Fizykon.org - strona główna   | O witrynie |O autorze witryny | kontakt z autorem |

Komentarze, felietony - archiwum
Polityka, obyczaje | Etyka, filozofia | Biznes, prawo | Edukacja | Gospodarka | Media | Inne | Nauka, technika, informatyka

Dział komentarzy i recenzji

Recenzje wydawnicze

Kwantechizm - Andrzej Dragan

Słowa kluczowe - Wiesław Babik

Filozofia (w) fizyce - Jarosław Kukowski

Epistemologia - Jan Woleński

Komentarze o szkole i edukacji

Komentarze związane z etyką i psychylogią

Komentarze polityczne 

Komentarze o mediach  

 

Filozofia
Dłuższe opracowanie

O pojęciu prawdy

Fundamentalizm i libertynizm

Mrzonki ateizmu

Opowiastki filozofujące

Krótkie myśli

Komentarze

O myśleniu twórczym

Liryka
Liryka fizyka

 

Droga życia

Przestrzeń

 

Blogi różne

Dlaczego wolne oprogramowanie...

Komentarze związane z etyką i psychologią

Komentarze o szkole i edukacji

 

Fizykonowe komentarze związane z etyką, filozofią i psychologią

Spis treści

Pomiędzy profesjonalizmem a etyką - rozważania na temat pytania, czy warto zawsze być skutecznym?...
W co warto wierzyć? - krótka moja "odezwa" o podłożu światopoglądowo - religijno - filozoficznym.
Terri Schiavo, czyli pytania o sens życia
- o znanej sprawie podtrzymywania życia osoby będącej od wielu lat w śpiączce.
Filozofia egoizmu branżowego
- o etyce działania związków zawodowych.
Refleksja na wielki piątek 2005  - refleksja na poły psychologiczna, na poły religijna.
Czy duszą naprawdę umarła? - polemika z autorami artykułu "Śmierć duszy", zamieszczonym w Polityce
O dobrym imieniu Jan - refleksja o etyce i biznesie
Talibów mało szkoda, ale co dalej
- refleksja na temat sensu poświęcenia.
Talibowie refleksja nr 2
Kara wymierzana przestępcom - czy jest sens karać morderców więzieniem o ustalonej długości wyroku?
Zaśmiecenie przestrzeni informacyjnej - trochę o życiu we współczesnym otoczeniu informacyjnym opanowanym nadmiar niepotrzebnych informacji.

 

Pomiędzy profesjonalizmem, a etyką

Kilka minut temu temu wyrzuciłem z mojej skrzynki pocztowej kolejny przypadek spamu. Jakaś firemka od szkoleń zapewniała mnie (oczywiście bez żadnej świadomości, że nie jestem menadżerem), że potrafi tak mnie wyszkolić, że wszyscy moi handlowcy (hmm... nie posiadam handlowców) będą znacznie lepiej zmotywowani do swojej pracy i będą sprzedawać dwa razy więcej niż do tej pory. Spam wyrzuciłem, ale zebrało mi się na refleksję.
I wbrew pozorom, nie będę tu pisał o szkodliwości spamu, czy też o natręctwie dzisiejszego marketingu. To temat na inny felieton. Mam tu myśli innego rodzaju - związane z pojęciem profesjonalizmu.

 

Inwazja skuteczności i profesjonalizmu

Dzisiejsze czasy dadzą się chyba określić jako swego rodzaju inwazja konieczności bycia "profesjonalnym" w swoich poczynaniach. Teraz właściwie każdy powinien być jakimś "profesjonalistą". Profesjonalny nauczyciel w profesjonalnej szkole przekazuje profesjonalną wiedzę. Na spotkaniach biznesowych nie spotykają się ludzie do umówienia różnych kwestii, ale dwóch (lub więcej) "profesjonalistów". No dobrze, ale... któż to jest ów "profesjonalista"? 
Ja myślę, że w naiwnym rozumieniu, jest to człowiek, który w swoich działach zawodowych korzysta wyłącznie z "naukowej", sprawdzonej wiedzy, nie kieruje się emocjami i wątpliwościami, za to zmierza prosto do celu. A więc w dalszej konsekwencji postępuje skutecznie

Przyznam, też chyba jest w tym część prawdy. Ale jednak - tylko część. Bo tak pojęty profesjonalizm jest tworem dla naiwnych. Rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana.
Bo np. bardzo interesujące określenie profesjonalizmu podał swego czasu jeden z zawodowych (czyli chyba właśnie "profesjonalnych"...) fotografów. Dla tego wyjadacza zawodowego pstrykania migawką, profesjonalny fotograf to wcale niekoniecznie osoba, która robi lepsze zdjęcia od utalentowanego fotografa amatora. W wielu przypadkach może być wręcz przeciwnie - tzn. amator zrobi świetne zdjęcie, którego profesjonalista będzie zazdrościł. W rzeczywistości fotograf profesjonalista, to raczej osoba, która po prostu na swoich zdjęciach ZARABIA. A skoro zarabia, to działania jakie podejmuje wcale niekoniecznie służą wartościom artystycznym, ale przede wszystkim pomnożeniu dochodów. I jeśli zleceniodawca jest durniem bez smaku artystycznego, to "profesjonalista" niejeden raz, wbrew sobie, zrobi jakieś zdjęcie pod gust klienta, a nie własne wyczucie. Innym efektem związanym z "profesjonalizmem" jest konieczność prowadzenia marketingu zawodowego, czyli po prostu "wciskania kitu" o swojej pracy i jej skuteczności. Bo chociaż prawdziwa wiedza i doświadczenie w dowolnej działalności uczy pokory wobec szerokiej gamy możliwych trudności i przeszkód, to przecież potencjalnemu klientowi nie można mówić o zagrożeniach, wątpliwościach, argumentach różnego rodzaju ale trzeba od początku malować wszystko w przesadnie optymistycznych barwach. Przynajmniej w większości przypadków.

