową) można wyszukać w danych urzędu statystycznego, ale też często nie będą tam bezpośrednio dostępne i trzeba je będzie wyliczyć, bo nie są podawane bezpośrednio w odpowiedniej formie. Techniki obliczania, wyszukiwania, szacowania są komplementarne - wzajemnie uzupełniające się. I w rzeczywistości do pracy nic innego, niż dobre wyszukiwanie nie trzeba. Zamiast każdorazowo obliczać coś w arkuszu kalkulacyjnym, to będzie można w krótszym czasie sprawdzić, czy w bazie danych Google tego obliczenia już dawno nie wykonano. I zamiast pracowicie przez pół godziny ten arkusz budować, dostać wyniki po 3 minutach. Podobnie będzie z większością operacji, którą dziś pracownicy różnych firm wykonują jednocześnie, sami o tym nie wiedząc. 

Dziś tysiące ludzi w swoich biurach, każdego dnia wykonuje miliony identycznych czynności - te same obliczenia na wskaźnikach giełdowych, te same operacje na kursach walut. Pracownicy tracą na to wiele godzin pracy. Jeśli Google będzie umiało dostarczyć żądane informacje szybciej (bo będzie wiedziało, że to właśnie te informacje są potrzebne), to firmom zacznie opłacać kupować dla swoich pracowników zaawansowane funkcje informatyczne właśnie w tej firmie. Przecież dzięki temu ich analitycy, menedżerowi będą znacznie bardziej produktywni, niż konkurencja. Później w zasadzie będzie następowało doskonalenie - form komunikacji z użytkownikiem, mechanizmów wyszukiwania, form rozliczeń itd... I większość informacji jakie dostaną użytkownicy zaoferuje Google. Nie będzie różnych encyklopedii - będzie Google, oferujące po prostu dobrą odpowiedź na zadane pytanie (np. "co to jest Iguana") Nie będzie trzeba kupować standardowych programów do obróbki statystycznej, tylko po prostu o wynik spytamy Google'a. Tylko najbardziej specjalistyczne, nie powtarzające się operacje i obliczenia bedą wykonywali fachowcy, swoimi superprofesjonalnymi programami. Dlatego przyszłość ekonomiczna świata należy do Google.

Googel rulez!
... albo inna firma, która poradzi sobie z elementarnym zadaniem:
Jak najlepiej odpowiedzieć na każde możliwe do zadania pytanie?...

Michał Dyszyński
Dodano do serwisu 4 października 2005 
Inne komentarze tegoż autora poświęcone gospodarce są tu

 

 

 

 

Krótki komentarz na temat fantastyki podatkowej

Autor niniejszego tekstu lubi czytać literaturę science-fiction. Uważa, że to całkiem ciekawe i mile wspólnie z autorem książki powyobrażać sobie światy, których normalnie się nie spotyka. Mało tego - jest to nawet kształcące. Co jakiś czas jednak osoby o skłonnościach do daleko posuniętego fantazjowania próbują oderwanymi od możliwości pomysłami "naprawiać" świat realny. Do takiej fantastyki w sferze podatkowej sam zaliczam pomysł zastąpienia podatków płaconych od dochodów, przez tzw. "pogłówne", ew. (jak to określił w kolejnym ciekawym felietonie Stanisław Michałkiewicz) "podatek osobisty, tzn. z góry na każdy rok określona kwota, którą powinien zapłacić każdy obywatel w ramach składki na państwo."

Dlaczego aktualnie obowiązujące podatki płacone od uzyskanych dochodów uważam za lepsze od jednej kwoty, którą płaci się z góry niezależnie od tego czy w ogóle się dochody ma, czy się jest w stanie zarabiać?

Ano puśćmy wodze fantazji. Wyobraźmy sobie, że w Polsce zamiast płacić podatek od dochodów, które się rzeczywiście zarobiło - każdy ma zapłacić państwu określoną kwotę - np. 3000 zł (aktualnie średnio płaci się znacznie więcej, więc jest to i tak bardzo wygodna dla zwolenników tegoż podatku opcja). Oczywiście bogacze płacący aktualnie grube dziesiątki tysięcy złotych byliby uszczęśliwieni. Mogliby sobie kolejne wyjazdy na Kanary, Baleary i inne "...ary" zafundować. 

Ale już znacznie gorzej mieliby się np.:

poważnie chorzy, którzy z różnych powodów się nie ubezpieczyli (np. są niepełnosprawni od urodzenia, ulegli wypadkowi zanim zaczęli zarabiać)
kloszardzi (tacy też niestety są)
siostry i bracia zakonni
wolontariusze w szpitalach
ludzie w regionach najbiedniejszych w kraju, gdzie po prostu płaci się bardzo mało za pracę.  Wielu z nich nawet 3 tys. zł nie będzie w stanie zarobić.
bezrobotni z różnych innych powodów.
rodziny wielodzietne - przecież trzeba by płacić na każde dziecko.

W sumie osób mający poważne problemy z zapłaceniem nawet 3 tys. zł byłoby pewnie znacznie ponad milion.

Cóż więc aparat Państwowy byłby zmuszony zrobić mniej więcej po roku od ustanowienia podatku ryczałtowego?
- Ano zamknąć za długi wszystkie ww grupy osób. Spowoduje to konieczność podniesienia podatków w celu wybudowania kilkudziesięciu (w przyszłości kilkuset) zakładów karnych, które będą owe nie zarabiające na siebie osoby żywić i przechowywać na koszt pozostałych podatników. Oczywiście w następnym roku (z racji podniesienia podatków wynikających z konieczności rozbudowy więziennictwa) "przestępców" podatkowych przybędzie, bo kwota do zdobycia będzie znacznie większa. Więc więzień trzeba będzie jeszcze dobudować itd...
Drugim ew. rozwiązaniem jest przyznawanie ulg. Ale wtedy cwaniacy z całego kraju szybko zorientują się jak się na owe ulgi załapać. 
Wróćmy więc do sytuacji najbadziej "czystej", czyli karania osób które nie zarobią na swój podatek. W następnym roku może bezrobocie nieco zmaleje (bo trzeba będzie wydać na rozbudowę więzień za długi w całym kraju), ale po jakimś czasie (kilka lat) sytuacja się ustabilizuje w okolicach HORRORU - tzn. największej niewoli jaką system podatkowy mógłby zafundować - totalnego obowiązku posiadania pieniędzy
Co ciekawe Unia Polityki Realne (która najbardziej optuje za podatkiem "pogłównym") uważa, że jest największym obrońcom wolności. Ale członkom tej partii nie starcza tu wyobraźni, że aktualnie przynajmniej człowiek w Polsce ma prawo nic nie zarobić, albo mało zarobić. I może tak być musi, bo się urodził mało inteligentny, z wadą, z zespołem Down itp... Dziś człowiek ma prawo chodzić po prośbie i żyć z bułek jakie mu dadzą dobrzy ludzie. I to nie jest przestępstwem być biednym. Bo nie ma takiej minimalnej kwoty którą zarobić i oddać państwu każdy jest BEZWZGLĘDNIE ZOBOWIĄZANY. I żeby nie wiem jak mała była ta kwota, to zawsze znajdzie się jakaś grupa ludzi, która (często niezasłużenie) znajdzie się pod kreską. A to, że średnio taka kwota jaką płaciłoby się na pogłówne byłaby mniejsza od dzisiejszych podatków, to nie słaby argument. Bo wolałbym zdecydowanie każdy kraj w którym istnieje wolność (także wolność bycia biedakiem), niż bezwzględny przymus zarabiania.

Ale pomyślmy jeszcze czy może dałoby się tego czarnego scenariusza uniknąć?
- Pewnie tak. Zawsze można dłużników po prostu rozstrzelać. To będzie na pewno lepsze od strony ekonomicznej, niż utrzymywanie tak wielkiej grupy osób. Reszta się wtedy przestraszy i nawet beznodzy będą "zasuwać" w robocie od rana do wieczora, żeby umknąć sprzed lufy plutony egzekucyjnego. I może w sumie nawet ekonomicznie to się w końcu zbilansuje i wyjdzie na korzyść. Ale TYLKO EKONOMICZNIE, bo od strony ludzkiej otrzymamy po prostu PIEKŁO.

Ja tam więc wolę stary, dobry podatek, który się płaci dopiero wtedy, gdy się cokolwiek zarobi. 

I jeszcze jedno. Oprócz wspomnianego oczywistego powodu, dla którego podatek zryczałtowany jest zupełnie niepraktyczny i prowadzący do wielkich ludzkich tragedii, chciałbym dodać powód dodatkowy. Tym powodem jest po prostu SPRAWIEDLIWOŚĆ. 
Otóż traktując istnienie państwa jako swego rodzaju USŁUGĘ - państwo zapewnia "usługi" w rodzaju: pomocy policji w razie ataku bandziorów, straży pożarnej, możliwości odwołania się do sądu, ochrony przed napaścią z zewnętrz (wojsko), budowa obiektów, które taniej i logiczniej jest wybudować wspólnie, a nie np. żeby każdy budował sobie swój prywatny most, tworzenie procedur dogadywania się różnych grup w odniesieniu do różnych zadań (np. tworzenie norm, które ułatwiają współpracę urządzeń typu wtyczki do prądu, służb itp.). Uczciwie byłoby zauważyć, że za owe usługi, za pracę ludzi przy tym zatrudnionych, należy się zapłata (abstrahuję teraz od tego czy aktualnie pobierane podatki na te usługi zostały prawidłowo skalkulowane, a do tego czy usługi są prawidłowo wykonywane). I faktycznie bogaty człowiek WIĘCEJ KORZYSTA z usług państwa - bo jeżdżąc drogami więcej przewozi towarów, policja więcej ma więcej roboty z chronieniem jego kilku domów, niż np. budy z tektury jakiegoś kloszarda. Więcej też jest spraw w sądzie związanych z większymi majątkami, niż grosikami biedaka. Tak więc gdyby wszyscy płacili od głowy, to w istocie biedacy finansowaliby bogaczy. A to jest NIESPRAWIEDLIWE. 
Z drugiej strony absolutnie nie zgodziłbym się na to, żeby bogacze rezygnowali z policji państwowej, na rzecz prywatnej (bo oni "nie potrzebują" usług państwa, skoro wszystko mogą sobie kupić, więc kupią sobie prywatną ochronę). Przy dzisiejszym poziomie etyczno - moralnym ludzi wielkiego biznesu, gdyby jeszcze dysponowali oni siłą militarną, to bezpieczeństwo i porządek w takim kraju widzę na poziomie znanym z filmów "Mad Max", lub innych o charakterze apokaliptycznym. 

Na koniec chciałbym dodać jeszcze jedną uwagę. A propos samej Unii Polityki Realnej. Bo w sumie nawet lubię tę partię. Parę razy nawet na UPR oddałem swój głos. Poza tym, uważam, że szereg uwag i spostrzeżeń jej liderów jest celnych i wartych rozpropagowania. W szczególności tych odnoszących się do krytyki etatyzmu i urzędniczego wtrącania się państwa w życie obywateli. Ale jeśli chodzi o podatki (i dotyczy to nie tylko podatków osobistych) - to rozsądek tej partii w owej kwestii, umiejętność myślenia całościowego (bo wycinkowość i utopizm myślenia to główny mój zarzut wobec twierdzeń UPR) uważam za zdecydowanie poniżej średniej znanych mi partii.

Michał Dyszyński
Dodano do serwisu 2 października 2005 

 

 

 

Kolejni równiejsi, czyli głos o emeryturach dla górników

Polski Sejm po raz kolejny wykazuje się "wrażliwością społeczną" i uchwala rozdawanie pieniędzy z podatków dla tych, którzy najgłośniej żądają i dopominają się o swoje. Górnicze związki zawodowe wydusiły od reszty społeczeństwa wyjątkowo korzystną dla siebie ustawę, która uprzywilejowuje ich grupę zawodową w niespotykany sposób (lepsze warunki mają chyba jedynie niektórzy pracownicy mundurowi). Osobiście uważam, że takie traktowanie jest niesprawiedliwe.
Ale moim zdaniem, problem jest wcale nie w tym w jakim wieku górnik przechodzi na emeryturę. Bo zgadzam się z tym, że ciężka wyniszczająca praca powinna być inaczej traktowana niż praca czysta i łatwa. Poza tym uważam, że dałoby się zmontować zupełnie sprawiedliwy system, który przyznaje emerytury nawet nie po 25, ale np. po 5 latach pracy. Wszystko zależy od tego JAK OWA EMERYTURA JEST FINANSOWANA.

Ogólna zasada prawidłowo działającego systemu emerytalnego jest następująca: jak sobie wypracujesz, taką dostaniesz emeryturę. Przy czym zgadzam się z tym, że praca górnika dołowego (ale nie gryzipiórka w kopalni, który w pewnych sytuacjach też ze wspomnianej ustawy skorzysta) - jako cięższa i bardziej obciążająca zdrowie - musi być traktowana w sposób szczególny. Jednak szczególność owego traktowania powinna być realizowana nie na zasadzie sięgania do pieniędzy innych pracujących osób, podatników (którzy sami też często pracują w nie mniej trudnych warunkach, tylko są mniej agresywni w żądaniach). Właściwym podejściem byłoby finansowanie takich świadczeń za pomocą odpowiednio wyższych składek ubezpieczeniowych odprowadzanych za każdego górnika dołowego. Inaczej mówiąc - ostateczna cena sprzedawanego węgla powinna uwzględniać koszt wyższych ubezpieczeń związanych z pracą w trudnych warunkach. W takiej sytuacji, w momencie przechodzenia górnika na emeryturę (w dowolnym z resztą momencie i na wspólnych dla całego kraju zasadach) naliczana byłaby składka od znacznie wyższej (choć zebranej przez krótsze lata pracy) kwoty, co rekompensowałoby fakt krótszego okresu zatrudnienia. Dodatkowo lata pracy "na dole" powinny liczyć się w innym stopniu do wysługi lat - np. mogą być liczone 2 - krotnie.

