|
Mrzonki ateizmu
Wstęp, czyli dlaczego i po co?
Od jakiegoś czasu nosiłem się z zamiarem
napisania niniejszego opracowania. Setki dyskusji filozoficznych jakie
prowadziłem przez ostatnie lata skłaniają do pewnych podsumowań, do
przelania na klawiaturę myśli, które – mam nadzieję –
mogą być dla wielu osób interesujące. Skoro tak – to
zaczynam...
Może najpierw podam parę informacji o sobie, a
konkretniej o moim światopoglądzie. Jak łatwo się domyślić z tytułu
jestem osoba wierzącą. Przez „wiarę” rozumiem tu
przekonanie, że oprócz widocznego i odczuwalnego zmysłami świata
materialnego istnieje sfera duchowa – w normalnych warunkach
trudna do zaobserwowania, jednak w istocie kluczowa, a nawet nadrzędna
wobec świata materii. Poza tym przyjmuję istnienie istoty duchowej o
wspaniałych przymiotach, przyjaznej ludziom, obdarzonej niewyobrażalną
inteligencją i mocą, czyli Boga. Jednocześnie przy tym uważam się
za osobę krytyczną. Nie przyjmuję zbyt łatwo nowych poglądów, a już
na pewno zawsze oczekuję dla nich uzasadnienia. Uzasadnienia, choć
niekoniecznie dowodu. Jak to się godzi jedno z drugim? Mam nadzieję,
że uda mi się to opisać w kolejnych rozdziałach.
Jeszcze trochę od siebie, czyli mój czas ateizmu
Napisałem we wstępie, że jestem osobą wierzącą.
Jednak nie zawsze tak było. Urodziłem się w rodzinie ateistów
– tzn. przynajmniej w czasach mojego dzieciństwa i młodości
oboje rodzice deklarowali się jako niewierzący. Na wielki plus liczę
Rodzicom to, że w owym czasie jednak nie wymuszali na mnie zgodności
ze swoimi przekonaniami. Mogłem wybierać. I faktycznie pierwszym moim
światopoglądem był ateizm – przez prawie 9 pierwszych lat życia
zarówno Bóg, jak i możliwość życia pozamaterialnego były dla mnie
fikcją. Gdy widziałem modlącą się Babcię, próbowałem ją
„oświecić” tłumacząc, że coś czego nie widać i nie
sposób tego dotknąć, istnieje jedynie w wyobraźni i lepszym sposobem
spędzania czasu niż klęczenie obok obrazka jest robienie czegoś
bardziej przyjemnego lub pożytecznego. Tak wtedy (nie)wierzyłem i tak
starałem się moją (nie)wiarę przekazać innym.
Do dziś bardzo cenię sobie doświadczenia tamtych
lat. Wiem, wielu powie, że takie małe dziecko niewiele rozumie i w związku
z tym owe doświadczenia są nieistotne. Nie zgadzam się z tym. Dalej
uważam, że najistotniejszy problem wiary i religii wiąże się z
pytaniem, które już wtedy stawiałem sobie całkiem jasno:
Co powinienem przyjmować za prawdę w moim życiu?
A bardziej konkretniej może:
Czy prawdą jest tylko to co widzimy, odczuwamy, czy też może sensowne
jest założenie istnienia rzeczy niedostępnych zmysłom?
Pamiętam też, że pierwsza zaszczepiona mi myśl
ateizmu wydała się genialna w swojej prostocie: nie przyjmować za
prawdę niczego, czego nie potrafię sprawdzić.
W końcu, jeśli miałbym tej zasadzie zaprzeczyć, to pewnie wypadałoby
za prawdziwe uznać pewnie i krasnoludki, i gnomy i świętego Mikołaja
(w którego już w miarę wcześnie nie wierzyłem). Bo niby dlaczego by
nie?...
Ta prosta zasada – jak wspomniałem genialnie
przekonywująca – do dziś chyba jest ostoją wszelkiego ateizmu.
Ale nie tylko jego, bo również wielu całkiem fajnych światopoglądów.
A ja sam do dziś się W CZĘŚCI z nią zgadzam! A jednak jestem
osobnikiem wierzącym w Boga. Wyróżniłem
słowa „w części”, bo – jak to bywa w życiu –
diabeł tkwi w szczegółach. Tutaj tym szczegółem jest ostatnie słowo
zdania, czyli „sprawdzić”. No więc sprawdzajmy dalej...
W tym miejscu jednak chciałbym od razu zastrzec
(ostrzec czytelnika), że owo sprawdzanie może okazać się dość żmudne
i trudne, więc każdy czytający mój tekst powinien przygotować się
na dość poważne (czytaj raczej długie) rozważania.
Tylko może jeszcze dla zakończenie wątku
osobistego. W pewnym momencie (mniej więcej w wieku lat 9) uznałem, że
jednak...
Bóg istnieje.
Dlaczego tak uznałem? – tym napiszę pod koniec, bo podana
przyczyna przyda mi się jako ilustracja pewnej mojej tezy.
Supermrzonka nr 1 – niezbite dowody i pewne uzasadnienia
Filozofowie już od starożytności (eeee....
”od starożytności”?, przecież tak było w szkole; - No cóż,
sorry, jakoś trzeba było zacząć to zdanie) poszukiwali źródła
„prawdy”. I stawiali sobie pytanie:
Co wiemy na pewno?
Najdalej w swoich poszukiwaniach poszedł chyba
Kartezjusz ze swoim „cogito”, czyli „myślę, więc
jestem”. Rene (bo pełne miano Kartezjusza to Rene Descartes)
doszedł do wniosku, że właściwie powątpiewać da się o wszystkim z
wyjątkiem jednego – tego, że aktualnie myślimy i stawiamy sobie
chociażby to pytanie o prawdę. Skoro myślimy, to przynajmniej w
sensie „bycia czymś myślącym” JESTEŚMY. No dobrze
– my jesteśmy, ale co jeszcze istnieje? Czyżby nic więcej?...
Niestety – gdyby być całkowicie
rygorystycznym – to dalej można wątpić we wszystko. W końcu
– podobnie jak to przedstawiono w filmie Matrix – wytworem
naszego umysłu, bądź połączonego z nim medium może być zarówno
nasze ciało, dom, cała Ziemia, a nawet Wszechświat. I nie ma za
bardzo jak udowodnić, że jest inaczej, bo przecież wszystko co doświadczymy
i zrozumiemy będzie i tak widoczne ostatecznie w naszym umyśle. Więc
może tam było od samego początku?...