Niestety, również patrząc pod innymi kątami pogoń za skutecznością i profesjonalizmem niesie ze sobą coś więcej niż tylko oczekiwany pozytywny efekt. Bo rozważmy np. od pytanie dość podstawowe: czy w ogóle naprawdę chcemy, żeby działania wszystkich profesjonalistów - zawodowców były zawsze skuteczne?
Zawodowy, niezwykle skuteczny złodziej... czy to aby na pewno korzyść dla ludzkości?...
Niezwykle profesjonalny sprzedawca - czyli człowiek, który z przeciętnego nabywcy wyciśnie ostatni grosz na zakup kompletnie mu niepotrzebnego towaru.  - Chcemy takiego profesjonalistę, czy może wolelibyśmy po prostu kompetentnego, uczciwego?... Z resztą nawet zatrudniający takiego supersprzedawcę nie zawsze musi być na tym "do przodu", bo co prawda uda się chwilowo wcisnąć więcej zalegającego towaru, ale można też na dłuższą metę stracić klienta, który trochę upokorzony własnym brakiem stanowczości przy odmawianiu, trochę zirytowany niepotrzebnie wydanymi pieniędzmi, na przyszłość ten zbytnio profesjonalny sklep będzie omijał szerokim łukiem. A tego statystyki sprzedawania już nie uchwycą.
Superskuteczny polityk - człowiek, który szybko dochodzi do władzy, potem miażdży opozycję, a na koniec absolutne monopolizuje zarządzanie krajem... - Czy to aby na pewno oczekiwany przez nas władca?...

...Bo przecież skuteczność jest w ogólniejszym sensie tyle tylko warta, ile warte są CELE działalności. I w zdecydowanej większości przypadków istnieje też granica skuteczności, po przekroczeniu której zamiast wzrostu uzyskamy ostatecznie regres, zamiast budowania - destrukcję. W zdecydowanej większości dziedzin. A wynika to stąd, że przesadne wysforowanie jednego elementu ponad otaczającą go infrastrukturę na dłuższą metę może rujnować funkcjonowanie całości.
Podam przykład ze "swojej" działki, a do tego dość kontrowersyjny - szkoła. Czy chciałbym aby moje dziecko chodziło do najbardziej "profesjonalnej" szkoły? - Otóż niekoniecznie. I to z kilku powodów. Bo wyobrażam sobie, że szkoła profesjonalna w dzisiejszym obiegowym rozumieniu będzie:
- po pierwsze wymuszała u uczniów ogromny wysiłek w pracy nad aktualnym programem szkolnym. Ale czy życie młodego człowieka składa się tylko ze zdobywania książkowej wiedzy? Może więc lepiej by było, aby dziecko chodziło do przeciętnej szkoły, a za to przeżyło normalne dzieciństwo...
- po drugie zapewne każdy "profesjonalny" (przynajmniej w obiegowym rozumienia słowa) nauczyciel w takiej szkole to zapewne tytan woli, umiejący skutecznie narzucić wychowankom jedynie słuszny obraz świata - bez wielkich wątpliwości (które mogłyby wydłużyć czas przyswajania wiedzy), czy też zadawania zbędnych pytań (znowu strata czasu). Po prostu maksimum wiedzy użytecznej na egzamin końcowy - oto ideał i cel rankingów międzyszkolnych. Ale czy tylko o to chodzi?... Czy nie zależy nam po części również na tym, aby uczeń samodzielnie potrudził  się z problemami i niekoniecznie uzyskiwał sprawną pomoc? Wszak uczymy się nie tylko przedmiotu - konkretnej wiedzy, ale również samych siebie, uczymy się walczyć z własną psychiką, zniechęceniem, samotnością w trudach. I tylko wtedy dojrzewamy, gdy mamy okazję uporać się zarówno z materią przedmiotu, który chcemy opanować, jak i osobistymi ograniczeniami (oczywiście w tym zostawieniu ucznia samemu sobie też nie należy przesadzać...). 
- po trzecie - bałbym się, że po tak profesjonalnej szkole moje dziecko na tyle nasiąknęłoby owym "profesjonalizmem", że strach byłoby z nim w ogóle pogadać - np. tak o wszystkim i niczym - może nieprofesjonalnie, ale za to "po ludzku". 
- I jeszcze parę innych.
Co prawda ten typ profesjonalizmu wcale nie musi obowiązywać w szkole. Bo w głębszym sensie bardziej profesjonalna byłaby też na pewno dobra szkoła, która nie skupia się wyłącznie na napchaniu głów wiedzą, ale czuwa nad wszechstronnym rozwojem swoich uczniów. Tylko taka szkoła niekoniecznie zostanie doceniona w rankingach?...

Tak więc, choć profesjonalizm nie zawsze musi oznaczać klapek na oczach, to wiele osób tylko taki model uznaje. 

Na szczęście na świecie rozpowszechnia się ruch łączenia działalności zawodowej z etyką. Są publikacje, wykłady, seminaria na temat etycznego handlu, produkcji, zarządzania pracownikami. I zdobywają one dużą popularność.  Choć nie dałbym głowy, czy nie jest to nieco popularność na pokaz...
Bo nie ma się co łudzić - prawdziwie etyczny sprzedawca nigdy nie będzie tak skuteczny (w typowych wskaźnikach) jak wyprany ze skrupułów wciskacz rzeczy do zbycia każdemu i w każdej sytuacji. I dlatego przegra w konkurencji dzisiejszego świata. 