Takie podejście do sprawy jest znacznie sprawiedliwsze i gospodarczo sensowne, niż wymuszone przez posłów finansowanie wydobycia węgla przez ogól pracujących w Polsce. Taki system byłby też bardziej elastyczny przy zmianie pracy, bo np. jeśli dana osoba pracowała w kopalni tylko 3 lata, to też mogłaby z tego tytułu osiągać korzyść w postaci wyższej, a także odpowiednio wcześniej uzyskanej emerytury. 

Dlaczego system zapostulowany w ustawie jest zły, postaram się opisać na przykładzie.
Gdyby nagle cały kraj miał dokładać do produkcji butów, tak że kosztowałyby one np. 10 zł zamiast 200 zł (bo 190 zł dokładałoby Państwo), to szybko okazałoby się, że wychodzi z tego paranoja. Bo ludzie tak tanie buty łatwo by wyrzucali z byle powodu, nie szanowali ich, kupowali nowe w nadmiarze mimo, że dałyby się jeszcze używać. Buty byłyby też produkowane w nadmiarze w wyższych kosztach, co jeszcze zwiększałoby marnotrawstwo całego tego układu. Jednocześnie każdy miałby znacznie mniej pieniędzy do wydania na inne potrzeby (bo gdzieś te podatki na tanie buty trzeba przecież zebrać). Wszystko działałoby nielogicznie - z jednej strony marnotrawstwo, a z drugiej bieda z zaspokajaniem innych potrzeb. 
Podobna sytuacja wystąpi z każdym innym produktem, który zostanie wyłączony z zasady łączenia ceny produktu z konkurencją na rynku, a także z w jakiejś formie rzeczywistymi kosztami wytworzenia. I podobnie będzie z węglem i górnikami - z jednej strony będziemy mieli nie doszacowaną cenę węgla pokrywaną ze wspólnej kieszeni, a z drugiej mniej pieniędzy w portfelach większości, bo pójdą one na finansowanie emerytur górników. Dalszym efektem będzie rozrost zbędnego kopalnianego biznesu, który z kolei jeszcze będzie się domagał pomocy państwa w sprzedawaniu nadmiaru węgla (co przecież już nie raz bywało). Wyrosną kolejne urzędnicze mafie, zdzierające haracze z pozostałego społeczeństwa. I znowu trzeba dopłacać, czyli większości zabrać, żeby nieliczni mieli dobrze.

W argumentacji górniczych związków widać kompletny brak logiki. Z jednej strony wysuwane są argumenty, że to taka ciężka i wyczerpująca praca, więc musi być dodatkowo wspomagana pieniędzmi z podatków, czyli przez osoby pracujące w innych zawodach. Ale z drugiej strony, gdy tym samym związkom mówi się o konieczności zredukowania liczby osób w ten szkodliwy sposób pracujących, to nagle okazuje się, że nie. Bo górnicy z "dziada pradziada", bo krzywda im się dzieje... Czyli z jednej strony zawód bardzo ciężki, a z drugiej bardzo "wciągający" (na całe życie bez możliwości zmiany). 
To jak jest w końcu tym górnikom? - tak dobrze, że nie chcą zmieniać zawodu, czy tak źle, że trzeba ten zawód dofinansowywać?... 
Wygląda na to, jakby nagle zawód górnika stał się jedynym w świecie zawodem umysłowych kalek - osób które za nic nie są w stanie zmienić fachu. Szwaczka - owszem - może (musi), nauczyciel - powinien (przecież kto ma płacić nauczycielowi, który nie ma kogo uczyć), lekarz, aptekarz i każdy inny zmienia zawód, jeśli tylko nie ma na jego pracę zapotrzebowania. Tylko górnik musi pracować jako górnik, a cała rzesza innych pracujących powinna tę jego ciężką (wcale nie przeczę, że ciężką) pracę dodatkowo finansować. A może, skoro tak ciężki to jest zawód, to należałoby go zlikwidować? W ogóle (np. zastąpić robotami, czy innymi maszynami). Tak by nakazywała logika postępowania z zawodami niszczącymi zdrowie. A zdrowszy dzieki temu niedoszły kandydat na górnika popracuje sobie w innej, lżejszej pracy (oczywiście o ile ją znajdzie) i nikt nie będzie tu musiał nic dopłacać. Że trudno znaleźć - fakt. Ale! Każdemu trudno!!!

Finansowanie górnictwa w formie wspomnianej ustawy (czyli przez całą polską gospodarkę), to wyraz dużej nieodpowiedzialności posłów, którzy zamiast myśleć o dobru Państwa (a więc ogółu obywateli) ulegają naciskowi jednej grupy zawodowej. W efekcie generuje schizofreniczne układy społeczne i gospodarcze:

cena węgla nie uwzględniająca rzeczywistych kosztów wydobycia (właśnie kosztów górniczych emerytur) będzie zaniżona, co spowoduje zahamowanie konkurencji względem de facto tańszych źródeł energii.

kolejne rzesze młodych ludzi będę podejmowały nienaturalnie zyskowną pracę w kopalni, psując własne zdrowie i drenując finanse Państwa.

reszta agresywnych grup zawodowych dostała wyraźny sygnał, że z tym Państwem najlepiej jest postępować działając metodami agresji i wymusu. Pewnie też ruszą do szturmu "na Warszawę" i pewnie też coś dostaną. Nie zyskają tylko ci, którzy po prostu pracują i nie są namolni w rozpasanym egoizmie.

większość logicznie myślących obywateli znowu przekona się, że Polski Parlament poczucie sprawiedliwości ma skrojone stosownie do własnej wygody, a nie zgodnie z ogólnymi zasadami. Kto zechce pójść głosować na kolejną rzeszę posłów o podobnej etyce?... Kto pójdzie głosować w ogóle?...

Łatwo jest posłom być hojnym rozdając pieniądze podatników. Trudniej jest wystąpić po prostu w imię SPRAWIEDLIWOŚCI i sensowności. Ale słowo sprawiedliwość dawno przestało w umysłach naszych polityków znaczyć cokolwiek innego, niż instrument słowny do osiągania prywatnych korzyści. To słowo jest co najwyżej wmontowywane w demagogicznie klecone wypowiedzi - w zdania obliczone na głupotę słuchaczy...

Michał Dyszyński dodano do serwisu 5 sierpnia 2005
zmieniono 25 sierpnia 2005

 

Dlaczego liberalizm gospodarczy, nie zawsze się sprawdza?...

Od 16 lat, po przemianach w Polsce odbywa się budowanie nowego ustroju gospodarczego. To ciekawy poligon ekonomiczno - społecznych działań, na którym ścierają się dwa główne nurty: liberalizm i etatyzm, zwany czasem socjalizmem, lub państwem opiekuńczym. Był czas, kiedy bez zastrzeżeń opowiedziałbym się po stronie liberalizmu. Jednak obserwacja "polskiej rzeczywistości" zrewidowała moje poglądy na ten temat. Dlatego tutaj chciałbym przedstawić związane z tym przemyślenia, które spowodowały, że dziś nie jestem "już taki pewny".

Etatyzm - jest do bani, ale czy daleko posunięty liberalizm na pewno lepszy?...

Co do niesprawiedliwego charakteru państwa biurokratycznego i etatystycznego (co jak do tej pory jest dominującą końcową formą realizacji socjalistycznych "ideałów") nie mam wątpliwości. System ten prędzej czy później skieruje wypracowane przez ludzi środki w kierunku uprzywilejowanych nierobów, którzy uwiją sobie gniazdka na wygodnych posadkach - czy to w administracji państwowej, czy samorządowej, czy związkowej. Większość z tych ludzi ci najczęściej absolutnie nic pozytywnego w owej pracy z siebie nie daje, a zabierają środki finansowe tym, którzy naprawdę coś pożytecznego robią. 

Tutaj liberałowie powiadają: rozwiązaniem jest "pełna wolność gospodarcza" i prawo "wyboru". I być może mieliby rację, gdyby...
... gdyby posiadanie dużych pieniędzy i układów nie dawało w rzeczywistości aż tak wielkiej władzy i gdyby posiadaczami dużych pieniędzy stawali się przede wszystkim ludzie mądrzy i odpowiedzialni.

Bo cóż np. można zaobserwować w ostatnich latach w Polsce?
 Grupy dobrze ustawionych, skrajnie egoistycznych, pazernych polityków i powiązanych z nimi biznesmenów opanowały większość struktur państwa i ogromne połacie gospodarki. Mają one moc wylobbować korzystne dla siebie przepisy prawne, dysponują monopolem w wielu dziedzinach produkcji i usług, mają środki aby zmanipulować i ogłupić opinię publiczną, wreszcie w skrajnych przypadkach dysponują "powiązaniami towarzyskimi", które pozwalają niepokornych ustawić metodami zbliżonymi do gangsterskich. Przy tak wielkiej władzy, utrzymywanie niesprawiedliwie wysokich zysków i eliminowanie konkurencji nie jest specjalnie trudne, a jak pokazuje przypadek Naszego Kraju, może być powszechnie stosowane. 

W takiej sytuacji stwierdzenie, że państwo "nie powinno się wtrącać" prowadzi faktycznie do utwierdzenia władzy ludzi o bardzo niskiej etyce, powiedzmy szczerze - ludzi złych, którzy najpierw nieuczciwie zdobywają ogromne zasoby i władzę, a później utrzymują ją i wzmacniają. Ze wszystkimi tego konsekwencjami - w rodzaju przestawienia trybu całej gospodarki na potrzeby uprzywilejowanej, wąskiej grupy i rozrostem bezprawia (bo niestety, aktualny sposób zdobywanie pieniędzy promuje jednostki o niskiej etyce). A niestety - pozostali ludzie, najczęściej działający w odosobnieniu - mają znikome szanse przeciwstawienia się złu. Szczególnie, gdy okazuje się, że również prawo (policja, prokuratura, sądy) są w dużym stopniu infiltrowane przez grupy przestępcze i ośrodki nacisku politycznego.
W dawniejszych czasach w podobnych warunkach wybuchały rewolucje. Postępująca niesprawiedliwość organizowana przez jednych ludzi, powodowała, że posłuch znajdowały hasła bardzo radykalne. A ponieważ - jak mówi porzekadło - mądrość tłumu jest równa mądrości jego najgłupszego uczestnika (autor dodałby tu, że to samo odnosi się do etyki tłumu), to wychodziły z tego rzezie, samosądy i okrucieństwa dużego kalibru.
Niestety, rewolucja jest "rozwiązaniem" w stylu "z deszczu pod rynnę". Dlatego, jeśli w ogóle mielibyśmy marzyć o realnej naprawie Polskiej gospodarki o polityki, trzeba poprzestać na metodach mniej wojennych. Jedyne co daje jakie takie szanse, jest powolne umacnianie słusznych zadań państwa (i oczyszczanie z odpowiednich instytucji z korupcji). Tak, aby wreszcie prawo stawało sprawiedliwe i jednakowe dla wszystkich, aby coraz bardziej wyrafinowane metody oszustw nie uchodziły na sucho. 

I tu pojawia się konflikt pomiędzy filozofią najbardziej radykalnego liberalizmu, a poczuciem sprawiedliwości. Radykalny liberalizm domaga się, aby podstawą prawa była umowa między ludźmi, a nie nakazy urzędników, czy ogólnie aparatu władzy. Problem tkwi w tym, że przy słabości natury ludzkiej i zdecydowanej przewadze osobników nieuczciwych i zdeterminowanych w dążeniu do zdobycia pieniędzy nad spokojnymi i uczciwymi, wynika stąd wiele niesprawiedliwości. Działałoby to pewnie dobrze gdyby wszyscy ludzie znali dokładnie swoje prawa i przywileje (czyli gdyby wszyscy byli absolwentami wydziału prawa), gdyby wszyscy umieli dobrze szacować efekty poczynań w sferze ekonomii (czyli najlepiej gdyby mieli wykształcenie ekonomiczne), byli odporni na manipulację (najlepiej jakby studiowali socjologię i techniki oddziaływania na psychikę) itd. Faktem jest, że prawo powstało jako potrzeba obrony słabszych przed silniejszymi. I dotyczy to nie tylko problemów ataku fizycznego - groźby pobicia, czy śmierci, ale także słabości w zakresie umiejętności oceny realiów, czy przepisów prawa. W przeciwnym wypadku grozi nam "zbójectwo" nowego rodzaju - wyzysk zwykłych ludzi przez wyzutych z sumienia cwaniaków. Dlatego w w wielu sytuacjach należałoby podeptać nawet pewne liberalne "świętości" w stylu: prawo własności (jak gość kradł i przejmował cudzą własność za bezcen, to o owo prawo się nie pytał, a teraz gdy już "ma", to jego własność robi się "święta"), prawo do zawierania umów, wolność ustalania cen itp...

Moje wątpliwości dotyczące liberalizmu wynikają z jeszcze jednej obserwacji. Skrajnie liberałowie zakładają (moim zdaniem zdecydowanie zbyt optymistycznie), że pewnie kwestie same się "uregulują" dzięki konkurencji. Generalnie pomysł mi się podoba. I jestem za tym, aby konkurencja była tu głównym mechanizmem. Niestety, to zadziała tylko wtedy, gdy uczciwa konkurencja istnieje, a dodatkowo jeśli ludzie będą w stanie właściwie rozpoznać sytuację. Bo istnieje cała masa przykładów, gdy konsumenci, klienci, czy zwykli ludzie w różnych sytuacjach dają się tak otumanić cwaniaczkom, manipulantom, tyranom, że na długie lata działają z ewidentną własną szkodą - od reklam, które promują szkodliwie działające produkty (tucząca, niezdrowa żywność, niepotrzebnie stosowane leki, niekorzystne usługi finansowe), poprzez pozostawanie w układach towarzyskich i rodzinnych w pozycji osoby wykorzystywanej i krzywdzonej (znamienny przykład bezradności kobiet maltretowanych przez ich "panów"), wreszcie pracę milionów osób na skandalicznie niekorzystnych warunkach, za głodowe stawki, podczas gdy bezlitosny pracodawca przepuszcza kolejne tysiące i miliony na niewyobrażalne luksusy. 