Rozwinięciem kartezjańskiego cogito były poglądy
filozofa angielskiego Georga Berkeleya. Zauważył on, że „pewne
istnienie” obejmuje nie tylko samo myślenie, ale i doświadczanie
wrażeń. Tak więc wrażenia też są pewne skoro nasz umysł ma ich świadomość.
Choć źródła owych wrażeń – niekoniecznie muszą być takie,
jak nam się wydaje. Przykładowo, to, że boli nas noga wcale nie
znaczy, że faktycznie posiadamy nogę, której coś dolega. Medycyna
opisuje np. istnienie tzw. „bólów fantomowych”, czyli wrażenia
bólu rejestrowanego przez umysł w kończynie, która została
chirurgicznie amputowana! Dziś, w dobie bardzo rozwiniętej neurologii,
możemy więc stawiać sobie pytania o realność niemal wszystkich wrażeń
– w końcu drażniąc prądem neurony w mózgu pacjentów można
uzyskiwać efekty bardzo dziwnych odczuć: dźwięków, obrazów, bodźców
czuciowych. Idąc dalej, można by się zastanawiać, czy po wstaniu
rano wciąż jeszcze jesteśmy tym samym osobnikiem, który kładł się
do łóżka – bo może w międzyczasie podłączono nas do
aparatury, która teraz generuje nam świat komputerowo?...
Tutaj wreszcie warto dojść do poglądów ateistów,
a konkretniej ateistów – materialistów (przyznam, że trudno mi
wyobrazić sobie pogląd ateisty niematerialisty). Światopogląd
materialistyczny głosi, że jedynym „medium” naprawdę
istniejącym jest materia – m.in. protony, neutrony, fotony i inne
cząstki, które poruszają się w przestrzeni, tak jak to opisuje
nauka. Świat duchowy miałby być istniejący tylko i wyłącznie jako
wytwór materialnej struktury myślącej, jaką jest mózg. W związku z
tym dla ateisty naprawdę „prawdziwa” jest materia, a świat
myśli – ulotny i nietrwały żyje tylko do momentu śmierci mózgu
– później cała duchowość znika, gdyż po śmierci nic się z
niej nie zachowuje. Pogląd – jak pogląd – na pewno jest
ciekawy. Powstaje teraz kwestia jego uzasadnienia.
I tu ateiści (a przynajmniej duża część z
nich) zwykle dokonują wielu przedziwnych akrobacji myślowych, aby
uzasadnić swoją wiarę (tak – twierdzę, że ateizm też jest
rodzajem „wiary”, choć jej wyznawcy najczęściej bardzo
nie lubią takiego określenia). Posiłkując się autorytetem NAUKI próbują
podzielić ludzką wiedzę na dwie kategorie:
- naukowe
– czyli prawdziwe
- nienaukowe
– a więc wątpliwe
Słynny ideolog ateizmu Richard Dawkins stwierdził
wręcz, że za wiarygodne uważa tylko to, co jest naukowo potwierdzone.
Podejście w tym stylu już na pierwszy rzut oka
wydaje się przesadzone, bo w końcu nikt nie będzie się starał o
naukowe potwierdzenie wielu oczywistych życiowych faktów – np.
tego co widzi przed oczami, czy na co ma w danej chwili ochotę. Nie ma
naukowego dowodu na ZDECYDOWANĄ większość rzeczy, które przyjmujemy
każdego dnia - że najbliżsi nas kochają, że nie zwariowaliśmy,
albo że ktoś w nocy nie podmienił nam świadomości. Dowód w ogóle
jest możliwy tylko w sytuacjach dających się opisać modelowo,
czyli gdy dane zjawisko/rzecz jesteśmy w stanie ująć w aksjomatykę,
która pozwala na dowodu przeprowadzenie - czyli wykazanie, iż z założeń
problemu i modelu wynika logicznie ściśle dana teza.
W każdym razie wymaganie dowodu na wszystko
jest nie tylko absurdalne od strony praktycznej, ale wręcz
nierealizowalne. Bo niby dlaczego całe życie jakiego doświadczamy,
wszystkie nasze prywatne myśli, doznania, fakty znane tylko nam, miały
być obarczone piętnem wątpliwości?... To się kłóci ze zdrowym
rozsądkiem. Mamy prawo uznawać pewne rzeczy, wierzyć w to co chcemy i
wcale nie musimy się pytać nikogo o potwierdzenie tego. W końcu
robimy to na własną odpowiedzialność. A wtedy...
... nikomu nic do tego.
Tak więc podsumujemy sobie pierwszą mrzonkę
ateistyczną: nikt nie ma prawa zmuszać nas do wyrzeczenia się tego co
jest dla nas prawdziwe, tylko dlatego, że nauka nie ma możliwości (może
„ochoty”) się tym zajmować. Takie jest nasze ludzkie
prawo.
Mrzonka nr 2 - czy nauka zbiorem prawd pewnych?
Wg naiwnych, ale często wykorzystywanych przez
ateistów - scjentystów, wyobrażeń nauka stanowi zbiór stuprocentowo
pewnych prawd. Inaczej mówiąc to właśnie nauka wie na pewno
„jak jest” i prawie nigdy się nie myli.
Niestety, taka wizja nauki jest wersją dla
prostaczków i po prostu błędna, bo w rzeczywistości współistnieją
w niej twierdzenia o bardzo różnym poziomie sprawdzalności – od
faktów doświadczalnych poprzez ich interpretacje, teorie, hipotezy, założenia
(aksjomaty) teorii. Prawdziwość większości twierdzeń nauki –
z założenia – nie jest bezwzględna, a funkcjonuje jedynie w
ramach przyjętego modelu. Przykładowo – w mechanice
niutonowskiej sens mają takie pojęcia jak ścisłe położenie i pęd
obiektu. Tam są z powodzeniem stosowane. W teorii kwantów te pojęcia
są nieokreślone, gdyż sensownie można co najwyżej podać
prawdopodobieństwo znalezienia się obiektu w danym położeniu, czy
posiadania danej prędkości. Obie teorie na raz nie mogą być
„prawdziwe”, mimo że są stosowane. Dlaczego naukowcy
zezwalają na taka niezgodność? – Dla wygody, z braku lepszych
rozwiązań, niekiedy dlatego, że większej dokładności nie trzeba.