Profesjonalizm w motywowaniu

A kwestią najbardziej wg mnie dyskusyjną jest profesjonalne oddziaływanie na uczucia i myśli ludzki. To ostatnio bardzo żywiołowo rozwijająca się dziedzina. Przeróżni fachowcy od psychologii, socjologii, fizjologii głowią się jak zrobić, żeby klient firmy reklamowej, po zapłaceniu odpowiedniej kwoty, mógł bezbłędnie zmusić rzesze potencjalnych nabywców do bezkrytycznego zaakceptowania jego produktu. Tak żeby każdy wielbił jakiś kolejny napój zawierający tylko barwnik z cukrem i dodatkiem smakowym, czy kolejny (w istocie prawie identyczny z już oferowanymi) proszek do prania, albo też aby entuzjastycznie zaufał nowej nazwie handlowej leku (w istocie zawierającego substancję stosowaną - pod innymi nazwami - od dziesięcioleci). 
I teraz cała mas fachowców kombinuje - jak tu ogłupić tę gawiedź oglądającą filmy i czytającą teksty, aby po raz kolejny zaufała? Zaufała znowu bez pokrycia, znowu na "gębę". I zapewne, żeby (po jakimś czasie) w większości znowu się zawiodła, bo przecież zwykle w końcu wyjdzie na jaw, że ten sam towar u konkurencji kosztuje 2 razy taniej. Ale na tej niewiedzy klientów, na ich ogłupianiu  wcześniej można zarobić. 
Teraz jednak pojawia się kolejne pytanie: jak wiele może znieść umysł człowieka szarpany coraz bardziej profesjonalnymi metodami zagłuszenia jego zdrowego rozsądku, a zdania się ślepy zew posiadania jakiegoś produktu?...
Ja tam się boję takiego profesjonalizmu.

A do tego dochodzi profesjonalne zarządzanie kadrą pracowników - specjaliści wszelkiej maści głowią się jak by tu z młodego człowieka wrzuconego w tryby korporacji wycisnąć maksimum jego życiowych sił i energii. Dla dobra firmy, dla dobra produktu. Szybko, bo się zorientuje i albo będzie się domagał uczciwszych zasad, albo ucieknie do innej firmy.
A niestety, ten marketing wyzysku też aktualnie nieźle działa (choć... do czasu!). Ostatnio rozmawiałem z koleżanką, która szuka pracowników dla swojej firmy. I po iluś tam odbytych rozmowach, jej dość przygnębiającą refleksją jest spostrzeżenie, że na polskim rynku pracy spotyka się nadspodziewanie dużo ludzi młodych zniszczonych psychicznie przez poprzednich pracodawców. Ludzi, którzy mimo, że są w wieku poniżej 30 lat nie mają już wobec swojej przyszłej firmy wielkich oczekiwań, nadziei, nie mają szczerego entuzjazmu. I oczekują przede wszystkim jednego - żeby było bardziej "po ludzku". Bo przecież ludzie nie są głupi. I po kilku latach niezwykle profesjonalnego motywowania w celu osiągnięcia maksymalnej sprzedaży, czy produkcji czegoś tam, zadadzą sobie pytanie: po co ja zarzynam się psychicznie i fizycznie, dla celu jeszcze większego napchania bardzo grubego portfela funduszy zarządzających moją korporacją? Po co niszczę swoją psychikę, degraduję swoje życie tworząc produkty niepotrzebne, czy niekiedy wręcz szkodliwe dla innych ludzi?...
I dobrze jeśli, mimo wieloletniego prania mózgu, są w stanie takie pytania zadawać...

Profesjonalizm... a może w końcu po prostu rzetelność, uczciwość?

Sam przyznam, że słowo "profesjonalny" nie ma dla mnie zbyt pozytywnego wydźwięku. Traktuję je raczej kolejny chwyt marketingowy - ot,... kolejne słowo wytrych służące żeby omamić niezorientowanych. Wszak na co dzień widzę jak zdolni amatorzy potrafią naprawiać sprzęty, które profesjonaliści gotowi są tylko wymienić, jak amatorzy robią znacznie ciekawsze filmy, niż hollywodzkie studia ze swoim przymusem realizowania scenariuszy pisanych pod jeden z uznanych kilkunastu szablonów. I dziś bardzo często profesjonalizm brzmi dla mnie raczej jako zapowiedź znaczącej sumy pieniędzy do zapłacenia za całkiem standardową usługę, niż gwarancja mojej autentycznej satysfakcji.

Dlatego nieraz lubię pójść z "robotą" do jakiegoś starego rzemieślnika, który nie ma "profesjonalnego" wystroju swojego warsztatu, błyszczących regałów i zawodowego uśmiechu na twarzy, to za to wyjaśni rzetelnie sprawę, w razie czego doradzi niestandardowe rozwiązanie (a będzie na tyle szczerze, że nie zawaha się ostrzec przed czymś co dla niego będzie oznaczało stratę finansową). Bo tam wiem, że chociaż teoretycznie chodzi o sam biznes, to w tym warsztacie spotkam tam CZŁOWIEKA. Bo przecież o to właśnie chodzi. To jest warte więcej, niż wszelkie inne "profesjonalnie" wyznaczone przez światowy marketing korzyści.

Michał Dyszyński
Dodano do serwisu 26 lutego 2007
zmodyfikowano 10 kwietnia 2007

 

W co warto wierzyć?

Warto wierzyć w Prawo Nieskończonego Rozwoju. Warto każde zwycięstwo i sukces traktować jako wstęp do zwycięstwa jeszcze większego, ważniejszego, wspanialszego. To zabezpiecza zarówno przed dupkowatą pychą, jak i dekadenckim poczuciem, że oto po tym jednym sukcesie nasze twórcze życie się skończyło, a teraz można jedynie czekać koniec istnienia. Taka myśl chroni nas dodatkowo przed kierowaniem się na zbyt małe cele i zwycięstwa – wszak szkoda czasu na bzdury, jeśli może on być wykorzystany na coś o wiele wspanialszego.

Warto jest każdą porażkę uznać za mało ważną wobec tego, co naprawdę jest prawdziwie wielkie i warte zdobycia. Wszak każde nasze pragnienie było skrojone tylko na skończoną miarę, każdy nieosiągnięty cel można teraz zastąpić nowym, lepszym celem. A teraz można to zrobić mądrzej, dzięki temu, że poprzednia porażka czegoś nas nauczyła. Warto cieszyć się z tego, że gdziekolwiek się nie znajdziemy i cokolwiek by nie zaszło, to zawsze można doskonalić swoje jestestwo i wzrastać do szczęścia.