Jest wiele przykładów pokazujących, że  liberalizm ukaże swoją pozytywną rolę dopiero po dojściu stosunków gospodarczych do równowagi, tzn. gdy bardzo silne podmioty nie będą w stanie dominująco manipulować rynkiem, a dodatkowo, gdy odbywa się to w warunkach prawidłowo działającego prawa (czyli także prawa nie zmanipulowanego przez lobbystów różnego rodzaju). W Polsce oba te warunki nie są, niestety, spełnione. I dlatego w Naszym Kraju, choć liberalizm  jest tu dobry jako cel strategiczny (w znaczeniu nie tworzenia barier dla pracy i działalności), to środki do niego prowadzące, powinny w większym stopniu uwzględniać realność osiągnięcia ostatecznego celu - działania realnej konkurencji, rozwoju przedsiębiorczości i poprawy bytu ludzi. Oznacza to, ze wolność gospodarcza powinna być pełna jedynie w tych obszarach, w których mechanizmy gospodarczej samoregulacji mają szansę zadziałania. W pozostałych obszarach należałoby posłużyć się dodatkowymi mechanizmami, które najpierw naprawią nieprawidłowe układy polityczno - społeczno - gospodarcze, a dopiero później nastąpi pełne uwolnienie.

Negatywnym przykładem jest tu chociażby prywatyzacja polskiego molocha telekomunikacyjnego - TPSA. Z przyczyn politycznych sprywatyzowano tę firmę jako całość i bez zapewnienia właściwych warunków dla rodzącej się konkurencji. W efekcie, mimo że aktualnie jest tu już teoretycznie "wolność", to przez 10 lat konkurencja ledwo "nagryzła" rynek połączeń stacjonarnych, a rozwój telekomunikacji przewodowej w Polsce został silnie spowolniony. Dzieje się tak, bo TPSA stosuje różne formy obstrukcji wobec konkurencji - i dopóki się na owej firmie nie wymusi prorynkowych działań, dopóty będzie działać wyłącznie we własnym interesie, a nie w interesie szerszym - klientów i rynku komunikacyjnego.

Warto tu zwrócić uwagę na jeden fakt, który umyka dogmatycznym liberałom - liberalizm sam w sobie nie jest celem nadrzędnym. Zdecydowanie wyżej stoi DOBRO CZŁOWIEKA. I dopiero ono powinno być realizowane z pełną mocą. Wolność (gospodarcza) - faktycznie - jest dobrą i ważną zasadą ( która również na straży owego pierwszego dobra stoi), ale stosowanie jej ma sens tylko wtedy, gdy ów nadrzędny cel jest przez nią osiągany. Jeszcze inaczej - wolność gospodarcza jest bardzo istotną wskazówką, jak to dobro wprowadzać w życie. 
Ale nie zawsze. Bo jeżeli przeciwstawimy z jednej strony byt, życie tysięcy (czy milionów) ludzi, a z drugiej dobro i wygodę kilku jednostek, to nawet przy pogwałceniu określonych praw liberalnych, trzeba zdecydować się na to, co bardziej służy LUDZIOM (oczywiście nie oznacza to, że działania mają wiązać się z rozwojem etatyzmu i kolejnych przywilejów dla urzędników). 

Dlatego liberalizm sensowny, a nie dogmatyczny powinien być widziany długofalowo, strategicznie, czyli jako dochodzenie do zasad, w których wolność gospodarcza rzeczywiście działa, a nie jako narzucanie zasad wolności tam, gdzie prowadzi to do nadużyć jednostek uprzywilejowanych. A jeżeli wolność ma rzeczywiście dobrze działać, to w swoim funkcjonowaniu musi połączyć parę dodatkowych elementów składowych - np. istnienie realnej konkurencji, brak zdecydowanych przewag pewnych podmiotów nad klientami, równość dostępu do prawa, do informacji itp...
Oczywiście nie oznacza to, że zamierzam głosić tu marksizm, czy inne podobne zasady dochodzenia do "sprawiedliwości społecznej". Myślę bardziej o stałym nadzorowaniu tego co się dzieje w różnych obszarach gospodarki i polityki i umiejętnym "nakłanianiu" (m.in. dzięki przepisom prawa) do działań, które wykraczają poza prosty egoizm i prawo zysku.

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 19 czerwca 2005
Zmodyfikowano 21 czerwca 2005
i 5 października 2005

 

O wciskaniu kitu

Niedawno przeczytałem wiadomość z serwisu Interii na temat gangu zajmującego się wyłudzaniem od Państwa Polskiego dopłat do leków (http://mojefinanse.interia.pl/news?inf=631406). I znów chodziło o sławetną viagrę. 

I wcale mnie nie dziwi, że jacyś lekarze tę możliwość wykorzystują. Do nich właściwie mam o wiele mniejsze pretensje; bo skoro system daje takie możliwości i ktoś z nich korzysta, to dlaczego by tu nie zarobić... 
To co mnie szokuje naprawdę to fakt, że viagra jest (od wielu lat) na liście leków refundowanych. W sytuacji gdy wiele osób umiera, bo "nie ma pieniędzy" na lekarstwa na raka, czy inne poważne schorzenia, ten sam budżet otwiera się na viagrę, a według ostatniego projektu ustawy, także na środki antykoncepcyjne. Nie ma więc pieniędzy na leczenie dzieci chorych na SM, ale są codzienny sex dla kogoś tam (obojętnie kogo). 

Miliony osób płacą składki zdrowotne. Jednak jeśli zachorują, to nie mają wcale gwarancji opieki, bo być może szpital, do którego się zgłoszą "wyczerpie limity", co jest związane z tym, że w budżecie NFZ "brakuje pieniędzy". Tak więc jest szansa, Drogi Obywatelu czytający ten tekst, że umrzesz sobie spokojnie z powodu "braku pieniędzy" na ratowanie życia, czy zdrowia, jako że pieniądze z Twoich składek te poszły na...
...seks dla pewnych uprzywilejowanych osób. Bo nasz system opieki zdrowotnej, ze składek wszystkich pracujących nie ma priorytetu ratowania zdrowia i życia, tylko musi zaspokajać "inne potrzeby". Ohyda moralna tego stanu rzeczy jest PORAŻAJĄCA! Słowo "granda" wydaje się przy tym tak słabe i śmieszne, że nie warto go tu używać. Ale niestety - nie potrafię też znaleźć żadnego dobrego terminu, który oddawałby moje poczucie głębi obrzydliwości tak ustawionych zasad. 

Taka hierarchia ważności potrzeb polskiego systemu opieki zdrowotnej udowadnia mi - obywatelowi tylko jedno: jestem przez władze robiony w balona. Ewidentnie i nachalnie. Jestem oszukiwany przez urzędników i posłów, którzy w sposób absolutnie ewidentny wspierają niesprawiedliwość. I dopóki tego rodzaju możliwości są przez system wspierane, dopóty wszelkie teksty polityków na temat "braku pieniędzy" na leczenie (myślę o prawdziwym leczeniu, a nie o "leczeniu zaburzeń erekcji") będę w swojej myśli spuszczał z "wodą klozetową" (przynajmniej 3 krotnie naciskając dźwignię).

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 20 maja 2005, zmienione 6 czerwca 2005

 

 

Polska bez pielęgniarek, ale za to bogatymi prezesami.

Kolejna informacja mediów (tym razem np. w serwisie Interii: http://mojefinanse.interia.pl/news?inf=616868) alarmuje na temat "wyciekania" polskich pielęgniarek za granicę. Ten i ów pewnie myśli sobie: niedługo zabraknie przedstawicielek tego zawodu w polskich szpitalach. I pewnie ma rację.
Jest tylko pytanie: cieszyć się z tego, czy smucić?...

- Ja się cieszę. Cieszę się, że gdzieś ktoś w końcu dostrzega konkretną pracę. Ludzi, którzy rzeczywiście coś robią dla innych ludzi. Bo za taki zawód uważam fach pielęgniarski (także lekarski i wiele innych). Wcześniej media zamartwiały się dolą "fachowców" biznesu, których dotykała (niestety ostatnio już nie) "niesprawiedliwa" ustawa kominowa. Bo jak to jest, żeby fachowiec na państwowym nie mógł zarabiać miesięcznie kilkudziesięciu średnich krajowych? Granda!...
- Czyżby?!...
Jeśli chodzi o owych "fachowców", to wcale mi ich nie żal, a ustawę kominową, zamiast jej znoszenia, chętnie bym zaostrzył (choć oczywiście nikt się mnie o to nie pyta). W końcu pracodawca - państwo, może sobie ustalać zasady swoich pracowników jakie chce. I może np. nie chcieć zatrudniać zbyt drogich menedżerów (którzy i tak później jakże często, bez względu na oficjalne pobory, więcej dbają o własną kieszeń, niż o powierzony majątek). Tym bardziej, że:

Mamy nadprodukcję młodych i ambitnych absolwentów kierunku "marketing i zarządzanie" - więc ludzi z wykształceniem do rządzenia innym nie powinno zabraknąć. Mając więc tak bogaty rynek pracy dla menedżerów, może warto z tego skorzystać zmniejszając wygórowane stawki.

Polska (w porównaniu z cywilizowanymi krajami Europy) ma duże rozwarstwienie płac, czyli dużą różnicę między zarobkami średnimi i niskimi, a wysokimi.

Wciąż kryteria powoływania na wysokie, intratne stanowiska nie są ani przejrzyste, ani zabezpieczające przed wpychaniem tam nie prawdziwych fachowców, tylko kolesiów - nierobów z politycznego nadania.

Ciągle jednak w Polsce normalnym jest, że administracja i zarząd szpitali, czy urzędnicy w administracji zdrowotnej pochłania nienależnie duży udział środków finansowych w porównaniu do ludzi, którzy rzeczywiście są pacjentom potrzebni. Bo bez lekarzy i pielęgniarek szpital nie będzie w ogóle funkcjonował, a bez dobrze uposażonego dyrektora - może działać całkiem nieźle (szczególnie mniejsza jednostka) - ważne decyzje można podejmować kolegialnie, a z mniej ważnymi upora się księgowa.
Tymczasem regułą jest w Polsce, że jednostki uprzywilejowane (prezesi, członkowi rad nadzorczych) zarabiają nieraz więcej niż wszyscy pozostali pracownicy razem wzięci. Np. płace prezesów (np. w znanej ostatnio sprawie dotyczącej koncernu Polska Miedź) są dziesiątki razy wyższe od poborów pozostałych pracowników. Zarząd KGHM broni swych wysokich zarobków powołując się na dobre wyniki spółki. Nie wspomina jednak o tym, że podstawową tego przyczyną jest nie tyle geniusz dyrekcji, co najwyższe od lat ceny miedzi na rynkach światowych. Ciekaw byłbym, jak wypadłaby ocena pracy tych menedżerów, jeśli by uwzględniło się ów, niezależny od niej, efekt...

Może właśnie trzeba, żeby z Polski wyjechali, lekarze, budowlańcy, informatycy, później krawcy, szewcy, rolnicy itd.... Niech zastaną sami politycy, urzędnicy i inne uprzywilejowane zawody (np. prawnicy i doradcy podatkowi z prawem wykonywania zawodu) wraz z gronem horrendalnie drogich menedżerów. I niech w tym gronie uprzywilejowanych (wyłącznie w nim) spróbują wyprodukować coś, co potem da się sensownie sprzedać...
Powodzenia. Szkoda tej Polski, ale nadziei na sprawiedliwość, póki co, nie widać. A ostatni niech zgasi światło...

Michał Dyszyński dodano do serwisu 27 kwietnia 2005

 PS. Już po napisaniu powyższego tekstu, trafiła mi przed oczy, częściowo podobna w wymowie, kolejna informacja z serwisu Interii: http://mojefinanse.interia.pl/news?inf=617408 .

 

 

Czy podatki powinny być niskie?...

Zawsze uważałem się liberała (w sensie gospodarczym). I chyba tak w dużym stopniu jest (dowodem inne moje artykuliki w tej witrynie). Jednak po głębszym zastanowieniem się staję się "liberałem. ale..." i ostatnio uważam, że zbytni dogmatyzm w kwestii wolności gospodarczej prowadzi nie tylko do utwierdzania niesprawiedliwości, ale szkodliwie wpływa na warunki gospodarcze. W czym rzecz?

Liberalizm w swoim pomyśle jest słuszny od strony założenia i istoty. Wyraża się on w regule: nie należy tworzyć barier dla działalności gospodarczej. I to jest jest jak najbardziej słuszne co do zasady. W szczególności jeśli chodzi o bariery administracyjne, branżowe-zawodowe, czy związane z koncesjami itp. Jeśli więc ktoś chce naprawiać buty - to nikt, ani nic nie powinno mu przeszkadzać, jeśli chce budować domy, to też jedynym kryterium tej działalności powinien być fakt, że z owym budowaniem domów dany osobnik sobie radzi. Ale...