Nauka jest nie tyle skarbnicą prawd pewnych, co
wypracowaną przez tysiąclecia METODĄ na unikanie błędów w
rozumowaniu i takiego organizowania sobie pracy z danymi świata, aby
uzyskane wnioski – w miarę – nie przeczyły sobie wzajemnie
(czyli były spójne). Ale pełnej zgodności chyba nigdy nie uda
się osiągnąć i dlatego dość często stosuje się opisy niepełne,
czyli takie o których z góry wiadomo, że nie dają w pełni
poprawnych wyników. Ale jeśli pełny opis zjawisk nie został jeszcze
wymyślony, albo jego stosowanie jest zbyt trudne, to musimy się oprzeć
na tym co mamy (jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się
ma...).
Wielką zaletą nauki jest jej społeczny
charakter i możliwość (a właściwie konieczność) niezależnego
potwierdzania nowowprowadzanych tez. Nauka – co wydaje się być
paradoksem – najbardziej zajmuje się nie tym co najlepiej
potwierdzone, ale wręcz przeciwnie – tym co nieznane i nowe,
czyli niepotwierdzone – niesprawdzonymi (bo właśnie w
trakcie sprawdzania) hipotezami, czasem fantastycznymi pomysłami. Wielu
fizyków „porywa się” na testowanie praw uważanych niemal
za święty kanon wiedzy – np. sprawdzając stałość stałych
fizycznych, badają, czy materia nie pojawia się „z
niczego” (co przeczy dzisiejszej „świętej” zasadzie
zachowania energii i inne). Nauka (przynajmniej ta sensowna) nie
twierdzi, że wszystko „wie”. Raczej oferuje nam najlepszy
opis jaki aktualnie udało się wypracować. I tyle. Ale z dużym
prawdopodobieństwem należy założyć, że za jakiś czas pojawi się
geniusz, który znacznie lepiej opisze te same zjawiska. Przynajmniej
tak było do tej pory w fizyce, w której najpierw rządziły (raczej
naiwne) koncepcje Arystotelesa, później poprawiał je Galileusz,
rozwinął Newton, dołożył swoje Faraday, a wiele spraw „wywrócił
do góry nogami” Einstein, Niels Bohr, Heisenberg i wielu innych.
Chciałbym zauważyć, że ów fakt zajmowania się
niekoniecznie stuprocentowo sprawdzonymi twierdzeniami jest nie wadą, a
ZALETĄ nauki. Dzięki temu w ogóle może się ona rozwijać, doskonalić.
Ograniczenie nauki do tego „co dzisiaj najpewniejsze”
spowodowałoby jej stagnację i ostatecznie upadek.
Ale z owego faktu trzeba wyciągnąć również
wniosek światopoglądowy: jeśli ktoś szuka kręgu prawd absolutnie
pewnych, to zdanie się wyłącznie na naukę nie jest dobrym wyborem.
Bo stuprocentowa pewność w nauce, to mrzonka.
Mrzonka 3 - czy wszystko da się wyjaśnić za pomocą nauk opartych
o obserwacje i doświadczenia?
Żeby nie męczyć podam parę przykładów problemów,
których wyjaśnienia nie da się osiągnąć materializmem, scjentyzmem
(czyli poglądem traktującym naukę jako kompletny światopogląd), czy
czymkolwiek podobnym.
- Czy
w życiu lepiej być egoistą, czy poświęcać się dla bliźnich?
– to można jedynie założyć, w oparciu o uznaną etykę i własne
przekonania.
- Czy
założenia matematycznej teorii mnogości są poprawne? – założeń
w ogóle się nie udowadnia, więc żadne doświadczenie tu nic nie
pomoże.
- Czy
miłość jest najważniejsza w życiu? – wartości życiowe
potrafimy ocenić tylko w oparciu o kryteria światopoglądowe i
dla nauk ścisłych jest sfera niedostępna.
- Czy
istnieją zjawiska wykraczające poza oparty o obserwacje i doświadczenia
opis świata? – to się nie da sprawdzić akurat z samej
definicji...
- Co
dokładnie myślał Aleksander Macedoński, gdy ruszał na wyprawę?
– wiemy, że pewnie coś myślał, ale dzisiaj nauka nie jest
w stanie (i niemal na 100% nie będzie mogła w przyszłości) tego
ustalić. Dlatego założenie, iż musimy ograniczyć się w myśleniu
do tego co jest w stanie ustalić nauka, musiałoby zaowocować
wielkimi lukami w rozumieniu świata. Ten przykład wydaje się
trywialny, ale refleksja nad nim już taka trywialna nie jest, bo
wielu scjentystów notorycznie zapomina, że myśleć musimy w większości
sytuacji niezależnie od tego, czy nauka w ogóle ma coś w danej
sprawie do powiedzenia.
- I
wiele innych...
Inaczej mówiąc – chcemy, czy nie chcemy
– MUSIMY BRAĆ W ŻYCIU POD UWAGĘ WIELE RZECZY, DO KTÓRYCH NAUKA
NIE MA DOSTĘPU. Pogląd przeciwny ma więc status mrzonki.
Mrzonka 4 - czy nauka daje nam światopogląd?
Większość zwolenników ateizmu twierdzi, że
skoro nauka świetnie opisuje świat materialny, to dzięki temu
zapewnia człowiekowi „komplet” tego co mu jest potrzebne od
strony intelektualnej i duchowej. W tym kontekście religia miałaby być
tylko zabobonem, który nic nowego nie wnosi do sprawy.
Takie podejście wydaje się po prostu błędne.
Tzn. można by je przyjąć tylko wtedy, gdy ktoś ograniczy swój
intelekt do przetwarzania informacji o technice, biologii i innych
dziedzinach naukowych. Jednak w naturze ludzkiej leży coś więcej niż
dowiadywanie się jak zbudować samolot. Samolot jest potrzebny
„po coś” – np. żeby dolecieć do kogoś, kogo się
kocha, szanuje, aby skontaktować się w sprawie istotnej „życiowo”.
Człowiek nie byłby szczęśliwy, gdyby ograniczyć jego funkcjonowanie
do prostego przeżycia i reprodukcji, człowiek potrzebuje duchowości,
pytań po co żyje, po co coś robi, czy jest (czy będzie) szczęśliwy
itp. itd....
Niestety, tej duchowości w głębszym sensie nauka nie jest w stanie
człowiekowi zapewnić – nauka w ogóle nie potrafi „ugryźć”
takich pytań jak słynny „sens życia”, podstawowe wartości
kontaktów międzyludzkich, miłość, dobro, prawda. Nauka nie zapewni
nam światopoglądu, czyli nałożonej na umysł dodatkowej
struktury pozwalającej nam OCENIAĆ rzeczy i zdarzenia od strony
etycznej, zgodności z prawdą, sensem, wewnętrznym poczuciem.