Warto jest cieszyć się każdym, nawet najmniejszym sukcesem, miłym zdarzeniem, szczęściem. Bo to czy coś jest naprawdę małe, czy wielkie i ważne, często jest ukryte w chwili, gdy to oceniamy. Warto się tego cieszyć tak „w ogóle” i tak dla samego siebie. Bo szczęście jest związane bardziej umiejętnością cieszenia się, niż z tym co się zdarza poza nami. Kto umie się cieszyć naprawdę, ten więcej radości uzyska z powiewu ciepłego wiatru i ożywczych promieni słońca, niż miliarder ze zdobycia nowego transatlantyka do swojej flotylli.

Kto w to uwierzy naprawdę, ten osiąga już pewną formę ZBAWIENIA.

A człowiek, który mając świadomość swej małości i ograniczoności, uwierzył w całej pełni w Prawo Nieskończonego Rozwoju, ten...
...prawie już uwierzył w Boga.

- Bo jak coś Nieskończenie Wielkiego, Wspaniałego, Doskonałego miałoby dać się poskładać z chaosu jedynie na drodze czystego przypadku?...

Michał Dyszyński - 12 października 2005

 

Terri Schiavo, czyli pytania o sens życia

Głośna ostatnio sprawa odłączenia od aparatury nieuleczalnie chorej Terri Schiavo stawia dość podstawowe pytania z zakresu etyki. Terri zmarła rano w czwartek 31 marca 2005. Nie chcę się przy tym wypowiadać na temat samej Terri, bo konkretną sprawę znam ledwo ledwo i tylko z opisów mediów, tak więc zupełnie nie wiem, której stronie należy przyznać rację - w szczególności nie wiem jakie są szanse na przebudzenie się chorej, a także nie wiem, czy mąż zmarłej był faktycznie (jak twierdzi rodzina) okrutnikiem znęcającym się nad żoną, czy też z poczucia uczciwości dążył do skrócenia jej bezsensownych cierpień. 
Jednak cała ta historia wydaje się być dobrym materiałem do przemyśleń dość podstawowych

Co to jest w ogóle życie?

Jednym z podstawowych pytań jakie stawia przypadek Terri, to kwestia "Czym jest życie?". Czy żyjące tkanki to już "życie"?
Z jednej strony - tak, ciało żyje, więc życie jest. Z drugiej jednak strony, hodowla tkanek jest standardową działalnością biologów, zaś w każdym z żyjących ludzi obumiera każdego dnia wiele komórek (gdyby przestały umierać te niektóre, to w krótkim czasie nastąpiła by kompletna degradacja i śmierć całego organizmu). 
Mówi się życiu w kontekście funkcji mózgu. W takim ujęciu osoby żyjące w śpiączce (jak Terri Schiavo przez 15 lat) mogłyby zostać uznane za zmarłe, bo mózg nie wykazuje wielu podstawowych funkcji. Z drugiej jednak strony zdarzały się przypadki przebudzenia ze śpiączki po wielu latach. I medycyna do końca nie potrafi fenomenu śpiączki rozwikłać, przewidzieć czy przebudzenie nastąpi, czy nie. 

To może trzeba działać radykalnie?

W obliczy takich kontrowersji budzi się myśl o rozstrzygnięciu dość radykalnym - skoro "nie wiadomo", to należy "za wszelką cenę" bronić tej szansy życia jaka jeszcze jest. Ale czy da się obronić tę postawę w praktyce?...
- Taki radykalny postulat można postawić niemal w każdej dziedzinie życia - za "wszelką cenę" należałoby ratować starców, przewlekle chorych, a nawet już zmarłych (np. zamrażając ich ciała i utrzymując lata w nadziei na to, że postęp medycyny umożliwi ich przywrócenie do życia). Można wydać setki miliardów dolarów (albo złotych, czy euro) na ratowanie tego, co i tak nie da się uratować, lub to co na uratowanie ma znikome szanse. Może właśnie tak trzeba? - przecież życie jest "wartością największą"?...

Autor tego tekstu uważa, że NIE. Nasze życie jako takie jest wpisane w warunki w jakich przebiega. Poświęcając wielkie (wg niektórych nawet "wszelkie") środki na realizację owej "szczytnej" idei bezwzględnego ratowania życia, zapewne w ostatecznym rozrachunku doprowadzimy do ŚMIERCI (!!!)  znacznie większej liczby osób. Bo pieniądze które pójdą na drogie hospicja i terapie nie pójdą na: ekologię, rozwój nauki, rozwój medycyny, walkę z przestępczością, naprawę dróg (a więc także zmniejszenie ilości wypadków drogowych), poprawę higieny, utrzymanie prawidłowego odżywiania, poziomu sportu w społeczeństwie itd... (nie mówiąc już o pomocy dla biednych rejonów świata, gdzie zainwestowane środki mogą przynieść nieporównywalne efekty w postaci uratowania ogromnej ilości ludzi skazanych na śmierć).

Ktoś powie, że trzeba w takim razie te elementy zostawić, a wziąć z "innych" dziedzin. Ale gospodarka to system naczyń połączonych - jak opodatkujemy na hospicja elektronikę, to nie będzie aparatury medycznej, nie będzie wydajnych fabryk i ogólnie całej gospodarki. A ostatecznie zabraknie też pieniędzy na same terapie ratujące życie. W sumie, czego by tu nie ruszyć, to prędzej czy później powstaną straty. A i tak wielu się nie uratuje, bo przecież jak na razie nie udało się naukowcom zwalczyć fenomenu śmierci. 
Tak więc radykalizm byłby może i dobry, ale ma jedną wielką wadę - w sposób sensowny jest nie do zrealizowania praktycznego.

Postęp nauki problemem?...