- Dzisiejsze czasy są dość złożone. Wiele sił (pozytywnych i negatywnych) się ściera. I umysł człowieka (czasem bardzo przewrotny) potrafi ideę wolności gospodarczej wykorzystać w celu z tą wolnością sprzecznym. Oto przykład (skrajny na początek) - ktoś zdobył duże środki finansowe. I teraz legalnie (bo mamy wolność) buduje sobie z nich armię, a dodatkowo głosi, że jak już ową armię zbuduje, to zostanie dyktatorem i będzie ustalał prawa według własnego widzimisię. A w szczególności, że kompletnie zlikwiduje wolność polityczną i gospodarczą...
Purytański i "czysty" zwolennik pełnej swobody gospodarczej ma dylemat - z jednej strony - nikomu nie powinno się zabraniać. Ale też widzimy, że w wyniku takiej realizacji zasady wolności wszystko obróci się na złą stronę. Potem przykłady można zacząć mnożyć - ludzie potrafią wykorzystywać wolność w celach, które są ostatecznie sprzeczne z naczelną zasadą - poprawy życia ludzi, a także samej wolności. 
Inny przykład jest już bardziej życiowy. Co jakiś czas czytamy doniesienia o oszustach, którzy poprzez sprytne podchodzenie osób zdezorientowanych, czy będących w trudnych sytuacjach życiowych, podpisują ewidentnie niekorzystne dla siebie umowy. Np. wykazują się skrajną głupotą przepisując rodzinny majątek na ledwo co zapoznane osoby. Ostatnio np. prasa pisała o pewnej firmie, która swoim agentom - dzierżawcom organizowała "szkolenie", na którym w rzeczywistości stosowano "pranie mózgów" mające spowodować, że szkoleni podpisywali wieloletnie bardzo niekorzystny dla siebie finansowo kontrakt. I większość tak "przeszkolonych" osób faktycznie decydowało się na złożenie feralnego podpisu, co wymuszało na nich pracę ponad siły, za głodowe stawki. Niestety, zwykłe prawo dotyczące oszustw trudno jest w takich sytuacjach zastosować, bo "teoretycznie" umowy zawierane są dobrowolnie. 
W "klasycznie liberalnym" ujęciu sprawa jest prosta - mamy swobodę zawierania umów i co kto podpisał, powinien dotrzymać. Jak to wynika jednak z przykładów, rzeczywistość ludzka jest bardziej skomplikowana i rygorystyczne trzymanie się zasady nie wtrącania się prawa w umowy ewidentnie prowadzi o faworyzowania podmiotów sprytnych, a bezwzględnych, stawiając w znacznie gorszej sytuacji wszystkich uczciwie i ciężko pracujących na swój chleb codzienny. W ostatecznym rozrachunku dłużej prowadzonej tak liberalnej polityki dostaniemy rozpad prawidłowych więzi gospodarczych, drastyczną erozję zaufania między uczestnikami biznesu i gospodarkę skupiającą wysiłki nie na tyle produkcji użytecznych dóbr, co na zabezpieczaniu się przed wszechobecną nieuczciwością.

Dlatego wg mnie zasada wolności powinna być - owszem stosowana - ale o ile w dalszej perspektywie przeciwko samej wolności się nie obróci (a także nie obróci się przeciwko samemu bytowi człowieka). Oczywiście, teraz "konia z rzędem" temu, kto bezbłędnie ustali, czy dana działalność służy, czy nie służy ludziom oraz ich wolności. Niestety, jak się z "liberałami dogmatycznymi" rozmawia, to oni ów problem ustalenia co tak naprawdę wolności i człowiekowi służy (powiedzmy w skrócie "jest dobre") omijają. Uważają, że sprawa jest "oczywista". Niestety, wg mnie oczywista nie jest, a bardzo często pozory mylą.

Teraz wracając do kwestii podatków.
Patrząc na naszą polską rzeczywistość nie dziwię się nawoływaniu do niskich podatków. Wszak jakoś tak "się złożyło", że te ok. 200 miliardów złotych (czyli średnio około 20 tys. zł na każdego pracującego) stanowiących budżet Kraju w bardzo dużym procencie zostaje rozdysponowane nie dla dobra ogółu, ale dla cwaniaczków, złodziei, kolegów polityków i innych trutni. I dlatego aktualnie pewnie lepiej by owe pieniądze posłużyły, gdyby zostały w rękach tych, którzy je wypracowywali - czyli podatników. W szczególności jest duża szansa, że przyczyniłyby się np. do wzrostu gospodarczego, bo przedsiębiorcy przeznaczyliby je na inwestycje, a zwykli obywatele na konsumpcję zwiększającą obrót w gospodarce. 
Jednak z drugiej strony, w bardziej "cywilizowanym" państwie i dojrzałym społeczeństwie możliwa (a często nawet lepsza) byłaby inna opcja. Oparta byłaby ona optymalizowania przepływów finansowych w celu zapewnienia lepszego życia ogółowi - na takiej organizacji, że te same pieniądze dają lepszy efekt. 
Podam banalny przykład własnego pomysłu - dzisiaj tak jest, że aby jeździć, każdy kupuje sobie samochód. Samochody zajmują miejsca na parkingach, wymagają doglądania, opłat, a przez większość swojego istnienia - bezczynnie stoją. Można sobie wyobrazić sytuację, w której zorganizowano to inaczej - jest jakaś pula samochodów do dyspozycji wspólnej. Tych samochodów jest mniej, bo fakt, że korzysta z nich wielu ludzi powoduje, że są one częściej używane. Ogólne koszty spadają, wygoda rośnie (bo np. system działa tak, że zostawia się samochód w jednym miejscu, a nie trzeba do niego wracać, lecz korzysta się z innego pozostawionego w bardziej dogodnej lokalizacji. Ogólnie, nie trzeba być geniuszem, aby zauważyć, że dodając nową zmienną - możliwość wykorzystywania produktu w wspólnie - (w fizyce byłby to tzw. "stopień swobody") do warunków używania dóbr materialnych dostajemy nową możliwość optymalizacji, a w konsekwencji - lepszy efekt końcowy.
Oczywiście nie wszystko nadaje się do wspólnego wykorzystania (nie proponuję wspólnych szczoteczek do zębów...) - są takie dobra, które muszą być indywidualne, są takie, dla których owa "wspólnotowość" jest obojętna, ale jest wiele takich, których realizacja przez jednostki jest nierealna, czy skrajnie nieefektywna (np. drogi, mosty, stadiony). My - Polacy - po latach komuny, mamy pewien uraz do wspólnej własności. "Władza ludowa" wmawiała nam przez dziesiątki lat, że dlatego jesteśmy biedni jako jednostki, że "wszystko" jest "nasze" - fabryki, drogi, lasy. To było oszustwo, bo rzeczywiste prawa do tamtej "własności" nie różniły się od praw do własności cudzej - czyli w rzeczywistości praw własności nie było. Jednak swoją (szkodliwą) robotę w degradacji myślenia o dobru wspólnym, owa propaganda wykonała. Bo tak naprawdę, lepiej stosując własność publiczną, w wielu przypadkach mniejszym wysiłkiem dałoby się osiągnąć ogromne korzyści.

Problem tkwi w...
- Oczywiście w człowieku. W jego pazerności, egoizmie, działaniu często nielogicznym, powodowanym irracjonalnymi pobudkami. Np. w przykładzie z samochodami - jeden niezdyscyplinowany, rozbijający jedno auto za drugim, mógłby zburzyć funkcjonowanie systemu. Jednak ogólnie - w "rozsądnym" społeczeństwie, gdzie sfera wspólna jest dobrze zarządzana i wykorzystana, wyższe podatki (które ową wspólną sferę wspomagają) dałyby ludziom większe korzyści (a nawet w tym moim przykładzie z samochodami, dałoby się pewno ustalić warunki zabezpieczające przed większością nadużyć). Jednak faktem jest, że korzystanie z dóbr wspólnych wymaga ogólnie większej dojrzałości ludzi. I dlatego, być może, w dzisiejszych polskich warunkach - gdzie króluje cwaniactwo i prywata - jest to swego rodzaju utopia. 

Myślę jednak, że warto też zastanowić się nad ogólną wydajnością systemów opartych głównie na prywatnym, kontra systemy oparte na przedsięwzięciach wspólnych. Bo raczej oczywiste jest, że w każdych (nawet takich jak polskie) warunkach, istnieje jakiś optymalny rozdział na to co prywatne i co wspólne. I każde odejście od owego rozdziału optymalnego (w jedną, czy w drugą stronę) powoduje pogorszenie. Gdzie on jest w Polsce?
W naszym Kraju rozrosła się bieda. Wg niektórych statystyk ponad 20 mln ludzi żyje w ubóstwie. Jednocześnie rośnie pazerność najbogatszych - rekiny finansjery nie mają zahamowań przed uchylaniem się od płacenia za wykonaną pracę (choć "starcza" im pieniądze na luksusy, jeśli dotyczą ich osoby), zaś polityka Państwa kieruje się raczej w kierunku udogodnień dla krezusów, niż obrony tych pokrzywdzonych przez los (myślę tu także o przywilejach dla związków zawodowych, bo w wielu przypadkach tę ostatnią grupę należałoby zaliczyć do beneficjentów systemu). Czy aby na pewno taka postawa - w stylu: dać jak najwięcej bogaczom, a nie martwić się o słabszych - jest (także gospodarczo) efektywna?...
- Są przykłady stosunków panujących w innych krajach, że jednak nie. Np. Dania ma bardzo wysokie podatki (bodaj najwyższe w Europie). A jednak zarówno poziom życia, jak i wydajność gospodarki są tam wysokie. Dania przoduje w statystykach związanych z dostępem do internetu (a jest tam trudniej, bo kable trzeba prowadzić między wyspami) i jakością życia. Zapewne jednak Duńczycy są dojrzalsi od Polaków i myślą w większym stopniu o dobru wspólnym, a nie głównie "jak by się tu samemu nachapać". Dlatego tam to działa. Podobnie jest np. w krajach Skandynawskich. 
W Polsce pewnie wybory wygra PO. Pewnie wtedy jeszcze bardziej poprawi się krezusom. Ubodzy, jeszcze zubożeją, a bogaci wydadzą nadmiar pieniędzy na luksusowe samochody i hotele w tropikach. Więcej pracy pewnie szybko nie powstanie, bo wydajność pracy stale rośnie, przez co nie opłaca się zatrudniać nowych pracowników, a kierowanie się czymś innym niż własnym egoizmem jest "nie w modzie". Nierówności w poziomie życia jeszcze się pogłębią. 

Ktoś powie - i słusznie! Ważne, że jest wolność gospodarcza. Ale ja tu mam wątpliwości, czy bieda dla 80% społeczeństwa, przy wspaniałym życiu pozostałych 20% jest kosztem wartym zapłacenia z ów dogmatyzm wolności gospodarczej. Cóż to za nadwartość - taka wolność gospodarcza?... - niechby parę milionów padło z głodu, byleby wolność była?...
Ale pewnie byłbym i za podatkiem liniowym, i większością postulatów PO, gdyby jeszcze istniały warunki równego startu w biznesie (nie mówiąc już o warunkach uczciwej konkurencji). Niestety, przysłowiowy Burek pogrzebany jest w jednym drobiazgu - w aktualnej sytuacji w bardzo dużym procencie sukcesy polskiego biznesu (który tak hołubi "Platforma") oparte są w Polsce na korupcji i oszustwach, a nawet ciemnych powiązaniach z mafią, czy politykami. I póki co - nie jest w Polsce tak, że więcej zarabia ten mądrzejszy i pracowitszy, a raczej bardziej bezwzględny, czy wyzuty z sumienia. W zdobyciu dobrej posady wciąż bardziej pomagają znajomości, niż zdobyte kwalifikacje. 
Oczywiście nie wszyscy biznesmeni są oszustami. A pewnie nawet nawet większość jest w jakiś sposób uczciwa (piszę w "jakiś sposób", bo przy gangsterskich układach w niektórych urzędach trudno jest zachować pełną nieskazitelność). Ale niestety - jest naprawdę DUŻA grupa ludzi w biznesie, którzy bardziej zasługują na miano gangsterów i złodziei, niż uczciwych obywateli. Dlatego wolałbym, aby przynajmniej system podatkowy nieco ścinał owe niesprawiedliwe różnice w dostępie do dóbr wszelakich. Do czasu, aż będzie w tym kraju uczciwiej

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 20 maja 2005, zmienione 9 maja 2005 

 

Recepty na uczciwość

25 stycznia 2005 media dość obszernie informowały (np. w serwisie onetu: http://info.onet.pl/1042587,11,item.html) o śledztwie prowadzonym przez odziały Narodowego Funduszu Zdrowia w sprawie wyłudzania od Państwa dopłat do leków na recepty. Okazuje się, że "12 lekarzy z Warszawy wypisało recepty, których refundacja przekroczyła milion złotych.". Nie ma tu raczej wątpliwości, że mamy do czynienia z kolejnym oszustwem, kolejnym nabijaniem podatnika w butelkę. Tylko kto tu jest najbardziej winien?

Pozwolę sobie zacytować jeszcze jeden fragment ze wspomnianego artykułu: "Lekarze wypisali 1,5 tys. opakowań viagry, co kosztowało NFZ 200 tys. zł. Natomiast na ponad 1,2 tys. preparatów na odchudzanie wydano 750 tys. zł. "Te leki w aptekach są bardzo drogie, zaś na warszawskim Stadionie X-lecia można je kupić dużo taniej."

Teraz warto by powiązać tę informację z faktem, jak trudno jest wielu lekom ratującym życie dostać się na listy refundowane. Natomiast jest na tych listach viagra i inne specyfiki, które z bezpośrednim zagrożeniem życia nie mają nic wspólnego. To jak to się układa ową listę leków refundowanych?...

Coraz to słychać o braku pieniędzy w służbie zdrowia. O tym, że trzeba podnieść składkę. Ja widzę już jedno wspaniałe źródło pieniędzy dla funduszu (np. na podwyżkę pensji pielęgniarek) - skasować z listy wszystkie specyfiki, które nie służą ratowaniu zdrowia, a np. celom kosmetycznym, czy też są afrodyzjakami. W przeciwnym wypadku, wszelkie teksty w stylu "trzeba płacić podatki, żeby utrzymywać służbę zdrowia" w mojej świadomości brzmią "płaćcie frajerzy, a my - uprzywilejowani - za wasze pieniądze się zabawimy...

Michał Dyszyński dodano do serwisu 24 stycznia 2005.

 

O szkodliwym pomaganiu

Ostatnio przeczytałem o tym, że w 2003 r. Państwo Polskie rozdysponowało pomiędzy przedsiębiorstwa 24 mld zł jako różnego rodzaju pomoc dla przedsiębiorstw. Jak piszą media, jest to kwota bez precedensu w skali (i tak dość przecież "opiekuńczej") Unii Europejskiej. Jeżeli zestawi się tę wielką kwotę z ilością zatrudnionych w Polsce, to szybko można dojść do wniosku, że przeciętny zatrudniony wydał na nią średnią krajową (licząc sumę netto) - ok. 1,5 tys. zł.
Oczywiście tzw. "przeciętny obywatel" nie widzi nic złego w "pomaganiu". Pomagać zawsze "trzeba". Ale tenże przeciętny obywatel dość rzadko sobie uświadamia, że owa "pomoc" to w dużym stopniu transferowanie pieniędzy od biednych pracujących, do bogatych darmozjadów. 
Bo ile wynosi pensja menedżerów w górnictwie? 
Ile w tymże górnictwie gryzipiórków przypada na jednego górnika dołowego?
- Może odpowiem - prezesi spółek węglowych zarabiają nawet kilkadziesiąt razy więcej, niż ci co ich dotują - czyli obywatele ze średnią krajową i niżej. A przerosty biurokratyczne w kopalniach są gigantyczne. Nie zdziwiłbym się, że gdyby wprowadzić rzetelne zasady ekonomiczne, to dobry system komputerowy, z dobrym biurem księgowym całą kampanię węglową obsłużyłby od strony biurowej. 