I zapewne nauka nigdy nie będzie w stanie tej luki
w swoich możliwościach zapełnić, bo... zabiera się do rzeczy od
przeciwnej strony!
Dokładnie od przeciwnej!
Wynika to z faktu, że nauka swoje sukcesy zawdzięcza
OBIEKTYWIZACJI opisów – tzn. dążeniu do tego, aby usunąć w
cień wszystko to co prywatne, subiektywne, nie podlegające opisowi ogólnemu.
To co nauka „potrafi”, to działanie na poletku WSPÓLNYM
dla ludzi, ale w związku z tym nie ma szansy dotknąć TEGO CO ŚCIŚLE
INDYWIDUALNE. A przecież indywidualność każdy z nas ma. I pewnie
jest dla niego bardzo ważna, jeśli nie najważniejsza!
Dla człowieka w istocie ważniejsze jest to co ON
KONKRETNIE sądzi o czymś, niż to co sądzi jakiś „ogół”,
czy co wychodzi „średnio w populacji”. Nauka tworzy MODEL,
który ma być obiektywny, a więc niezależny od osoby. Tymczasem my -
ludzie, ŻYJEMY SOBĄ, a nie średnimi statystycznymi, medianami, czy
wskaźnikami jakie nauce udało się zobiektywizować. I jako ludzie
mamy prawo (a według mnie również obowiązek!) posiadania istotnej
sfery prywatnej, indywidualnej – nawet jeśli nigdy nie uda się
nam przekazać jej na zewnątrz. Co prawda pragniemy być zrozumiani
przez innych ludzi, ale przecież nigdy to zrozumienie nie będzie pełne,
nigdy nikt nie dowie się jak w rzeczywistości smakuje nam ptasie
mleczko (i czy tak samo jak jemu), albo jaki jest pełny kształt
naszych miłości, obaw, radości. I dobrze, że tak jest. Bo dzięki
temu jesteśmy ludźmi, jesteśmy niepowtarzalni, jesteśmy wartościowi.
No chyba, że ktoś chce się ludzkiego pierwiastka pozbawić... Ale to
już jego wybór (mimo wszystko, mimo chęci przeciwstawienia się tej
prawdzie, też wybór prywatny, a nie obiektywny).
Dlatego twierdzę, że budowanie swojego życia i
światopoglądu tylko w oparciu o zewnętrzne, narzucone kryteria
prowadzi do nikąd – jest kolejną mrzonką ateizmu.
Mrzonka 5 – opis świata bez założonych kryteriów
Jak już wcześniej napisałem nauka nie dostarcza
nam prawd pewnych. Środowiska ateistów, scjentystów zwykle wypierają
się tego faktu lub próbują pomniejszyć jego znaczenie.
Warto więc zwrócić uwagę na jeszcze jeden powód,
dla którego nie da się wyciągać kompletnych wniosków bazując wyłącznie
na doświadczeniach i obserwacji świata.
Wynika to nie tylko z trudności
„technicznych”, z niedokładności urządzeń pomiarowych,
albo skończonej bazy przypadków do analizy. Problem, o którym chce
napisać wynika z samej istoty poznania naukowego – aby cokolwiek
ustalić, musimy mieć wcześniej kryteria oceny. Np. żeby
zmierzyć temperaturę, laborant musi być wyposażony w termometr, który
ma „wbudowaną” termodynamikę – teorię opisującą
mechanizm zjawisk cieplnych. Ale skąd budowniczowie termometru
„wzięli” termodynamikę? – Ano dzięki badaniom i
innym pomiarom. A jak dokonywali oceny wyników tamtych pomiarów?
– Dzięki jakimś innym KRYTERIOM oceny.
Skąd je jednak wzięli?...
Mamy tu dwie możliwości:
- wymyślili
sobie
- dostali
od kogoś/czegoś zewnętrznego (czyżby forma objawienia?)
Oczywiście wariant drugi, w którym kryteria są
dane od istoty wyższej niż człowiek ateistom nie będzie pasował.
Czyli pozostaje opcja 1 – przyjęcie, że w pewnym momencie
naukowcy wymyślili sobie jakieś pierwotne kryteria oceny teorii i doświadczeń.
Wymyślili w oparciu o co?
Założenie, że w oparciu o jakieś inne kryteria
prowokuje do postawienia nowego pytania o pochodzenie tych nowych
kryteriów. Czy prawd znanych nauce i kryteriów jest nieskończenie
wiele? – Raczej nie – w końcu pojemność informatyczna
wszystkich ludzkich mózgów jest ograniczona. Czyli w którymś
momencie sięganie po nowe wyjaśniające kryteria trzeba zakończyć.
Tylko skąd w takim razie wzięło się owo pierwsze kryterium (czy
grupa pierwszych kryteriów)?
- Jedynym rozwiązaniem jest, że ZOSTAŁO ZAŁOŻONE. Ktoś kiedyś wziął
je jakby „z powietrza” (pewnie nie było to do końca bez
powiązania z danymi świata, bo ów twórca miał jakąś wizję
dopasowania owych kryteriów do danych ze świata, ale nie miał już
bezwzględnego mechanizmu potwierdzającego swój wybór).
Podsumowując, fakt jest taki, że nie da się w
nieskończoność uzasadniać jednych prawd innymi, bo nie mamy nieskończonej
ilości coraz bardziej podstawowych prawd stanowiących kryteria
poprzednich. Nie da się więc w pełni kompletnie wyjaśnić
wszystkiego w oparciu o „obiektywne” twierdzenia nauki.
Inaczej mówiąc – nauka jest obiektywna tylko w przybliżeniu i
gdzieś u swojego zarania ciąży na niej – jak najbardziej
subiektywny – mechanizm arbitralnego wyboru. Czyli w pewnym sensie
nauka jest ZAŁOŻONA, jest wytworzona z wiary, jakiejś grupy
uczonych, że pewne podstawowe kryteria postępowania z danymi i ideami
jest sensowna, logiczna.
Dlatego pomysł, że wszystko w nauce jest do końca
obiektywnie uzasadnione jest mrzonką.
Mrzonka 6 - co ucina brzytwa?
Ten aspekt sprawy został już właściwie omówiony
przy okazji dyskusji nad mrzonką 4, ale chyba warto zwrócić uwagę na
znany motyw, jakim posługują się ateiści przy próbie udowodnienia,
że wiara i religia nie ma uzasadnienia. Chodzi o słynną brzytwę
Ockhama.