I gdzieś tu jeszcze czai się myśl, że gdyby nie było możliwości odżywiania ludzi w stanie śpiączki (czyli gdyby medycyna nie rozwinęła się do tego stopnia), to problem odłączenia Terri, byłby w ogóle nieaktualny. Umarłaby zwyczajnie (jak wielu ludzi w podobnej sytuacji w czasach wcześniejszych) i nikt by się temu nie dziwił, ani nie walczyłby tu o nic. 
Problem jest oczywiście szerszy niż tylko sprawa Terri Schiavo. Bo jest kwestia drogich, refundowanych (czyli opłacanych przez wszystkich) leków dla starców, którym można by w ten sposób "uratować" jeszcze miesiąc, czy kilka miesięcy życia. I znowu trzeba wybierać. W końcu można starać się naprawiać zdegradowane ciała z dowolnie wielkim natężeniem. I dałoby się tu bronić argumentu, że "za wszelką cenę" - wystarczy tylko "zapomnieć", że te pieniądze wydane na ileś tam tygodni życia więcej schorowanego starca (a nawet człowieka młodego, ale obarczonego nieuleczalną chorobą), nie zostaną przeznaczone na dożywianie ubogich dzieci (i wiele ich umrze przedwcześnie z powodu złego stanu zdrowia), walkę o lepsze środowisko, czy mniejszą przestępczość. 

Czego bym chciał dla siebie?

Ja - autor tego artykułu - Michał Dyszyński - nie chciałbym być podtrzymywany przy życiu w stanie śpiączki tak jak Terri Schiavo. Uważam, że w takiej sytuacji pieniądze przeznaczane na podtrzymywanie (mojego) zdegradowanego ciała, powinny raczej zostać przeznaczone na bardziej sensowne cele. 
Jeśli więc ktoś, w analogicznej sytuacji, takie pieniądze na owo wieloletnie dokarmianie mnie przez rurkę dla mnie by posiadał (i chciał je na to moje ciało wydawać), to niech lepiej przeznaczy je z większym pożytkiem dla ogółu - np.: na ekologię, leczenie tych, którzy jeszcze mają realną (czyli DUŻĄ!) szansę że będą cieszyć się życiem, czy na pomoc biednym ludziom (szczególnie tym ludziom z biednych rejonów świata).

Na zakończenie

Gdzieś w środku nas - ludziach tkwi bunt przeciwko faktowi śmierci, przeciwko konieczności przemijania. Pragniemy wierzyć, że to nas nie dotknie, że zawsze można coś zrobić. I pewnie często można zrobić. Jednak także często takie wysiłki nie dają spodziewanych rezultatów. I "coś" trzeba z tym zrobić. W sobie, we własnym wnętrzu. 
Gdzieś w środku boimy się, że nasza zgoda na nie ratowanie każdego, uczyni z nas współwinnymi śmierci. To chyba dobrze, że taka myśl nas gnębi. To świadczy o poczuciu dobra, pragnieniu dobra. Tym właśnie uczciwi ludzie się od wirusów, skorpionów, bandziorów, czy dużej części polskich biznesmenów i polityków. Ktoś, kto nie stawia sobie tych pytań, ograniczając się do myśli o zysku, czy maksymalnym korzystaniu z pracy innych ludzi nie jest w pełni człowiekiem. 
Z drugiej jednak strony to samo pragnienie dobra żąda od nas, abyśmy nie chowali głowy w piasek przed faktami, abyśmy naiwnym radykalizmem nie niszczyli na tym świecie więcej, niż miałoby to miejsce w przypadku postawy obojętności. Jeszcze inaczej mówiąc: dobre chęci nie poparte rzetelnym zbadaniem sprawy, nadają się głównie na bruk piekielnych korytarzy...

Michał Dyszyński 31 marca 2004

 

 

 

Filozofia egoizmu branżowego

Ostatnio głośnym echem w Polsce odbija się "afera" z kontraktami w branży energetycznej. Kolejna grupa zawodowa zapewnia sobie przywileje, o których reszta pracujących może tylko pomarzyć - oto gwarancje zatrudnienia w energetyce mają sięgać 10 lat, a bajońskie pensje prezesów tej branży stają się "nienaruszalne". W majestacie prawa. 
Energetyka nie jest tu takim znowu wyjątkiem. Przywileje branżowe to właściwie norma. Mundurowi mają wcześniejsze emerytury, górnicy biorą niesłychane dla większości pozostałych zatrudnionych deputaty +13 te i 14 te pensje, swoje przywileje ma PKP. Oczywiście to wszystko nic wobec apanaży dla prezesów i członków rad nadzorczych namaszczanych przez polityków. Tam odprawy (jak np. dla prezesa Wróbla z Orlenu) sięgają milionów złotych. 
Czy to jest sprawiedliwe?

Sprawiedliwe?...
- Wiem, że to w dzisiejszych czasach pytanie prawie nie na miejscu. Mamy kapitalizm i każdy powinien "walczyć o swoje". Nie walczysz - "sam jesteś sobie winien". Wywalczyłeś - twoja korzyść, widać żeś rozsądny i zaradny człowiek. Dziś mało kto pyta się o sprawiedliwość.

A mnie to niedzisiejsze pytanie dręczy: Czy sprawiedliwe?
W zasadzie związkowcom z energetyki, górnictwa, czy innego działu gospodarki nawet się nie dziwię. Po to są związkowcami, żeby wywalczyć jak najwięcej dla swojej branży. Wszyscy walczą, jedni wygrywają, inni przegrywają. Takie jest prawo natury - silniejszy i bardziej bezwzględny zwycięża, słabszy odpada i ginie. Proste. W tym kontekście pytań o sprawiedliwość nie ma co stawiać. Chyba że na płaszczyźnie, że "nam jest niesprawiedliwie za mało! Domagamy się więcej!" (bez względu na rzeczywistość).