"Przeciętny obywatel" myśli, że państwo "pomaga górnikom". I może jakaś część prawdziwych górników rzeczywiście trochę z tej pomocy ma. Ale nie łudźmy się - przy aktualnej korupcji i degrengoladzie stosunków gospodarczych urzędnicy dysponujący pieniędzmi na ową pomoc pomagają głównie innym (lub tym samym) urzędnikom.

Gdyby te same pieniądze rozdane hojną ręką urzędnikom w kopalniach, podejrzanych funduszach "pod wezwaniem ważnej społecznej potrzeby" i innych tego rodzaju instytucjach przeznaczyć w Polsce na drogi, infrastrukturę, doposażenie policji, to mielibyśmy lepszy kraj i lepsze w nim życie. W zamian cały kraj finansuje bezproduktywną zabawę w biurokrację i rozgrywki personalne jakichś trutniów z takiej, czy innej grupy zawodowej. Bo owe 1,5 zł (13 ta pensja wydarta wszystkim pracującym) poszła na utrzymanie machiny urzędniczej.  Ale cóż. Pomagać przecież trzeba...

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 26 września 2004 (zaktualizowane 23 listopada 2004)

 

 Ciągle niedopasowane reformy dla zdrowia

Nic tak nie pije, jak niedopasowane reformy. Z tymi reformami dla służby zdrowia, to już człowiek nie ma zdrowia.
Ja osobiście - prosty obywatel Rzeczypospolitej - czuję się przez Państwo oszukany. Państwo wymusza na swoich obywatelach mocą aparatu karno - skarbowego finansowanie całej rzeszy trutni, cwanych korporacji farmaceutycznych i innych darmozjadów. Obywatel bronić się nie ma jak - bo prawo stanowi, że jeśli zarabia, to składki na Fundusz Zdrowia płacić musi. 

W Polsce składka na ubezpieczenie zdrowotne (dla osób prowadzących działalność gospodarczą) wynosi ok. 150 zł. Podobną kwotę płacą średnio zatrudnieni na etat. To dużo pieniędzy. W niektórych rejonach kraju cała rodzina musi za to przeżyć przez dwa tygodnie. A co za tę kwotę dostajemy?
- Ja - prawie NIC!.
Tak - naprawdę prawie nic. Wcale nie oszukuję. I już sprawę wyjaśniam.

Otóż od czasu sławetnej reformy służby zdrowia ANI RAZU (!!!) nie skorzystałem z usług tej instytucji powodowany chorobą  - nie byłem u internisty, czy laryngologa, nie leżałem w szpitalu (za dentystę zapłaciłem z własnej kieszeni, a jedyny mój kontakt z państwową instytucją zdrowotną był spowodowany dodatkowymi badaniami).  Nie mam nawet wyrobionej  tzw. książeczki RUM i do lekarza się nie wybieram, tzn. będę się przed kontaktem z polską służbą zdrowia "bronił rękami i nogami". Jak się czuję gorzej to kupuję polopirynę w sklepie (nikt mi jej oczywiście nie refunduje w żadnym stopniu) i zwiększoną porcję cytryn na herbatę. Gdy patrzę na to jak jest wśród moich znajomych, to obserwuję, że wizyty u lekarzy są u nich rzadkością. Na co więc idą te pieniądze? Przecież za 150 zł miesięcznie można by prywatnie odbyć 2-3 wizyty lekarskie miesięcznie. A tu latami się płaci składki, choć pensje lekarzy i pielęgniarek są na tak niskim poziomie. To gdzie się lokuje te pieniądze?

Właściwie to nawet nie chce się domyślać, gdzie owe pieniądze lądują. W swoim czasie prasa opisywała przypadek lekarza, który zarabiał przepisując emerytom viagrę. Emeryci nic o tym nie wiedzieli, że na ich nazwisko jest przepisywany ten specyfik, a lekarz wykupywał go po obniżonej cenie (bo z dopłatą) i sprzedawał z zyskiem na wolnym rynku. To że lekarz taki proceder uprawiał - raczej mnie nie dziwi - stare przysłowie mówi, że "okazja czyni złodzieja". Jednak sporym zaskoczeniem dla mnie był fakt, że viagra jest na liście leków refundowanych, podczas gdy wiele leków rzeczywiście ratujących życie - nie. W takim razie zadaję sobie pytanie: ile jeszcze innych podobnych jak viagra "leków" wtajemniczone osoby kupują taniej za pieniądze wszystkich ubezpieczonych? 

A skoro to tak działa w tym przypadku, to spodziewam się najgorszego po innych aspektach finansowania naszej służby zdrowia. To, że wiele szpitali jest w istocie utrzymywanymi przez ogół prywatnymi gabinetami uprzywilejowanej kasty ordynatorsko - profesorskiej jest faktem opisywanym co jakiś czas w mediach. A kasta ta, jako bardzo opiniotwórcza, łącznie z silnym lobby producentów drogich leków i innych środków medycznych, skutecznie blokuje powstanie systemu ochrony zdrowia, w którym płacilibyśmy za to, z czego będziemy rzeczywiście korzystali. 

Lekarze zarabiają mało. Pielęgniarki też. Jednak ze statystyk wynika, że na podstawową opiekę lekarską idzie tylko kilka procent składki. To gdzie idzie reszta?

Powiem szczerze - już nie wierzę w żadne reformy. Jedyną szansą, aby wreszcie nasze pieniądze wpłacane na "ochronę zdrowia" przestały być pożywką dla trutni, to system obowiązkowych ubezpieczeń zdrowotnych po prostu ZLIKWIDOWAĆ. Niech każdy płaci za swoje leczenie sam (ew. ubezpiecza się prywatnie). W krótkim czasie okazałoby się, co jest ludziom potrzebne, a co było opłacane na zasadzie wymuszonego finansowania uprzywilejowanych. Ktoś powie - a jakby zdarzyła się wizyta w szpitalu? - czy też bym chciał za to zapłacić? Tak się składa, że już parę razy zetknąłem się z polskimi szpitalami. Widziałem nawet cennik opłat dla osób nieubezpieczonych. Przyjmuję. Za 5 tys. zł przypuszczam, że byłbym w stanie opłacić około tygodnia wizyty w szpitalu. A taka kwota ubezpieczenia od nieszczęśliwych wypadków była niedawno darmowo dołączana do biletu miesięcznego w Warszawie. Więc zafundowałbym sobie bilet miesięczne za kilkadziesiąt złotych, miałbym i komunikację i zabezpieczenie szpitalne. A nawet jeżeli by się okazało, że to była wyjątkowa promocja, to gotów jestem zdeponować określoną sumę w banku (na przewidywany koszt leczenia) i chciałbym, aby potem nie pobierano ode mnie składek na...
...właściwie ciągle nie wiem na co...

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 23 maja 2004

O składkach zusowskich, czyli chytry dwa razy traci, a do tego jeszcze stracą wszyscy...

Pozwoliłem sobie napisać ten artykuł, bo już szlag mnie trafia...
Kolejne pomysły "poprawy" wydawania pieniędzy przez Państwo wydają się kierować nasz Nadwiślański Kraj nie naprawy ciężkiej sytuacji, ale wręcz przeciwnie - wiodą do upadku gospodarki, biedy ludzi i kryzysu na wielką skalę. A do tego zapewne kiedyś dojdzie autentyczny wybuch społeczny, bo rosnąca rzesza milionów biedaków jest tykającą bombą zegarową. A w dużym stopniu sytuację tę mamy przez... 
...błędną koncepcję reformy ubezpieczeń społecznych i ciągle brnięcie w wyznaczonym przez nią kierunku.

Ale najpierw "w czym rzecz"...
Wiadomo, że finansowanie emerytur odbywa się częściowo z kapitału, ale w większej części z podatków (i tego się na szybko zmienić nie da). Ta pierwsza część, to w Polsce oczywiście tzw. OFE (plus ew. III filar inne prywatne ubezpieczenia), a druga to podatki. I chodzi mi tu nie tylko o te "nazwane" podatki - typu VAT, PIT, ale również te zakamuflowane pod inną nazwą - a więc "ubezpieczeniowa" składka na ZUS. Co prawda politycy przy okazji omawiania składek ZUS-owskich, nieraz próbują trzymać się "oficjalnej" wersji, że są to pieniądze (w części emerytalnej), które wpłacamy "dla siebie" na przyszłą emeryturę, ale każdy rozsądnie rozumujący człowiek, po wniknięciu w istotę sprawy, szybko się zorientuje, że związek tych opłat z wysokością emerytury jest bardzo luźny i jedynymi "jego" pieniędzmi z całej składki jest te kilkanaście procent przeznaczone dla OFE, zaś zdecydowanie bardziej opłaca się odkładać nadwyżki pieniędzy w bankach, obligacjach czy np. w różnego rodzaju funduszach. Dodatkowo tezę o podatkowym charakterze finansowania emerytur potwierdza fakt, że i tak są one jeszcze zasilane z budżetu.
Problem oczywiście nie w tym jak się co nazywa, tylko jak działa. A niestety - w Polsce - działa zdecydowanie destrukcyjnie dla rozwoju przedsiębiorczości. Działa tak, żeby zniechęcać ludzi do podejmowania legalnej pracy. Głównym tego powodem jest przede wszystkim bardzo wysoka (relatywnie do możliwości zarobienia pieniędzy w Polsce) PROGOWA wartość składki na ZUS, co w połączeniu z wysokich bezrobociem i brakiem nowych miejsc pracy, bezpowrotnie wyklucza z rynku pracy miliony osób, lub WYMUSZA ich przejście do tzw. szarej strefy!

Dlaczego tak? - mechanizm jest prosty.
W większości regionów Polski (a w szczególności tych regionach biedniejszych) zarobek na poziomie 600 zł miesięcznie to jest całkiem już niezły pieniądz. Dla milionów ludzi, dla milionów rodzin. W normalnych warunkach ci biedni ludzie mogliby zacząć jakąś małą działalność - żeby choć trochę zarobić - może jakieś drobne usługi (stolarskie, szewskie, glazurnicze, naprawa sprzętu AGD itp. itd...), otwarcie małej gastronomii, czy punktu turystycznego, ew. początki jakiejś działalności nowego typu... Do tego (teoretycznie) wystarczy zarejestrować tzw. "działalność gospodarczą" i (po wpłaceniu opłat i zgłębieniu zawikłanego systemu podatkowego...) - można działać jako przedsiębiorca. 
Jednak tylko teoretycznie.  Bo rzeczywistość podatkowa skutecznie zniechęca do takiego kroku. A wszystko przez to, że dla osób prowadzących działalność gospodarczą minimalna (ale za to obligatoryjna) składka  na ZUS wynosi aktualnie (razem z niezbędnymi opłatami) około 650 zł. Jak z tego wynika, osoba która chciałby się uaktywnić zawodowo musi mieć co miesiąc GWARANCJĘ (!!!) zarobienia ponad 650 zł. Oczywiście nikt bezrobotnemu, czy innemu kandydatowi na małego przedsiębiorcę, tej gwarancji nie da. Wręcz przeciwnie - po  rozejrzeniu się w sytuacji, bardzo często nowoupieczony przedsiębiorca (czy niezdecydowany jeszcze kandydat na przedsiębiorcę) przekonuje się, że będą pewnie miesiące, w których nie zarobi nic (albo bardzo mało) i trudno będzie uzbierać te 650 zł (nie mówiąc już o sfinansowaniu dodatkowych kosztów, czy jakimś zysku z tej działalności). A ponieważ bezrobotny nie jest na tyle głupi, żeby z powodu zarejestrowania firmy dać się zamknąć do wiezienia za długi podatkowe, to oczywiście działalności nie rejestruje, zawodowo się nie aktywizuje i tylko kombinuje jak by tu dostać zasiłek, lub zarobić "na lewo". Legalnymi przedsiębiorcami mogą zostać tylko ci szczęśliwcy, którym z jakichś powodów udało się "podłapać" stały kontrakt, ew. wyraźnie widać, że ich dochody będą na przynajmniej minimalnym sensownym poziomie.

Oczywiście do bezrobotnych nie można mieć o powyższy stan rzeczy pretensji. Bo byliby głupi, gdyby rejestrowali działalność tylko po to, żeby później od niej dokładać (pytanie: z czego?...). Z politykami i "fachowcami" od reformy systemu sprawa jest inna. Ciąży na nich wina. A religijnie na to patrząc - grzech. Jeszcze inaczej cień moralny rzucony na ich barki i ODPOWIEDZIALNOŚĆ za nędzę milionów rodzin. Oczywiście tego sami nie czują, bo żyje im się znacznie lepiej niż biedakom, zaś poczucie solidarności z rodakami, czy zwykła chęć czynienia dobra jest pewnie na szarym końcu ich wartości.
Ten grzech to też pewnie częściowo głupota - bo oni "tylko" nie pomyśleli o tych biednych (łatwiej jest pochwalić się jakąś, co prawda nieskuteczną, ale za to nośną medialnie inicjatywą, niż rzeczywiście zadbać o byt ludzi), bo im się "zdawało", że skoro oni sami tak łatwo zdobywają znacznie większe pieniądze, to i biedak może. Częściowo jest o to pewnie i zła wola, może destrukcyjne poczucie wygranej w rywalizacji (bo ja mam lepiej, czyli jestem "lepszy").