Twórca owej zasady William Ockham był, żyjącym
na przełomie XIII i XIV wieku filozofem i teologiem (działał w
zakonie franciszkanów). Sama „brzytwa Ockhama” jest najczęściej
formułowana w formie zasady: nie należy mnożyć bytów bez
potrzeby. Jej sens należy więc rozumieć tak, że jeśli dany
problem, zjawisko, z identycznym skutkiem, daje się wytłumaczyć w
sposób prostszy, jak i bardziej skomplikowany, to należy wybrać rozwiązanie
prostsze. Ono jest nie tylko wygodniejsze, ale również bardziej
prawidłowe.
W wieku XX podobną – choć nieco rozszerzoną
– zasadę sformułował fizyk Albert Einstein. Brzmi ona: teoria
powinna być tak prosta jak to tylko możliwe, ale nie prostsza!
Myślę, że ów „dopisek” Einsteina
pojawił się z powodu obserwowanego nadużywania „zasady
brzytwy” w sposób niezgodny z jej sensem i logiką. Wiele osób
próbowało z zasady prostoty uczynić tak silną zasadę, że wylewało
„dziecko z kąpielą”, tzn. opis po uproszczeniu przestawał
poprawnie wyjaśniać dziedzinę, której dotyczył. Tak więc
przyjmijmy zasadę Ockhama bez wynaturzeń – starajmy się zachować
opis prostym, ale nie pozbawić go przy tym niczego z funkcjonalności.
I tu wróćmy do pomysłu scjentystów na
uzasadnienie nieużyteczności wiary. Argumentacja jest mniej więcej
taka: nauka zapewnia pełen opis świata materialnego (no może nie
idealny, ale na pewno cieszący się wieloma sukcesami i najlepszy z
dostępnych). W takiej sytuacji wszystko to czy ludzie zajmują się
ponad naukę jest niepotrzebne. W końcu przecież wiara w Boga nie pomoże
nam w zbudowaniu nowego mostu, czy autobusu. Mówiąc w przenośni
ateizm próbuje „obciąć religię brzytwą Ockhama”. Czy
brzytwa sir Williama rzeczywiście tnie religię?...
Odpowiedź na to pytanie brzmi znowu NIE. Brzytwa
„obcina” religię tylko w zakresie, do którego ona (myślę,
o religii sensownej) w ogóle nie aspiruje! Faktycznie, gdyby –
jak to w dawnych wiekach bywało – próbować za pomocą ksiąg
religijnych ustalać prawa fizyki, astronomii, czy chemii, to brzytwa by
tu zadziałała. Jednak rozsądna religia działa OBOK i NIEZALEŻNIE od
nauk ścisłych czy biologicznych, bo zajmuje się innymi sprawami
– np. etyką, tożsamością człowieka itp. Z kolei tych dziedzin
nie „tyka” nauka (a przynajmniej nie potrafi ująć sprawy w
sposób rozstrzygający poprzestając na „katalogowaniu”
postaw). Jeszcze inaczej mówiąc – religia uzupełnia ten brakujący
element działania ludzkiego umysłu, który nauka – z konieczności
– pomija. Tym elementem jest skupienie się na indywidualności,
osobowości człowieka, celu jego życia i kontaktów z innymi istotami
myślącymi.
Ludzka działalność intelektualna nie ogranicza
się przecież do zapewnienia sobie możliwości przeżycia w świecie
materialnym, ale potrzebuje czegoś więcej – odpowiedzi na
podstawowe pytania o to co jest naprawdę ważne, o kryteria oceny
postępowania. Dla nauki postawa miłości bliźniego i postawa poświęcenia
są bezosobowymi skatalogowanymi pozycjami na liście zaobserwowanych
postaw indywidualnych i spolecznych. Nie potrafi tu wyróżnić CO JEST
LEPSZE, bo brakuje jej KRYTERIUM. Takie kryterium można sobie jedynie
ZAŁOŻYĆ i uwierzyć w nie, a czyni to właśnie religia, bądź
system etyczny do religii podobny. W każdym razie pewnych kwestii nie
da się rozstrzygnąć w oparciu o doświadczenia oparte o sam
obiektywizm – trzeba je OSOBIŚCIE WYBRAĆ, czyli powiedzieć coś
w stylu: tak, jak człowiek, mocą mojej osobowości, tożsamości za
lepszą uważam tę konkretną postawę...
Dlatego podkreślam - próba obcięcia religii
brzytwą (Ockhama) jest kolejną mrzonką ateizmu.
Mrzonka 7 – czy w naukę zupełnie nie trzeba wierzyć?
Przedstawiciele ateizmu lubią „wiarę”
przeciwstawiać „wiedzy”. Twierdzą zwykle, że nauka, będąca
symbolem owej wiedzy, ustala „fakty”, a religia zajmuje się
co najwyżej „zabobonami”, w które "wierzy ciemny
lud". Tego rodzaju ustawienie sobie przeciwnika „pod
cios” psychologicznie może i przemawia do wyobraźni, jednak jego
moc zdecydowanie słabnie jeśli przeanalizujemy rzeczywistą treść za
nimi ukrytą. Tak więc postawmy sobie proste pytanie:
Czy nauce wcale nie musimy wierzyć?
Nauka w rozmaity sposób zmusza nas do przyjmowania
pewnych faktów i interpretacji bez wystarczającego uzasadnienia. I, głębiej
patrząc na sprawę, dotyczy to właściwie większości twierdzeń.
Wyjątek od tej reguły stanowią sytuacje, że
dana osoba faktycznie osobiście określone rzeczy sprawdziła, doświadczyła.
Jeśli ktoś faktycznie zbudował układ doświadczalny i zmierzył prędkość
światła, to może w pełni uczciwie powiedzieć, że otrzymany wynik
nie jest już kwestią wiary, tylko został przez niego sprawdzony.
Wszyscy pozostali – jeśli wartość owej prędkości wyczytają z
opracowań naukowych, mogą co najwyżej uwierzyć w prawidłowość
tych danych. Podobnie wierzymy (lub nie) w dane geograficzne,
historyczne, w doniesienia mediów, raporty astronomów. Nikt nie ma
tyle czasu, zeby osobiście wszystko sprawdzić. Ale z tego wynika
jednak, że wszystkie informacje, przekazane nam przez ludzi i nie
sprawdzone możemy przyjąć jedynie „na wiarę” – tak
to się po prostu nazywa. A to, że dla kogoś owa wiara jest
silna i powiązana z jego światopoglądem, to już zupełnie inna
sprawa.
Poza tym, niestety, co jakiś czas zdarza się, że
nawet nauce wierzymy na próżno, bo ktoś sprzeniewierza się misji
uczciwej publikacji wyników swoich badań lub interpretacja jakichś
faktów okazuje się błędna. Dobrym przykładem była słynna
kompromitacja koreańskiego naukowca utrzymującego, że udało mu się
sklonować człowieka, czy zamieszanie ze słynną „zimną fuzją”.