Ale czy nie żal pewnych starych ideałów?...
Teraz "Solidarność" - nazwa związku zawodowego dość jasno kojarzy się z solidarnością branżową - solidarni (sami ze sobą) górnicy będą walczyć o większe dotacje z podatków reszty Polaków, podobnie będzie z "Solidarnością" kolejarzy, energetyków itp. A przecież w zamierzchłych czasach walki z komuną słowo "Solidarność" kojarzyło się zupełnie inaczej. Nikt nie myślał o partykularnych przywilejach - to słowo nawiązywało do wspólnej walki Polaków o sprawiedliwość. Tak właśnie o sprawiedliwość. 
I przykro, że czasy te się skończyły.

No dobrze. Pogrzebaliśmy tu chyba pytanie o sprawiedliwość. To niedzisiejsze. Mamy walkę o pieniądze i to się najbardziej liczy. Pewnie nie ma sensu zbytnio męczyć tak nieżyciowych pojęć. Nastały czasy, w których nad sprawiedliwością panuje prawo silniejszego. Każda branża ciągnie w swoją stronę, ci którzy słabiej ciągną - zginą. Co z tego wynika?

- Ano moim zdaniem wynika chaos dla ogółu.
 Pielęgniarki będą zbyt słabe, aby sobie wywalczyć, więc z takiego państwa z silniejszymi górnikami i energetykami wyjadą (np. do państw gdzie o sprawiedliwości jeszcze nie zapomniano) - wyjadą, bo akurat taką możliwość dostały. Nauczyciele - pewnie na razie nie, bo trudno jest uczyć w obcym języku. Ale parę innych branż słabiaków - wyjedzie. Albo się zdegeneruje - nie będzie w stanie inwestować, ograniczy działalność. Słabi nauczyciele będą słabo uczyć dzieci. Także dzieci rodziców z owych "lepszych" branż. Energetycy i górnicy (przepraszam, że się tylko ich tu czepiłem, bo bywają znacznie bardziej uprzywilejowani, ale to o ich związkowcach ostatnio najwięcej słychać) będą mieli znacznie lepsze warunki niż reszta i będą (i zapewne słusznie!) narzekać jakich to kiepskich dorobiliśmy się nauczycieli. 

Po jakimś czasie, gdy stosunki branżowej konkurencji się utrwalą, może jeszcze przybyć tych uprzywilejowanych. Może jednak wywalczą sobie coś śmieciarze (inaczej nie wywiozą śmieci i ostatecznie reszta kraju się ugnie). Potem dołączą do tego np. producenci mleka. Za mleko trzeba będzie zapłacić np. 40% więcej, niż gdyby jego produkcja odbywała się w warunkach normalnej konkurencji. W efekcie będziemy mieli kraj chaosu - kraj, w którym jedni będą niezasłużenie biedni, inni bez powodu bogaci i syci, jedne branże będą opływać w dostatki, inne wegetować. Większości ludziom w takim kraju lepiej byłoby się nie urodzić. Z resztą nawet i uprzywilejowani w końcu też zaczną tracić - np. w jakimś losowym zdarzeniu bogatemu górnikowi umrze dziecko, czy żona, bo zdegradowani finansowo pracownicy pogotowia nie dojadą na czas. Lub tenże sam górnik dostanie w głową pałką w ciemnym zaułku - bo policjantów zabrakło, jako że fundusze na policję pójdą na ogól uprzywilejowanych, a nie na to co potrzebne. Po jakimś czasie gorzej będzie już WIĘKSZOŚCI. Także dużej części uprzywilejowanych. Tak jak w organizmie ludzkim. Jeśli będziemy rozwijać rękę kosztem nóg, to owszem uzyskamy silną rękę, tylko po co nam taka silna ręką, jeśli później nie będziemy w stanie dotrzeć do miejsca, gdzie tej ręki da się użyć. I np. w potencjalnej potyczce taki silnoręki słabonogi ulegnie komuś normalnie rozwiniętemu - bo ani tamtego nie dogoni razie potrzeby, ani nie ucieknie, jeśli przyjdzie czas odwrotu. 

Wiem, że to egoistów nie przemówię. Mają swoją filozofię życiową. Maja "gdzieś" dobro innych, chcą walczyć, zwyciężać, być na górze. Koszty u innych ich nie obchodzą. A nawet w jakiś sposób niektórzy z nich się cieszą, że pognębili tę "hołotę". 
I pewnie dlatego wszystkim musi być gorzej. Dlatego nie marzę tu o zrozumieniu związkowców, radców podatkowych, czy innych uprzywilejowanych grup. Szansa pojawiłaby się wtedy, gdyby ogół społeczeństwa okazał się mądry. I np. wymusił (przewagą większości) poszanowanie dla owej pogardzanej sprawiedliwości. I gdyby było powiedziane tak:
- Będziesz miał więcej - owszem - ale jak sobie zarobisz uczciwe.
- A uczciwie oznacza - w warunkach rzetelnej konkurencji
Rzetelna konkurencja w uczciwym państwie oznacza, że nie wolno jest tworzyć reguł, które z zasady wyróżniają jednych kosztem innych. Nie wolno jest ustalać cen monopolistom (a najlepiej, żeby monopoli w ogóle nie było), nie wolno nie dopuszczać konkurencji za pomocą sztuczek prawnych, czy też innego rodzaju intryg.
 Czy nasze społeczeństwo jest wystarczająco mądre, aby mieć uczciwe państwo? - Może nie. Może większość jest na etapie walki i egoizmu. Trochę tak mi się zdaje, gdy słucham ludzkich opinii. Ludzie lubią walczyć, dopominają się SWOJE, SWOJE, SWOJE. Rzadko o sprawiedliwość. 
W takim społeczeństwie większość straci. A wtedy społeczeństwo to odpadnie w konkurencji wszystkich społeczeństw. Te społeczeństwa zwyciężą, w których sprawiedliwość stanie się normą. Ale na to trzeba wyższego poziomu CZŁOWIECZEŃSTWA.

Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Mt 5,6  

 

 

Refleksja na wielki piątek 2005

Nigdy do tej pory nie pisałem specjalnych tekstów na wielki piątek. W tym roku jakoś mnie wzięło refleksyjnie i filozoficznie i sobie pozwolę na kilka zdań wynurzeń. I wcale chyba nie aż tak bardzo w religijnym stylu. Religia - owszem - będzie, ale raczej jako pretekst.
Ale do rzeczy...

Gdy myślę o Wielkim piątku zawsze staje mi przed oczami postać Jezusa wobec bandy uprzywilejowanych. Wobec trochę cwaniaczków, trochę na swój sposób uczciwych przejętych znaczeniem instytucji, które przyszło im bronić i reprezentować, wreszcie wobec zwykłych ludzi - trochę zagubionych, trochę bezmyślnych. Staje oto niewinny Jezus, a tu niemal wszyscy go oskarżają. Piłat próbuje stanąć w jego obronie, ale robi to nieporadnie i strachliwi. Na koniec umywa ręce i pewnie myśli coś w stylu: to nie pierwszy i nie ostatni niewinnie skazany...

Dzisiaj też mamy różnych ferujących wyroki, różnych chętnie oskarżających.  Czasem słusznie, czasem mniej. I mamy też tłum - zazwyczaj milczący, ale jakże często chętny do dołożenia temu, co już na dnie. "Fajnie" jest komuś przywalić, jeśli to niczym nie grozi, a ktoś z góry (autorytet) całe to znęcanie się firmuje. A jeśli nawet nie chce się przywalić, to jeszcze daleka stąd droga do sprzeciwu wobec zła...

Nieraz sobie wyobrażam siebie - jakim bym był w tamtych czasach. Oto stoję w tłumie ludzi, a osoby będące moimi autorytetami żądają potępienia człowieka, w którym ja sam winy nie znajduję. Już wielu obok mnie krzyczy: "ukrzyżuj!". Nie wiem co robić - też krzyczeć?! A przecież autorytety, to władza, to osoby wiedzące lepiej niż ja - więc czy mam "prawo" oprzeć się tu na swoim zdaniu, na "widzimisię"?... Że mi się zdaje, że on niby niewinny... 
- Ale co ja tam wiem?... Widziałem tego Człowieka we wszystkich jego sytuacjach? A może rzeczywiście inni lepiej wiedzą?... Ktoś to przecież zbadał, ktoś coś ustalił. Czy nie potępienie kogoś nie byłoby oznaką zarozumiałości, braku solidarności ze swoją grupą? Co by sobie pomyśleli ludzie, jeśli się wyłamię?...

Nie sądzę abym krzyczał o śmierć niewinnego. Pewnie bym "umył ręce" jak Piłat i odszedł w poczuciu, że ja się z tym "nie zgadzam" - odszedł w milczeniu - tchórzliwie, i konformistycznie. Tak by pewnie było.
Gdzieś w sobie to czuję i czuję się wtedy jak nikt. Trybik w maszynie władzy. 

Niby tak było zawsze - ktoś rządzi, ktoś rozdaje przywileje, zaszczyty, pieniądze. I bezmyślny tłum (a ja z tym tłumem - a jakże!) całuje rączki złodziejom i draniom. Bo mają władzę, bo mogą zaszkodzić, mogą nie dać ochłapu. I wszyscy tu razem są NIKIM - i te autorytety, sprzedające prawdę i uczciwość za przywileje, zaszczyty, i dobre mniemanie o sobie, i ich przydupasy, podlizusy co za przychylne spojrzenie nikczemnika przy władzy depczą własną godność, i milczący przestraszeni - którzy choć są może mniej uwikłani w bezpośrednią zależność od władzy, to nie mniej są słabi, a w swojej słabości też winni temu co się zdarza.

Wszyscy jesteśmy poddani presji środowiska. Z jednej strony to przecież dobrze, bo bez tej zależności więzi społeczne by się rozsypały. Ale czy za te więzi, za poczucie jedności z grupą można sprzedać CZŁOWIECZEŃSTWO?

Michał Dyszyński 25 marca 2005

 

Czy duszą naprawdę umarła?

Niniejszy komentarz dotyczy zamieszczone w Polityce artykułu "Śmierć duszy". Myślę, że artykuł ten warto jest przeczytać (ale krytycznie!), bo stawia on ciekawe pytania i podaje interesujące wyniki badań. 
Na wstępie chciałbym zauważyć, że mimo sporych wartości popularyzatorskich samego artykułu, jego tezy są mocno dyskusyjne - w szczególności sam tytuł - "Śmierć duszy" i związany z tym tytułem, a sformułowany w tekście - wniosek. Najwięcej uwag metodologicznych ma sam Jarosław Dąbrowski (fizyk zajmujący się badaniami naukowymi w Niemczech) w jego artykule polemicznym wobec tez "Śmierci duszy". Zapraszam do zapoznania się z nim.

Tutaj zaś będzie komentarz od Michała Dyszyńskiego - autora niniejszej witryny.

Komentarz dotyczy głównie logiki, zasad wnioskowania, prawa do głoszenia niektórych tez. 
Pozwolę sobie przedstawić skrótowo główną z tez "Śmieci duszy" - autorzy sugerują, że skoro tak wiele elementów działania mózgu, wnioskowania, odczuć daje się wytłumaczyć za pomocą neurofizjologii, fizyki, biologii, to dusza rozumiana jako coś ponad biologię, biochemię itd., staje się zbędna. W mózgu są przecież ośrodki bardzo różnych zachowań - ośrodki bólu, uczuć, komunikacji. Nawet znajdowane są ośrodki zachowań, które można powiązać z pewnymi wyborami "moralnymi", etycznymi. Tak więc autorzy artykułu ogłaszają, że duszy nie ma...
Na pierwszy rzut oka, coś w tym jest - są ośrodki, mamy materialny, dostępny do badania obiekt w postaci mózgu, więc gdzie tu dusza?...