Dlatego dziś tracą WSZYSCY: bezrobotni (bo nie znajdują sobie legalnego źródła zarobku), budżet (bo nic na nich nie zarabia), gospodarka (bo się nie rozwija w sektorze drobnej przedsiębiorczości, a w dalszej kolejności wolniej rozwija się całość), biedne regiony kraju (bo się tam nic nie dzieje, a wielkich inwestorów też - brak). W ten sposób pogłębia się też niesprawiedliwy podział na Polskę A, B i C - bo osoby z mniej bogatych rejonów, ludzie którzy swoją ciężką pracą z ledwością "wyszarpują" każdą złotówkę są przez system "bici" podwójnie - raz nie mają bogatych klientów, a dwa stosunek ich dochodów do obowiązkowych wydatków jest szczególnie niekorzystny. 

I choć widać jasno, że opisane zasady finansowania emerytur są złe dla Polski, to nie słychać jak na razie głosów postulujących zmiany w tej dziedzinie. A co należałoby zmienić?
- to proste: 
przy małych dochodach firm, opłaty na ZUS powinny być co najwyżej procentem dochodu, a nie być ustalane ryczałtowo.  
Dopiero dla dochodu na poziomie ponad ok. 1300 zł można by myśleć o zryczałtowaniu omawianych podatków. Chyba, że ktoś jest pewny swoich dochodów i jednak chce rozliczac się po staremu.  Podobnie jest przecież teraz z podatkiem PIT (jest procentowy) i podobnie ustalane są składki emerytalne w niektórych krajach (nie jest to więc jakiś wydumany pomysł). A dzięki takiemu ustawieniu sprawy podatków, osoba zaczynająca działalność będzie miała minimalną gwarancję, że przy braku zleceń (a jakże o nie w dzisiejszych czasach trudno...) nie znajdzie się nagle pod kreską i nie znajdzie się w więzieniu za długi skarbowe.

Znaczenie takiej zmiany dla rozwoju przedsiębiorczości byłoby kolosalne
A ma one jeszcze jeden istotny aspekt - dostosowanie do tendencji w światowej gospodarce. Niestety, coraz więcej zaczyna wskazywać na to, że to, że gwarancja pracy (zarobków) na całym świecie coraz bardziej staje się LUKSUSEM.
Można się na to zżymać, można wyciągać wnioski o kolejnych spiskach, jednak patrząc na sprawę realistycznie - jest to dość naturalne. Bo w ostatnich czasach tempo zmian gospodarczych zdecydowanie przyspieszyło. I nie da się już planować tak dalekosiężnie jak kiedyś. I trzeba szukać okazji do zarobienia pieniędzy tam gdzie się one pojawiają i tak jak się pojawiają - czyli koniec z luksusem stałości. Przykładów tej tendencji zaobserwować można wiele. Na całym świecie obserwuje się odwrót od zatrudniania na etat, rośnie rzesza "freelancerów", lub pracowników pracujących w niepełnym wymiarze czasu, zaś nowe produkty pojawiają się o wiele częściej niż to było jeszcze 20 lat temu.

Dostosować się muszą do tego i firmy i (a przynajmniej dobrze by było...) - państwa. Chyba, że się nie dostosują. Wtedy - prędzej czy później - zrobi się ŹLE.  Bazowanie na stałości zatrudnienia staje się coraz bardziej przeżytkiem starych komunistycznych czasów, gdzie tak naprawdę mało kto się pytał, czy praca ma sens, czy nie. Jednak jest też chyba przeżytkiem i czasów "dobrych" spokojno - kapitalistycznych, gdy nie trzeba było tak często zmieniać strategii działania. A nasza Polska, jeśli nie dostosuje się do bardziej elastycznych gospodarczo metod, to po prostu przegra w konkurencji z bardziej światłymi państwami, z lepiej zorganizowaną gospodarką. Ale... pewnie mało kogo to tak naprawdę obchodzi...

Michał Dyszyński 29 lutego 2004

Chora służba zdrowia

Ostatnio zgadało mi się z panią z mojego biura księgowego na temat służby zdrowia. Miałem problem, bo mimo regularnego opłacania składek ZUS (a w nim tzw. "ubezpieczenia zdrowotnego") wciąż posiadam spore wątpliwości, czy uda mi się z usług polskiej służby zdrowia w ogóle skorzystać. W końcu płacąc składki przez bank internetowy Inteligo, potwierdzenia zapłaty dostaję jedynie poprzez e-mail. Mogę je oczywiście wydrukować, ale zdaję sobie sprawę, że samodzielne wyprodukowanie podobnego dokumentu potwierdzającego na dowolny miesiąc zajęłoby mi zaledwie parę minut. Tak więc czy ów wydruk może być uznany za dowód opłacenia składki?

Na moje pytanie, czy taki dokument w przychodni "ujdzie", miła Pani Księgowa poinformowała mnie, że nie wie. Bo tak wiele zależy od dobrego humoru rejestratorki w przychodni, że wcale nie można zagwarantować, czy zostanę przyjęty, czy odprawiony z niczym. Dalej wywiązała się z tego dyskusja, w której oboje z Panią Księgową doszliśmy do zgodnego wniosku, że na wszelki wypadek lepiej jest z usług polskiej służby zdrowia...
....w ogóle nie korzystać.

Pani Księgowa opowiedziała przy tym, że jej jednorazowa próba zapisania do przychodni rejonowej spowodowała trwałe postanowienie nie korzystania z usług tejże instytucji. Bo gdy chory człowiek przychodzi do naszej "służby zdrowia" po pomoc natrafia na jakieś dziwne biurokratyczne bariery - od uciążliwej rejestracji samego chorego, po walkę o numerki i wynikającą stąd konieczność zapisywania się na nie od godz. 6.00 do 6.30 rano. Człowiek myśli sobie: a po co mi to? Czy naprawdę robią mi taką łaskę? Absolutnie więc nie dziwię się więc mojej rozmówczyni, że woli nie mieć do czynienia ze społeczną opieką zdrowotną WCALE.
I sam - popieram. Gdy jestem chory, to jedną z ostatnich myśli jest u mnie próba skorzystania z pomocy lekarza. Wszak najpierw będę musiał (często z wysoką gorączką):

 wstać rano, żeby zdobyć numerek
być może zostać odprawiony z kwitkiem, bo pani w rejestracji "nie spodoba" się mój dokument potwierdzający prawa do skorzystania ze świadczeń.
potem przyjść o kolejnej porze do lekarza
na koniec wykupić zapisane leki, które są niestety - drogie (jakoś dziwnym trafem dofinansowywane są te leki, których ja raczej nie kupuję)

A na szczęście w większości typowych sytuacji choroba i tak sama przechodzi po kuracji polopiryna i sokiem z cytryny. Mogę więc poradzić sobie bez pomocy usług zdrowotnych funduszy, kas i czego tam jeszcze. Zaoszczędzam przy tym na:

nerwach (to bardzo ważny dla mnie element!)
upokorzeniach
pieniądzach
dodatkowym doziębieniu organizmu wynikającym z konieczności kursowania do przychodni.

Ktoś powie: ale przecież może się zdarzyć poważna choroba! A wtedy, gdy nie skorzystam z porady lekarza, narażę się na ryzyko poważnej utraty zdrowia. 
A ja na to: pewnie i tak. Jednak jeżeli będę chodził przeziębiony kilka razy do przychodni (raz po numerek, drugi raz do lekarza, potem jeszcze do specjalisty, ew. dalej), to też mam szansę na doziębienie zwyczajnej grypy i spore komplikacje. A tak w ogóle, to wolę wziąć ryzyko na siebie, i po prostu  nie mieć do czynienia z tą nieprzyjemną, biurokratyczną instytucją. Wolę nie zdawać się na opiekę organizacji, która nie potrafi sensownie rozwiązać tak prostej sprawy jak kontakt z klientem. Jeśli im taka rzecz się nie udaje, to na wszelki wypadek, niech lepiej nie zajmują się również moim zdrowiem - po prostu instytucja ta nie zdała mojego osobistego testu użyteczności  i wynikającego stąd testu zaufania. Z resztą - umrzeć i tak kiedyś trzeba, a po co po obrzydzać sobie te chwile na Ziemi kontaktem z tak nieprzychylną instytucją? 

I przyznam szczerze, że jestem w tym dość konsekwentny - mimo już ładnych paru lat "reformy" służby zdrowia, sam mam "nie zarejestrowaną" książeczkę zdrowotną (chyba RUM-owską, choć nie wiem jak to się teraz nazywa), nie należę do żadnej przychodni, nie jestem zapisany do żadnego lekarza. I dobrze mi z tym. Liczę się z ryzykiem utraty zdrowia (a podobnych do mnie jest w tym kraju nie tak mało) z powodu nie skorzystania z opieki lekarskiej. Odpowiedzialność za ew. zdarzenia w dużym stopniu ponoszę sam, jednak...
chyba..., częściowo winą za opisany stan rzeczy należy obarczyć naszych polityków i biurokratów, którzy więcej dbają o to, żeby się narazić wpływowym kolegom z branży ordynatorsko - finansowo - farmaceutycznej, niż o dobro pacjentów.

 I nie chcę mieć z polskim "wymiarem zdrowia" nic do czynienia. Gnębi mni tylko jeden problem:
Dlaczego muszę płacić miesięcznie 150 zł składki na jakiś tam Fundusz czy Kasę, której nie chcę?

Rozumiem, że w swoim czasie wybrani przez ogól posłowie tak zdecydowali. Jest to argument ostateczny i jedyny. Bo gdyby to ode mnie zależało, to całą polską służbę "społeczną" zdrowia natychmiast wysłałbym na przysłowiową "zieloną trawkę", a za te 150 zł miesięcznej opłaty składkowej ew. leczyłbym się "jak Pan" - prywatnie. Tak więc z powodu OBLIGATORYJNOŚCI składki zdrowotnej i WYMUSZANIA na mnie korzystania z usług patologicznie niewydolnej instytucji, czuję się przez własne państwo oszukiwany.

27 lutego 2005

 

Wierzą, bo chcą wierzyć, nie myślą i nie przyjmują faktów, bo im to niewygodne... 

Większość ekonomistów przestrzega przed deficytem budżetowym, związanym z rozdawaniem pracowicie zebranych pieniędzy rozmaitym "potrzebującym". Bo rozdaje się łatwo, a pracuje na rozdawane pieniądze - trudniej.
Teoretycznie też logika ekonomii nie jest taka skomplikowana - pieniądze powinny trafiać do tego, kto coś innym daje dzięki swojej pracy - szewc, dzięki uszyciu lub naprawie butów, rolnik - dzięki wyprodukowaniu żywności itd... Jeśli człowiek za swoją pracę nie dostaje pieniędzy, lub dostaje  o wiele za mało w porównaniu do włożonego wysiłku, to jest to NIESPRAWIEDLIWE. I podobnie niesprawiedliwe jest, gdy bogaty nierób jest wspierany przez biedaków. Jednak opiekuńcze państwa przyzwyczaiły ludzi, że można mieć różne dobra, bo "się należy". A należy się w większości umysłów dlatego że... fajnie by było mieć kupę kasy i nic nie robić. A przynajmniej mieć jakiekolwiek środki do życia bez względu na to, czy potrafię komuś coś sensownego swoją pracą zaofiarować. 
Bo przecież jestem człowiekiem! - i co mam z głodu zdychać, dlatego że nie nauczyłem się pracy, która aktualnie jest potrzebna?... Przecież to nie moja wina! Tak nas uczono, do takich szkół posłali nas rodzice. Tak więc teraz - pozostali ludziska - płaćcie na mnie.
I większość z nas po cichu tak sobie myśli, że w końcu po to jest państwo, żeby rozmaitym biedakom pomagać (takim jak ja np.). 

Jest tylko jeden drobiazg - jeśli pomaga państwo, to płacimy MY, płacą wszyscy ludzie którzy pracują, którzy muszą wstać do roboty, męczyć się w niej 8 godzin (czasem więcej), którzy później z tej roboty dostaną znacznie mniej pieniędzy dla swoich dzieci.
 I są jeszcze dwa inne drobiazgi:
- czy ów obdarowany przez pracujących jest za to wdzięczny? - to chyba rzadkość, bo nie słyszałem od ANI JEDNEJ osoby biorącej rentę, że czuje się wdzięczna, wszystkim tym, którzy swoim ciężkim wysiłkiem wypracowali te pieniądze. Słyszę tylko narzekania, że mają "za mało", że jak się z tego utrzymać... A może trzeba zmienić punkt widzenia - bo jeszcze jakieś 100 lat temu nie dostaliby NIC! Chyba, żeby sobie wyżebrali. A teraz ktoś na nich pracuje, bo wymusza to system państwowy. I ten drugi drobiazg: 
- czy ów obdarowany przez państwo (tzn. przez wszystkich pracujących) naprawdę nie może nic już z siebie dać? Chociażby w jakimś ograniczonym zakresie? A może ów obdarowany rencista (czy nawet część emerytów, bo "praca" co niektórych za komuny, to nie była prawdziwa praca, i moralnie rzecz biorąc, ów człowiek nic sobie nie wypracował) to młody "byk", który zdrowiem i możliwościami znacznie przekracza większość ciężko na niego harujących? A nawet ten prawdziwie schorowany i nawet scharowany emeryt, czy rencista - czy też nie powinien jakoś (nawet  w ograniczonym stopniu) dać jeszcze coś z siebie?... Może niech chociaż wysprząta swoje otoczenie, żeby ktoś pracujący na niego nie był rażony widokiem koszmarnego bałaganu otoczenia.

Przeciętny człowiek nie myśli w kategoriach państwa. Poza tym o nie wie (a właściwie raczej nie dowierza), że naprawdę ze swojej pracy płaci na górników, urzędników itd... Z własnej kieszeni. Nie wie, że płaci na nich wyższymi cenami produktów, większymi składkami na ZUS, a w konsekwencji niższą pensją, płaci większym bezrobociem i niepewnością pracy, bo inwestorzy są mniej chętni budować fabryki w takim państwie, gdzie urzędnicy będą więcej zabierali z pieniędzy, które uda mi się wypracować. A gdzie jest mniej firm i wybudowanych fabryk, tym mniej możliwości pracy. Gdyby ten przeciętny człowieka wziął pod uwagę, że przyczyną jego niepewności związanej z możliwością utraty pracy jest polityka podatkowa (wymuszona obdarowywaniem tego kto głośniej o to krzyczy), to mniej popierałby populistyczne rozwiązania. Pewnie też zatroszczyłby się, czy ów dotowany przez niego węgiel znajduje jakichkolwiek nabywców, czy tylko powiększa promieniotwórcze hałdy, czy opłacane przez niego armie urzędników w górniczych molochach, rzeczywiście są potrzebne. A gdyby jeszcze się rozejrzał, to pewnie znalazłby więcej osób bardziej godnych wsparcia, niż bogaci prezesi i liczni biurokraci z rozmaitych spółek skarbu państwa itp.