Czy twierdzę, że wiara w twierdzenia nauki jest
tego samego rodzaju co religijna? – Oczywiście NIE. Faktycznie,
schemat nauki służy temu, aby każdy kto odpowiednio się przygotuje mógł
osobiście sprawdzić większość wyników. Ale w rzeczywistości
bardzo niewiele osób z tego "prawa" korzysta. Warto tu dodać,
iż tak nauka jest skonstruowana, że niezależne potwierdzanie wyników
badań jest wręcz wymagane, aby nowe odkrycie weszło do kanonu wiedzy.
Jednak bądźmy uczciwi – wszystko co ktoś nam zakomunikował, a
czego sami nie sprawdziliśmy, a uznajemy za prawdę, zostało przyjęte
na wiarę. I pewnie (proszę mi nie zarzucać głoszenia
„spiskowych teorii”, tylko rozważyć samą myśl uczciwie)
gdyby znalazł się odpowiednio bogaty sponsor, bądź władczy tyran, mógłby
on świat naukowy całkiem długo utrzymywać w przekonaniu co do
prawdziwości jakichś naciąganych faktów. Nie na darmo komunistyczny
tyran Józef Stalin miał władzę „zakazać” teorii względności
w Związku Radzieckim. Dlatego uczciwie byłoby przyznać, że element
wiary jest stale obecny również w nauce. Oczywiście cała idea nauki
jest nastawiona na odchodzenie od wszelkich wiar do sytuacji, gdy coś
może sprawdzane i potwierdzone, jednak wyżej własnych pośladków
nikt nie podskoczy i w pewne rzeczy wierzyć trzeba.
Tutaj ateista mógłby argumentować, że mimo
wszystko „nawet owa wiara” w naukę jest o wiele bardziej
subiektywnie uzasadniona niż wiara w tezy religijne. Jednak, chyba i to
przekonanie nie jest to w pełni oczywiste. Bo gdyby porównywalną ilość
zaangażowania włożyć w uczciwe próby nawiązania kontaktu z Bogiem
(w którego się na starcie nie wierzy), co sprawdzenie jakiegoś
trudnego do ustalenia faktu naukowego, to wcale nie jestem pewien wyniku
– tzn. nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że niejeden
ateista zostałby nawrócony. Po prostu ateiści „z góry wiedzą”,
więc nie próbują.
Tu więc zaliczam kolejną mrzonkę jaką
jest nauka całkowicie pozbawiona elementu wiary.
Mrzonka 8 - czy wierzący muszą udowadniać swoją wiarę?
Jednym z typowych dla ateistów oczekiwań wobec
wierzących jest udowodnienie istnienia Boga. Kiedy zagadnięty
tego nie zrobi (faktycznie taki bezsporny dowód, póki co, nie
istnieje), ateista zatryumfuje: no widzisz, ten twój Bóg jest tylko
wymyślony, bo nie umiesz dowieść jego istnienia. Czy będzie miał
rację?
Może zacznijmy od tego czym w ogóle jest dowód.
W matematyce – gdzie dowodzenie jest najbardziej ściśle określone
– dowodzenie wiąże się z wykazaniem niesprzeczności danego
twierdzenia z założonymi postulatami teorii. Np. aby udowodnić
twierdzenie dotyczące liczb naturalnych należy sprawdzić fakt
istnienia elementu pierwszego spełniającego dany warunek i zgodność
z zasadą indukcji matematycznej. Jeśli to jest spełnione, to
twierdzenie jest dowiedzione. W przypadku nauk doświadczalnych
potwierdzanie hipotez wiąże się z osiągnięciem zbliżonych wyników
przez niezależne grupy badawcze. Czy istnienie Boga jest tymi metodami
do „ugryzienia”?
- Oczywiście, że NIE. Nie istnieją żadne
aksjomaty, które pozwalają na powiązanie osoby Boga – czy to z
twierdzeniami matematycznymi, czy to z doświadczeniem w świecie
materialnym. Dowodu istnienia Boga nie ma jakby z założenia – po
prostu byt zwany „Bogiem” nie posiada właściwości, które
człowiek mógłby sprawdzić – czy to ścisłym rozumowaniem, czy
doświadczeniem. Nie ma żadnej uzgodnionej ogólnie procedury, która
mogłaby być powszechnie uznana za dowodzącą istnienia (będź
nieistnienia) Boga.
Czy w związku z tym nie należałoby jednak wiary
w Boga usunąć, jako bezprzedmiotowej?...
- Też NIE. Słynny logik austracki Kurt Goedel
udowodnił w swym genialnym twierdzeniu, że z istoty logiki pewne
twierdzenia nie dadzą się dowieść! Po prostu tak już jest, że
dla układu aksjomatów, twierdzeń, właściwości zawsze można znaleźć
tak sformułowana tezę, że niemożliwe będzie przeprowadzenie dowodu
ją potwierdzającego, czy też zaprzeczającego. Po prostu będzie to
teza, dla której bieżąca teoria „nie ma zdania”. Ale to
wcale nie znaczy, że dane twierdzenie jest „niesłuszne”.
Ale są również inne powody, dla których brak
dowodu „niczego nie dowodzi”. Przykładowo, gdyby ateista
chciał udowodnić, że materia (w sensie filozoficzno –
ontologicznym, a nie potocznym) istnieje, to też nie będzie miał jak
tego uczynić. Z tego samego powodu, co w przypadku wiary w Boga –
nie istnieją ogólnie przyjęte właściwości i aksjomaty dla
zagadnienia „istnienia wiecznej, niezależnej od innych bytów
materii”. Materię zwykle określa się wprowadzając ją jako
nazwę na to co badają nauki ścisłe i co posiada masę. Ale CZYM W
ISTOCIE jest owa materia – nie wiadomo. I nie jest wykluczone, że
jest ona przejawem jakiegoś Matrixa, kaprysu Boga, czy innej formy
generowania rzeczywistości w umysłach ludzi.
Poza tym nie zapominajmy, że brak dowodu w
rzeczach znanych i uznanych wcale nie wyklucza ich prawdziwości. Czy
ktoś potrafi udowodnić co mu się śniło tuż przed obudzeniem?