Jednak przeciętny człowiek myśli prosto - chcą zabrać pracę komuś tam - źle, czyli trzeba popierać wszystko co wiąże się utrzymywaniem ludzi w ich miejscach pracy - nawet gdyby ta praca była bezsensowna. Przeciętny człowiek nie wierzy, że na to wszystko płaci. On w cichości ducha wierzy, że te pieniądze po prostu znajdują się w budżecie i już. A kolejne rządy po prostu są złe, bo nie chcą "dać". 

Ale dlaczego przeciętny człowieka tak myśli?
Bo przeciętny człowiek CHCE wierzyć w pewnego rodzaju wszechmoc państwa. Bo wtedy czuje się bezpieczniej, że państwo go ochroni i obroni - wszak może właściwie wszystko... Przeciętny człowiek nie zgadza się psychicznie na niepewność, na to, że nie będzie dostawał darmo. Bo taka myśl jest temu człowiekowi nieprzyjemna. Więc ją sobie z głowy usuwa. I ostatecznie na własne życzenie zapłaci bogatym urzędasom z rozmaitych uprzywilejowanych przedsiębiorstw, spółek skarbu państwa, pasożytom przepuszczającym efekty jego pracy na Kanarach. Przeciętny człowiek jest co najwyżej niezadowolony z tego że jest źle. Ale nie wysili mózgownicy na tyle, żeby rzetelnie widzieć łańcuch przyczyn i skutków tego zła. W efekcie W DOBREJ WIERZE (a jakże!) pogarsza sytuację całego państwa i swoją.
I tak to się kręci...

A jak powinna wyglądać sensowne wsparcie państwa?

- to proste! - jeżeli jakiś zakład już rzeczywiście kwalifikuje się do pomocy i mamy się zdecydować na odbieranie pieniędzy różnym pracującym ludziom, żeby je dać do zakładu, którzy sobie nie radzi, to jako pierwsze powinny być sprawdzone:

pensje menedżerów tejże podupadającej firmy (większość z nich najczęściej wielokrotnie przekracza skromne pensje tych pracujących, którzy owych bogaczy obdarowują)
kontrakty tejże firmy i ew. powiązania firm wykonujących zlecenia z decydentami w firmie kwalifikującej się do wsparcia ( czy kolejne pieniądze wsparcia nie wesprą cwaniaczków i mafijne układy)
ilość zatrudnionych szeregowych urzędników (w porównaniu do typowego zatrudnienia w tej branży)
ilość majątku przynależnego do firmy, a leżącego odłogiem (rozmaite ośrodki wczasowe, które można sprzedać, zapisane na firmę pałacyki itp...)
ilość oczywistych działań naprawczych które mogą zostać wdrożone
rzetelność pracy menedżerów i innych zatrudnionych fachowców.

I gdy już wszystko co niepotrzebne, zostaną sprzedane, gdy wszystkie pasożytnicze stanowiska w firmie zostaną zlikwidowane, można by pomyśleć o wsparciu zakładu, który ma nadzieję w przyszłości przynosić zyski. Aby biedacy przestali w końcu wspierać bogatych cwaniaczków. Niestety, biedni ludzie w naszym kraju ciągle wspierają bogatych cwaniaków. Jak wykazują sondaże - na swoje własne życzenie..

 15 października 2003

 

 

Ostrzeżenia monopolisty

Ostatnio w serwisie magazynu komputerowego Chip (w Newsroomie Chipa) przeczytałem taką oto informację: "Powtórne ostrzeżenie 2003-02-05 Microsoft ostrzega, iż sukces ruchu opensource'owego może wpłynąć na sprzedaż jego produktów, zmuszając jednocześnie do obniżki cen, a co za tym idzie, opublikowania gorszych wyników finansowych. ...."
Dalej opisane jest także, że być może firma Microsoft będzie musiała obniżyć CENY na swoje produkty, a w związku z tym osiągnie mniejsze ZYSKI!!!

A to już mnie ruszyło do głębi. - jak to!!! Microsoft mniejsze zyski?!!! Przecież to SKANDAL!!! Co ci ludzie wyprawiają?! Zamiast kupować obłędnie drogie produkty firmy Billa Gatesa, oni sobie instalują jakiegoś Linuxa i Star Office'a. Zgroza tego faktu nakazała mi snuć dalsze ponure refleksje - oto chyba okazało się, że w przypadku systemów operacyjnych i programów biurowych zadziałała KONKURENCJA, że o swój zarobek firma z Redmond będzie musiała się (choć nie jest to jeszcze przesądzone) rzetelnie postarać. Kiedyś mogłoby się więc zdarzyć, że nowy system operacyjny nie będzie droższy od komputera na którym jest zainstalowany. Wszak cena pełnej wersji Windowsów XP (Home Edition) w sklepie wynosi 917zł +VAT, co daje 1119zł, wobec przeciętnego wynagrodzenia netto wynoszącego ledwie kilkaset zł więcej.

A jeszcze tak sobie marzę, żeby na naszym rodzimym polskim rynku okazało się kiedyś, że osiąganie maksymalnego zysku przez naszego polskiego dominującego operatora telekomunikacyjnego (czyli uwielbianej przez klientów TP SA) przestanie być niepisanym celem polityki kolejnych rządów. Że może biznesowe kreślenie "operator narodowy" przestanie oznaczać firmę, która wydusza ostatni grosz z NARODU zamieszkującego obszar między Bugiem i Odrą. Ale na to się raczej nie zanosi, bo jak na razie żadna z sił politycznych w naszym kraju nie pojmuje interesu Państwa Polskiego jako przede wszystkim dbanie o jakość życia większości ludzi w tym Państwie mieszkających i RZETELNIE na swoje utrzymanie pracujących. Raczej interes Państwa, jest ciągle interesem stosunkowo wąskiej grupki ludzi, którzy choć niewiele dają z siebie dla społeczeństwa, to opływają w niewyobrażalne luksusy i wciąż im mało...

 

"Przysługuje" - czyli tworzenie świata bez wdzięczności

Jednym z ważnych, a niedocenianych "zwyrodnień" dzisiejszej ludzkiej świadomości zbiorowej jest stworzenie automatycznych praw do dóbr, na które się nie zapracowało. Wielu ludziom wydaje się, że bez żadnych starań i jakiejkolwiek formy odpłaty z własnej strony "mają prawo" - do zasiłku, do renty, do opieki lekarskiej itp. Uważają, że mają to prawo samej zasadzie istnienia na tym świecie - "skoro inni mają, to ja też powinienem". A to, że inni na swoje dobra pracowali, wydaje się być znacznie mniej istotne.

Oczywiście ja też nie jestem zwolennikiem absolutnej likwidacji, socjalnych zdobyczy cywilizacji. W końcu nie należy żadnego człowieka zostawiać na pastwę losu i bez opieki. Jednak jestem przekonany, że automatyzm owych "praw" powoduje degradację postrzegania dobra przez ludzi i jest wysoce demoralizujący. Bo oto nagle w zasięgu świadomości prostych ludzi pojawia się wielki obszar rzeczy, na które wcale nie trzeba pracować, za które nikomu nie trzeba być wdzięcznym - one się należą jakby same z siebie - "jak psu zupa". A przecież nawet pies na swoją zupę musi się naszczekać...

I niestety, jak wykazuje moja obserwacja, ludzie nawet w miarę uczciwi, często nie mają skrupułów, aby po te dobra sięgać kiedy tylko się da - dzieci milionerów biorą stypendia, renty kombatanckie dostają osoby, które tym się zasłużyły w czasie wojny... że 50 lat po niej znalazły sobie "życzliwych im" świadków potwierdzających rzekome dokonania dla Ojczyzny. Podobnie, niewiele osób biorących zasiłek dla bezrobotnych myśli o konieczności zapracowania nań w przyszłości, czy o minimalnej choćby wdzięczności względem osób, które na co dzień muszą na ich pieniądze pracować. W świadomości większości osób biorących zasiłki "pieniądze daje Państwo", a Państwo po prostu "ma". A skoro "ma", to powinno dawać tym, którzy "nie mają" - kropka. Fakt, że pieniądze te wynikają z opodatkowania pracujących gdzieś osób jest daleki i mało przekonywujący, jako że osób tych pracujących nie widać. Z resztą "sami są sobie winni", skoro zamiast sobie sprytnie załatwić jakieś państwowe świadczenie, to pracują... Tak więc pracuje: szwaczka (zarabiając 600 - 800 zł), pielęgniarka (za podobną kwotę), szewc, robotnik itd. Wszyscy za swoją pracę dostaną mniej towarów i usług, tylko po to, aby ktoś mógł zostać obdarowany. A ów obdarowany ma ów fakt "gdzieś"... - jemu się należy, bo dało mu Państwo.

Tymczasem świat bez wdzięczności, bez świadomości daru i konieczności odpłaty jest światem upadku duchowego. Bo świadomość tego, że ktoś coś dla nas robi - jest podstawą wzrastania dobra w człowieku - dzięki temu czujemy, że inny człowiek coś dla nas znaczy, że się stara, że nie jest się pępkiem świata. Człowiek na odpowiednim poziomie etycznym nie boi się widzieć tego dobra, które ktoś dla niego coś zrobił - on cieszy się z sytuacji, w której dobro wzrasta i jest gotów odpłacać za to swoim dobrem, gotów nieść dobro dalej. Odpłacamy za trud rodziców, za darmowe (lub prawie darmowe) wykształcenie, za pomoc różnych dobrodziejów. Ta wdzięczność niezwykle ważnym i niezbywalnym elementem naszego człowieczeństwa. Tymczasem organizacja państwowa stworzyła świat dóbr, za które nikt nikomu nie jest wdzięczny, za które nie trzeba odpłacać. I niestety, wielu ludzi nie dorasta swoją świadomością do tego ofiarowywanego im za darmo dobra.

A tu coraz to kolejne rzesze "dobroczyńców" kombinują jak by tu ułatwić nieskrępowany dostęp do owoców cudzej pracy. To parlamentarzystom daje szanse wykazania się, że coś robią, że się "starają" dla ludzi. Bo fakt, że w ten sposób tworzona jest niesprawiedliwość i demoralizacja jest na tyle ukryty przed większością prostaczków, że będą oni popierali osoby, które w istocie niszczą więzi gospodarcze i społeczne.
W którymś z artykułów wyczytałem agitację jakiegoś dziennikarza, który optował za takim rozdawnictwem pieniędzy "potrzebującym", aby w ogóle nie musieli chodzić do urzędu. Dziennikarz mówił o "godnym" pobieraniu tych pieniędzy przez "uprawnione" osoby - nawet nie musieliby się pokazywać w żadnym urzędzie, składać zaświadczeń - będą mieli pieniądze i już.

Jakoś mało słyszę za to o godności ludzi, którzy harują na te rozdawane dobra - droga przez mękę związana z zakładaniem własnej firmy, niespójne przepisy podatkowe, powodujące że nawet najbardziej uczciwy podatnik może być puszczony z torbami, bo w jakiejś tam konfiguracji jeden przepis uchyla drugi, a potem trzeba, zapłacić jakiś podatek od każdej transakcji z ostatnich kilku lat (wraz z gigantyczną karą). Tu godność człowieka, który pracuje i daje coś innym liczy się jakoś słabo - większe przebicie ma godność brania dóbr wypracowanych przez innych.

Niestety - wiele wskazuje, że udział owych automatycznie przysługujących praw będzie się zwiększał.. Ludziom coraz więcej "się należy", bo gdzieś tam ktoś sobie wymyślił (w jak najbardziej szczytnym celu).
I nawet chętnie bym się z tym zgodził - w końcu przecież ogólnie lepiej by było, żeby ludzie "mieli więcej". Jednak niestety - ktoś musi to wypracować - nie wystarczy tylko "dać". Ale kto by się tam przejmował szkodliwymi elementami takiego "dobrodziejstwa"...
Mamy więc sytuacje idealną dla nierobów i naciągaczy - wystarczy być odpowiednio "oblatanym" w prawie, znaleźć sobie właściwe zaświadczenia i można żyć na cudzy koszt. Za to często  ludzie, którym naprawdę wsparcie by się należało, wstydzą się postępować w ten sposób; cwaniaczkom wstyd jest zazwyczaj obcy. I w ten sposób dokonuje się powolna erozja świadomości ludzkiej, erozja podstaw etycznego i gospodarczo - społecznego bytowania. Bo jednak na wszystko co mamy "za darmo" ktoś pracował, ktoś może nawet przypłacił to swoim zdrowiem (bo np. zapłacił podatek i nie mógł już wyjechać na leczenie chorób zawodowych). tylko, że ten fakt został przed ludźmi ukryty.
Taka "sprawiedliwość społeczna" jest w rzeczywistości niesprawiedliwością. Niestety, mało kto chce to dostrzec.

16 października 2002

 

 

Za komuny było lepiej?...

Pewnego razu dane mi było słyszeć dyskusję kilku młodych ludzi, którzy przekonywali się jak to było lepiej za komuny. Ogólnie ich rozmowy zmierzały w kierunku, że wtedy to dopiero było dobrze - każdy miał co mu było potrzeba, wszystko "było bezpłatne", "były mieszkania" za rozsądną cenę, każdy mógł sobie coś kupić, bo "miał" pieniądze.

Ludzie młodzi tak sobie myślą, bo nie przeżyli tych czasów (można ich więc częściowo zrozumieć), jednak niektórzy ludzie starsi, którzy żyli w owych czasach, też takie banialuki opowiadają (może zawiera się też w tym tęsknota za utraconą młodością...).