– chyba nikt. A przecież – dopóki się nie zapomni –
wiemy co nam się śniło i nie uważamy tego faktu za nieprawdę z
powodu braku dowodu. Dowód jest pewnym „luksusem”
wnioskowania i rozumowania. Niestety w większości (szczególnie życiowych
sytuacji) nie mamy pełnych dowodów na to co nas otacza i musimy
zadawalać się zwiększonym prawdopodobieństwem pewnych zdarzeń,
przypuszczeniami, wreszcie wiarą, że będzie tak, a nie inaczej. Nie
wiemy nawet czy na 100% dożyjemy następnego dnia, jednak postępujemy
zgodnie z dobrą myślą, przypuszczeniem. I to jest bardziej
powszechne, naturalne niż ścisłe dowody, które przeprowadzić można
dla niezbyt licznej grupy zagadnień.
Tak więc prawomocność wymagania dowodu istnienia
Boga od wierzących zaliczam jako kolejną mrzonkę ateizmu.
Mrzonka 9 - czy wiara religijna jest całkiem bez powodu?
Chyba jednym z największych „bastionów”
ateizmu w umyśle jest przekonanie, że wiara w Boga jest u wszystkich
ludzi wyłącznie sprawą umysłu, że nie jest poparta żadnymi
obserwacjami, czy doświadczeniami. Krążą pogłoski o milionerze, który
ustanowił nagrodę za znalezienie jakiegokolwiek zjawiska nie dającego
się wytłumaczyć naukowo, czy też o wyłącznie histerycznych
powodach pewnych fenomenów wskazujących na istnienie świata
pozamaterialnego. Wydawać by się mogło, że faktycznie nikt nigdy nie
spotkał się z żadną formą potwierdzenia takich zjawisk jak:
kontakty spirytystyczne, przewidywanie przyszłości, telepatia, zdalne
wpływanie umysłem na materię (różne formy psychokinezy) i inne
formy postrzegania pozazmysłowego. Ateiści konsekwentnie odmawiają
prawdziwości dla milonów relacji o niezwykłych zdarzeniach zasługujących
na miano cudu, czy kontaktu z rzeczywistością pozamaterialną. Uważają,
że wszyscy spirytyści to wariaci, egzorcyści to oszołomy, a każdy
cud jest „rzekomy”. Czy mają rację?
Na to pytanie pewnie każdy musi odpowiedzieć
sobie sam, bo mamy tu faktycznie do czynienia z wiarą (chyba, ze osobiście
coś podobnego przeżył).
Moja odpowiedź jest tu jednak jasna: wielokrotnie
w swoim życiu doświadczyłem sytuacji, które nie dadzą się wytłumaczyć
w oparciu o materialistyczną wizję świata.
Gdy piszę wielokrotnie nie chodzi mi 2, 3, czy 4
takie zjawiska, ale przynajmniej o dziesiątki. I choć pewnie dużą część
bardzo krytyczny oceniający uznałby za być może przypadkowe, czy w
inny sposób dyskusyjne, to dla mnie są one wystarczająco przekonywujące.
Czy mogę podać jakieś z nich?
– Tak, jedno tutaj opiszę.
W swoim czasie czytałem o badaniach dotyczących
wpływania umysłem na materię. Postarałem się sprawdzić czy sam nie
będę umiał czegoś podobnego dokonać. W tym celu wziąłem sobie
zwykły komplet 5-ciu kości do gry, kubek do kostek i wykonałem serię
wielu rzutów. Istotne było
przy tym to, że starałem się silnie skupiać, aby jak najczęściej
wypadały mi szóstki. Po ponad 100 rzutach podliczyłem wyniki. Okazało
się, że średnio tych szóstek wypadało mi o ok. 10% procent więcej
niż by to wynikało z przypadku. Później jeszcze kilkakrotnie
powtarzałem to doświadczenie – zawsze z podobnym rezultatem. Aby
uczynić zadość zasadzie naukowości dokonałem opracowania
statystycznego wyników i otrzymałem wniosek, że przypadkowe osiągnięcie
takiego zachwiania statystyki jest możliwe z prawdopodobieństwem ok.
0,1% - ok. jednej na tysiąc.
Przyznam, że trochę nie dowierzałem swoim osiągnięciom,
bo przypuszczałem, że może podświadomie układam sobie te kości w
kubku i po prostu wyjątkowo umiejętnie je rzucam, więc stąd takie
wyniki. Dlatego powtórzyłem ów eksperyment za pomocą czegoś, na co
już na pewno nie mam sprytnego, choć w części świadomego wpływu,
czyli komputera. Konkretnie – napisałem program, który działa w
oparciu o znaną funkcję „randomize” zarządzaną zegarem
systemowym komputera. Zupełnie nie wiem jak działa owa funkcja, a już
na pewno nie jestem w stanie panować nad zegarem komputera
(przynajmniej jeśli przyjmujemy materialistyczny model świata).
Program działał tak, że po naciśnięciu klawisza (spacja) uruchamiało
się losowanie i do bazy zapisywała się jedna z dwóch liczb: 1 albo 0
(zero).
Najpierw przeprowadziłem ślepą próbę, tzn.
wykonałem serię naciśnięć klawisza bez myślenia o wynikach. Okazało
się, że z bardzo dobrym przybliżeniem wychodzi po 50% na każdą z
losowanych liczb. Wtedy zdecydowałem się na wykonanie nowej serii naciśnięć,
jednak teraz z wyraźnym nastawieniem, aby wychodziła 1. Po wykonaniu
ponad 100 przyciśnięć sprawdziłem wyniki – osiągnąłem zakłócenie
statystyki z grubsza na 60 do 40 na korzyść jedynki. Matematycznie
wychodzi, że szansa na przypadek takiego wyniku jest też ok. 1 do tysiąca.
Później jeszcze powtarzałem ze dwa razy to doświadczenie. Zawsze z
podobnym skutkiem.
Ten i wiele innych przypadków w sumie skłaniają
mnie twierdzenia, że istnienie sfery wykraczającej poza znany nam
materializm JA OSOBIŚCIE uznaję za dowiedzione. I to
„naukowo” w tym sensie, że w oparciu o metodologię
stosowaną do tego rodzaju przypadków. Do pełnej „naukowości”
brakuje to co prawda potwierdzenia przez niezależne ośrodki, ale nie
wszystko się ma na raz.
Poza tym, w tej sprawie prowadziłem niejedną
rozmowę ze znajomymi. I dowiedziałem się, że zjawisk z
„pogranicza obu światów” doświadczył/a niejeden/dna z
nich. Czasem były to zadziwiająco spełniające się sny, czasem znikąd
pojawiające się w umyśle ważne (a później potwierdzone)
informacje, czasem jeszcze inne zjawiska. Oczywiście można te
wszystkie fenomeny w nieskończoność kwitować stwierdzeniami: „eeee,
zabobon”, albo „to się da wytłumaczyć racjonalnie”;
można swój sceptycyzm pociągnąć dowolnie daleko. Ale być może w
ten sposób przegapi się coś istotnego – np. PRAWDĘ o świecie.
Nie żądam od nikogo pełnej wiary w to co napisałem.
Pewnie niektóre z moich „przypadków niezwykłych”
faktycznie da się wytłumaczyć „racjonalnie” (faktycznie
– nawet w jednym przypadku, który uważałem za niewytłumaczalny,
tak się stało), ale w ostatecznym rozrachunku niech każdy decyduje za
siebie – ja swoje wiem.
I – przynajmniej dla mnie osobiście –
brak uzasadnień w zjawiskach dla istnienia świata wykraczającego poza
oficjalną naukę, to także mrzonka.
Mrzonka 10 Czy wierzący w Boga tworzą swój światopogląd ze
strachu przed śmiercią?
Jednym z najczęściej przywoływanych zarzutów
ateistów wobec ludzi wiary jest oskarżenie, o przyjęcie wiary w Boga
z powodu strachu przed śmiercią. Nie wiem jaki ideolog ateizmu wpadł
na ten argument, ale jest on chyba ulubionym w ateistycznych
rozumowaniach. Czy może być prawdziwy?
- Całkiem bym tej możliwości nie odrzucał, tzn.
faktycznie jakaś część ludzi wymyśla sobie rzeczywistość tak, aby
pogodzić się ze swoimi lękami. Jednak uważam, że nie jest to
powszechna praktyka. I na pewno nie tak powszechna, aby większość
ludzi świata z tego właśnie powodu przyjmowała wiarę w Boga. Gdyby
tak było, to ów efekt „myślenia po linii pragnień”
powinien ujawniać się jakoś szerzej – np. wierzący powinni częściej
grywać w gry hazardowe (sądząc, że spełni się im pragnienie
poprawienia losu od strony materialnej), być bardziej rozrzutni (z
wielką nadzieją, że potrzebne pieniądze same się pojawią), albo ogólnie
ryzykanccy. Takich różnic pomiędzy ateistami i wierzącymi się nie
obserwuje.
Poza tym wymyślanie Boga po linii pragnień
– np. w przypadku chrześcijaństwa – byłoby wyjątkowo
niekonsekwentne, bo rozumiem wymyślać sobie Raj po śmierci, ale do
tego jeszcze czyściec i piekło?...
Tu warto jeszcze dodać, że przed oskarżeniami o
ukryte intencje trudno jest się bronić. W końcu jak komuś udowodnić,
że się inaczej myśli i czuje?... Po prostu się nie da. Dlatego
zarzut tego rodzaju jest poniżej pasa. Równie dobrze można zarzucać
ateistom, że ich konsekwentna obrona przez religią wynika z ukrytych
wyrzutów sumienia, albo chęci udowodnienia sobie jak bardzo są
niezależni od uczucia lęku przed śmiercią. Przed takim zarzutem też
nikt nie jest w stanie się obronić.
Dlatego powyższa argumentacja jakoś mi się
„kupy nie trzyma”. I jej sensowność zaliczam na poczet
10-ej mrzonki ateistycznej.
Na zakończenie
Na razie uzbierałem większość mrzonek, które
sprzedawali mi dyskutujący ze mną ateiści opisałem w moim artykule.
Nie uważam, że ateizm – jako pogląd – jest całkowicie głupi.
Myślę, że bardzo wielu ateistów „wierzy” w swój świat
bez Boga dlatego, że czują się wtedy bardziej wolni, mniej uwikłani
w religię, kulturę. W końcu ograniczenia stawiane przez religie nie są
ani przyjemne, ani też nie zawsze dają się prosto wytłumaczyć. Poza
tym historia pokazała, że ręce wielu kapłanów, czy wyznawców nie
zawsze są czyste, że można oficjalnie głosić miłość, a postępować
w sposób przeciwny jej wskazaniom. Tu po prostu muszę przyznać
ateistom rację, że religie nie mają jakichś spektakularnych sukcesów
w naprawianiu ludzkich umysłów. O czym to świadczy?
- Czyżby o niskiej wartości religii? Trudno
powiedzieć. Tym bardziej, że aktualnej sytuacji nie da się porównać
– przecież nie da się cofnąć historii świata i puścić jej
na nowo z podobnymi ludźmi, aby przekonać się, czy religia ma
ostatecznie pozytywny, czy negatywny wpływ na zachodzące zdarzenia.
Dlatego trudniej jest świat religii odnieść nie
do świata, a po prostu do człowieka. Przecież każdy z nas jakoś
czuje, czy to co religia oferuje jest zgodne z jego naturą, z jego wyższymi
dążeniami, czy nie. I wg mnie to jest właśnie najważniejszy,
najbardziej podstawowy powód, dla którego ostatecznie człowiek
deklaruje się szczerze po stronie świata wykraczającego poza wymiar
materialny – poczucie, że dobro i prawda ma w istocie znacznie głębszy
sens, niż tylko to co jest w stanie sama z siebie wytworzyć materia.
Kto tego nie czuje, niech lepiej pozostanie ateistą, bo w duszy i tak
nim jest, choćby nawet głośno wyznawał inaczej.
Dlaczego człowiek zostaje wierzącym?
- Religia chrześcijańska głosi, że wiara jest łaską, którą daje
Bóg. W moim przypadku to by się o tyle zgadzało, że sam nie bardzo
pamiętam jak stałem się wierzącym. Po prostu jakoś to do mnie dotarło
tak „ogólnie”, poczułem że to „ma sens”.
Pewnie trochę przekonał mnie widok ludzi, którzy wiarę praktykowali,
ale chyba w większej części było to jakieś poczucie, że On jednak
istnieje i że jest całkiem blisko. To poczucie chyba trochę wzięło
się „z nikąd”; dziś myślę sobie, że Bóg w jakiś sposób
przypomina o sobie ludziom. I że wystarczy tylko nie wypierać zbyt
silnie owych przypomnień.
Ale oczywiście, każdy ma prawo mieć własne
zdanie na ten temat, bo jest AUTONOMICZNĄ OSOBĄ, OBDARZONĄ WOLNĄ WOLĄ.
Chyba, ze w tę wolną wolę akurat nie wierzy; wtedy już nie
wybiera, ale postępuje tak jak musi....
Michał Dyszyński Warszawa 13 stycznia 2009
modyfikacje 20.06.2017
|