BON PKO
Bony PKO były zastępczą "walutą",  za czasów komunizmu w Polsce. Pełniły one rolę socjalistycznych "dolarów dla ubogich". Co prawda za granicą Polski nic nie były warte, ale można było za nie kupować w PEWEXach (Przedsiębiorstwach Eksportu Wewnętrznego). W  Pewex-ie można było kupić mniej więcej to samo co teraz w przeciętnym, niezbyt luksusowym sklepie. Było to jednak o niebo lepiej niż normalnie, bo w ówczesnym zwykłym sklepie towary widywano z rzadka i najczęściej w bardzo podłej jakości. Sens Bonów PKO był taki, że w "Polsce Ludowej" handel dolarami był nielegalny. Posiadanie ich, choć teoretycznie było dozwolone, jednak zawsze narażało na pytanie władz "skąd je masz?". Bon PKO był "legalnym" zastępnikiem dolara, utrzymującym dodatkowo kontrolę państwa nad zasobami finansowymi obywateli.

 

Dwa centy za komuny, to już był jakiś "pieniądz" - trzeba było nań pracować często więcej niż godzinę...

Wszystkim młodym proponuję zaś zabawę w życie na starą modłę.
Bo każdy, nawet dziś, może żyć "jak za komuny" - wystarczy tylko:
nie kupować bananów, cytrusów i innych owoców egzotycznych, kawy, lepszej herbaty, słodyczy (jeśli już, to wyłącznie raz na pół roku, te tanie i najgorszej dostępnej jakości)
kupować wędlinę wyłącznie najgorszej jakości (będzie i tak trochę lepsza niż ta za komuny, ale może gdzieś, w najgorszym sklepie się jeszcze znajdzie tak marny towar - najlepiej po okresie ważności)
po tę najtańszą i najgorszą wędlinę, cytrusy (te raz na pół roku) odstać przed sklepem średnio 1-4 godzin (w mrozie i na deszczu, jeśli trzeba)
jeśli kupować koszule albo buty, to wyłącznie te najtańsze i tandetne od najbiedniejszych handlarzy ze wschodu
kupować wyłącznie najgorszej jakości kosmetyki, ubrania, narzędzia, artykuły gospodarstwa domowego itp. (takie, jakie najgorsze można znaleźć na straganach biednych handlarzy ze wschodu)
na najtańszy samochód odkładać średnio pensję z 10 lat (potrzebna byłaby cała, bez jedzenia i ubierania się w tym czasie)
na najtańszy telewizor odkładać rok
na zakup magnetofonu, czy radia wydać kilkumiesięczną pensję
powiesić sobie w domu plakat chwalący rząd i ganiący jego przeciwników (żeby wczuć się w plakatową atmosferę owych czasów). Plakaty takie były widywane niemal wszędzie.
w celu zakupu np. najzwyklejszej (do celów tej zabawy koniecznie najgorszej z oferty) lodówki czy pralki stworzyć "listę kolejkową" (młodzi nie wiedzą pewnie co to jest...) i meldować się przed sklepem co kilka godzin (czasami tak przez wiele dni). Dopiero po odstaniu odpowiedniej ilości godzin, można będzie kupić wybrany towar.
w celu zakupu opału, lub materiałów budowlanych na wsi - posiedzieć przed sklepem kilkadziesiąt godzin - w dzień, w nocy, w deszcz, zimą, jesienią - jak leci (albo dać sporą łapówkę na tzw. przydział).
poruszać się wyłącznie po najgorzej wyglądających regionach kraju - tam gdzie brudno i biednie
nie wyjeżdżać za granicę, z wyjątkiem najbiedniejszych, najmniej atrakcyjnych krajów (polecam najbiedniejsze rejony Rumunii i Ukrainy)
w radiu i telewizji włączać najgłupsze programy o wydźwięku politycznym, wyłącznie chwalące aktualną władzę. Atrakcyjny film oglądać średnio raz na tydzień, średni - dwa razy na tydzień.
Zaprogramować wyłącznie dwa kanały telewizyjne.
liczyć się z tym, że zdobywane w trudzie mieszkanie (tandetne, choć według niektórych za komuny tak świetnie dostępne...) będzie możliwe do zasiedlenia za 15 do 30 lat (jak dobrze pójdzie, bo tyle wynosił czas oczekiwania na nie bez "znajomości") - pieniądze, może nie bardzo duże, ale też całkiem znaczące (powiedzmy relatywnie z 50% aktualnych), też będą do zakupu mieszkania potrzebne. Po wejściu do mieszkania zrobić od razu niezbędny remont w celu naprawienia gigantycznej ilości niedoróbek.
znacznie częściej pociągami i autobusami jeździć w wielkim tłoku - z nosem rozpłaszczonym na szybie.
uważać się za przestępcę w przypadku kupna np. dolarów, czy EURO
żyć w środowisku bardziej zanieczyszczonym i brudnym
dłużej odbywać służbę wojskową (2 lata bez studiów, 1 rok po studiach). W czasie tej służby należy złożyć przysięgę na wierność obcemu mocarstwu.
w przypadku bycia szczęśliwcem, któremu udało się wyjechać na Zachód mieć świadomość relacji siły nabywczej swojej pracy Kraj - Zagranica średnio jak 1 do 30 - 100 (przy zakupie chleba, masła i innych artykułów powszechnego użytku). Jednym słowem jak nie sprzedasz gdzieś okazyjnie kupionego żelazka, to o jedzeniu zapomnij... Chyba, że podłapiesz robotę na czarno.
zarabiać przez miesiąc tyle, ile robotnik na zachodzie przez kilka godzin (moja pierwsza pensja w pracy za komunizmu wyniosła 7$ - słownie siedem dolarów)
w przypadku pracy w mieście należy przynajmniej kilka w roku uczestniczyć w jakichś durnych akademiach, pochodzie itp. (czasem można się wymigać, ale "z duszą na ramieniu" i tłumacząc się idiotycznie zwierzchnikom)
pracować we wszystkie soboty (pod koniec czasów komuny pojawiły się nieliczne wolne soboty, jednak dopiero pod koniec)
w przypadku choroby związanej z koniecznością zakupienia leku nowej generacji należy ten lek ściągnąć z kraju, do którego najtrudniej jest dostać wizę. Można ew. poprosić jakąś osobę tam jadącą, aby ten lek kupiła.
ogólnie - pogodzić się z praktyczną niedostępnością 90% aktualnie możliwych do kupienia artykułów - te pozostałe 10% to część najgorszej jakości

Są też rzeczy, które (trzeba to przyznać uczciwie) za komuny były na mniej więcej na podobnym, lub czasami nawet lepszym poziomie. Oto niektóre z nich:

niewiele poprawiła się służba zdrowia - co prawda aktualnie jest trochę czyściej (i chyba jednak uprzejmiej), ale za to leki są znacznie droższe. Z drugiej strony, choć drogie, to są przynajmniej dostępne, bo za komuny jedynym sposobem dostania niektórych leków było szukanie osoby, która mogła wyjechać na Zachód i tam je kupić (pamiętam problemy z "załatwianiem" niezbędnych medykamentów). Bez tego można jeszcze było próbować leczyć się farmaceutykami o generację gorszymi, nieskutecznymi (oczywiście rządowa klinika działała na innych zasadach...). Negatywem dzisiejszej służby zdrowia jest (czego nie było za komuny) przymusowa odpłatność za niektóre obowiązkowe badania.
samowola urzędników różnych była podobna do dzisiejszej, choć nieco inaczej się objawiała.
aktualnie jest znacznie większa przestępczość pospolita - to jest fakt i kropka. System policyjny nie dawał sobie grać przestępcom na nosie, tak jak to jest aktualnie.
nie było tych kretyńskich reklam na każdym kroku (z wyjątkiem reklam aktualnej władzy i partii komunistycznej, co jednak miało mniejsze natężenie niż to co się obserwuje obecnie sumując wszelką działalność reklamową)
znacznie niższe relatywnie były ceny alkoholu i papierosów (choć te były gorszej jakości)
były stosunkowo tanie książki fachowe (dotowane przez państwo) i żółte sery (te ostatnie choć z biedą zjadliwe, to jednocześnie raczej bezsmakowe). Książki były w znacznie mniejszym wyborze i gorszej jakości edytorskiej.
ceny wynajmu mieszkać były relatywnie niższe, choć też i standard nowo budowanych mieszkań był gorszy
zakłady pracy fundowały pracownikom wczasy - zazwyczaj na dość byle jakim poziomie, ale jednak. Przyznam, że za komuny wyjazd na wczasy (krajowe) do ośrodka wczasowego był pewnym standardem, a nie luksusem - w tej dziedzinie ewidentnie się pogorszyło.
wymagania zawodowe były mniejsze - panowała zasada: "czy się stoi, czy się leży - dwa tysiące się należy", nie harowało się tak często po godzinach jak to jest aktualnie.
zazwyczaj nie trzeba było wypełniać żadnych zeznań podatkowych i w ogóle martwić się większością aktualnych podatków (pod warunkiem, że nie było się tym nielicznym wybrańcem z własną inicjatywą - np. tzw. "badylarzem", lub np. nie kupowało się np. samochodu)
w Tatrach, Bieszczadach itp. nie było żadnych biletów do parku Narodowego, mniej było ograniczeń na szlakach - chodziło się po polskich górach znacznie swobodniej (a region Zakopanego i tak się dynamicznie rozwijał).

Jednak dla mnie NAJWIĘKSZYM PLUSEM owych starych komunistycznych czasów wydaje mi się MNIEJSZA PAZERNOŚĆ i ZAZDROŚĆ widoczna wśród ludzi. W dzisiejszych czasach, niektórym pogoń za forsą zdecydowanie "odbija".

Inne kwestie:

  1. Bezrobocie - bezrobocia teoretycznie nie było. były za to "nakazy pracy" - co oznaczało, że człowiek miał obowiązek wyjechać i pracować tam, gdzie mu władza wyznaczyła (było tak nie przez cały czas komuny - jednak przez kilka lat). Powiedzcie dzisiejszym narzekającym bezrobotnym, że owszem - dostaną pracę, ale na drugim końcu kraju... - niech się tam osiedlą W dzisiejszych czasach i tak będzie lepiej niż za komuny, bo coś za te pieniądze kupią i mogą przynajmniej można w tej sprawie coś zadecydować (godzą się czy nie...).
  2. opłaty za naukę - mówi się, że teraz trzeba płacić za studia, a wtedy były darmo
    - ale przecież dziś płacimy tylko wtedy, gdy nie uda się dostać na studia bezpłatne! Akademik za komuny też nie był oczywistością. Szkolnictwo średnie jest ciągle bezpłatne (chyba, że ktoś sam chce płacić, ale dlaczego wtedy mielibyśmy mu tego zabraniać?). Za komuny jak ktoś się dostał na studia, to fakt - miał je bezpłatne, jednak jak się nie dostał, to już w ogóle nie miał szansy na zdobycie wykształcenia wyższego. Ostatecznie - to dzisiaj znacznie większy procent uczniów trafia na studia.
  3. Faktem jest też, że  nie kłuł tak w oczy tak często widok dobrobytu innych ludzi. Chorobliwym zazdrośnikom za komuny było więc "obiektywnie" lepiej.
  4. Była bardzo wąska grupa uprzywilejowanych, którzy mieli nie gorzej, a czasami nawet lepiej - należeli do nich partyjni notable, część prywatnej inicjatywy, szczęściarze, którzy podłapali kontrakt za granicą (za rok pracy tam można było żyć wygodnie w kraju przez wiele lat). Lepiej też żyło się obibokom, bo wymagania dotyczące pracy były mniejsze, więc jak ktoś miał dwie lewe ręce i pociąg do alkoholu, to go tak szybko z roboty nie wywalali..

Pozwolę sobie zakończyć prywatną konkluzją:
OGÓLNIE ZA KOMUNY WCALE NIE BYŁO LEPIEJ! 
- była gorsza jakość życia we wszystkich niemal dziedzinach, był brud i ubóstwo, korupcja urzędników nie mniejsza niż aktualnie, upokorzenia ze strony władzy totalitarnej i ogólna "bryndza".
Te towary, które dzisiaj kupuję jako "normalne" - od pasty do zębów począwszy, poprzez żywność, słodycze, ubrania, sprzęt RTV i AGD do samochodu, czy mieszkania za komuny się zdobywało za łapówki, dzięki szczęściu (bo czasami coś się "upolowało"), lub przepłacając ceny oficjalne wielokrotnie!

Nie chcę przez to powiedzieć, że się w ogóle nie dało wytrzymać (przynajmniej w znanym mi okresie lat 70-tych i 80-tych) bo "jakoś" tam się żyło, ale było biednie, smętnie i po bałaganiarsku, a dziś każdy kto ma głowę na karku i ręce do pracy ma znacznie większe szanse na w miarę sensowne ułożenie sobie życia niż np. 20 lat temu.

I jeszcze jedno. Przez to co napisałem, wcale nie chcę nikogo namawiać do głosowania na prawicę i niechęci do lewicy. To były inne czasy, inna była zarówno prawica, jak i lewica. Fakt, że rządząca wtedy PZPR występowała pod hasłami lewicy nie jest wg mnie szczególnie istotny - tak się ułożyło historycznie i to samo mogła robić, jako partia religijno - prawicowa, czy dowolna inna, gdyby tylko Lenin (a za nim Stalin) zrobił rewolucję pod hasłami prawicy. Były to czasy niewoli narzuconej obłędną ideologią i przemocy militarnej obcego mocarstwa. A jak dowodzi obserwowanie historii różnych krajów, to krzywda ludzka rozwija się tak samo dobrze pod sztandarami religii (patrz państwa islamskie, czy prawicowe różne dyktatury), jak też i jej przeciwników, pod hasłami wolności (np. za rewolucji francuskiej), jak i dyktatury, jedności i braterstwa z całą ludzkością (przykład "internacjonalizm proletariacki"). Bo krzywda i zło (ale także i dobro) wynikają z czegoś innego niż hasła polityków, politykierów i ideologów - ona tkwi w sercach i umysłach ludzi.

14 kwietnia 2002