Autor niniejszej witryny zgadza się z Jarosławem Dąbrowskim, że owo tryumfalne otrąbienie śmierci duszy jest nadużyciem - faktycznie autorzy "ni z gruszki ni z pietruszki" w pewnym momencie postawili taką tezę i ogłosili jako fakt naukowy, choć w rzeczywistości wcale jej nie udowodnili. Mało że nie udowodnili, właściwie to nawet nie "nadgryźli" tematu w sposób naukowo poprawny. 

Trudno jest ruszyć problem naukowo

Do tego aby udowodnić, że duszy nie ma, najpierw trzeba by określić CZYM owa dusza JEST, za co miałaby w funkcjonowaniu człowieka odpowiadać. Później można by sprecyzować warunki doświadczenia, w którym wynik A istnienie tak sformułowanego obiektu "dusza" potwierdza, a wynik B - zaprzecza. Trzeba to zrobić ściśle i rzetelnie. Autorzy "Śmierci duszy" nic konkretnego o swoim pojęciu duszy nie napisali - nie sprecyzowali, czym dla nich owa dusza jest. Zamiast tego napisali, że duszy (tak w ogóle) nie ma. Wygląda to tak, jakby chcieli udowodnić nieistnienie czegoś zupełnie nieokreślonego. Tak w nauce się nie postępuje.

Aby cokolwiek udowodnić, należy najpierw ŚCIŚLE OKREŚLIĆ CO się udowadnia. I to określić w sposób taki, że będzie on przekonywał inne osoby, o poprawności użycia nazwy (w tym wypadku "dusza") w tym kontekście. W tym konkretnym przypadku można by się pokusić o jakieś próby ustalenia zakresu działania czegoś zwanego "duszą" (chyba zakres ten należałoby skonsultować np. z teologami) i zaprojektować jakieś doświadczenie, w którym wynik przesądzałby sprawę.

Z drugiej strony uważam, że jest to faktycznie bardzo trudne zadanie. Po pierwsze najbardziej zainteresowanym w kwestii duszy - teologom - dość daleko jest do standardów ścisłości nauk przyrodniczych. Biorąc za przykład najbliższą nam działkę teologów chrześcijańskich, łatwo da się zauważyć, że posługują się głównie niemal wyłącznie opisami słownymi (nie widziałem jeszcze tekstu teologicznego z chociaż jednym wzorem matematycznym), a do tego co jakiś czas twierdzą, że coś jest "tajemnicą". Skoro zaś tajemnica, to raczej trudno będzie to sformułować konkretnie zakres obowiązywania pojęcia. Bez tego zaś nie da się rzetelnie ruszyć sprawy od strony naukowej.

Jednak czy to dowodzi nieistnienia duszy?
- Absolutnie NIE. Na minus teologów jest fakt, że nie potrafią dobrze duszy określić, jednak to wcale nie dowodzi, że owego bytu faktycznie nie ma. Na minus Autorów artykułu należy zaliczyć fakt, że po znalezieniu materialnej przyczyny jednego, czy kilku zachowań autorytarnie ogłosili nieistnienie duszy innej niż wynikająca ze znanej nam materii. Pozwolę sobie zacytować fragment tekstu:

"Niestety, na razie jedyny pewny wniosek, który można wyciągnąć, to pogrzebanie kartezjańskiego przekonania o istnieniu dwóch niezależnych bytów – ciała i duszy (rozumianej jako świadomość). Dziś możemy ostatecznie uznać je za pomyłkę. Nasz umysł to wytwór sieci neuronów, uzależniony od niej bardziej niż system operacyjny Windows od procesora, pamięci i innych podzespołów komputera."

Skąd te wnioski? I to jeszcze "jedyny pewny wniosek"?...
Z tego, że znaleziono powiązania pomiędzy zachowaniem człowieka, a niektórymi obszarami w mózgu?
- To zdecydowanie za mało. A wnioski są zbyt daleko idące. Przypomina mi się sytuacja fizyków z połowy XIX wieku. W tym czasie sukcesy tradycyjnej mechaniki były tak duże, że zapanowało przekonanie o odkryciu wszystkich ważnych praw rządzących światem. Mówiło się, że do odkrycia pozostało jedynie trochę mało ważnych praw i zjawisk. Jednak rzeczywistość zagrała wtedy zadufanym fizykom na nosie. Pojawiła się mechanika kwantowa i teoria względności Einsteina. Dwie koncepcje, które kompletnie przewróciły dotychczasowe naiwne spojrzenie na świat materii.

Jeżeli uznalibyśmy koncepcję duszy - obiektu w dużym stopniu niezależnego (ale na pewno powiązanego!) w stosunku do struktur materialnych człowieka, to naukowe podejście do sprawy powinno ustalić np.:

zestaw cech duszy i sposoby w jakie miałaby się ona objawiać

możliwe interakcje pomiędzy materią, a duszą

zakres autonomii duszy w stosunku do materii.

Bez tego, nie da się naukowo stwierdzić ani istnienia, ani nie istnienia duszy, bo nie ma konkretu, który można by zaatakować. Można sobie wygłosić tylko prywatny pogląd na sprawę. I tak należałoby zrozumieć owo chmurne otrąbienie śmierci duszy. 
Treść artykułu dla mnie oznacza tylko tyle, że autorzy ogłosili o nie istnieniu czegoś, o czym i tak nie wiedzieli, czym to coś jest. Trochę na zasadzie - na sprawie to się nie znam, ale przecież wydaje mi się, że...
Z treści artykułu wynika, że autorzy "Śmierci duszy" są przekonani, iż to co w swoim wyobrażeniu uznali za zgodne ze słowem "dusza" nie pasuje im wyników badań. Ale istnienie/nieistnienie czegoś z prywatnego języka nie powinno być anonsowane jako stwierdzenie faktu naukowego związanego z pojęciem rozumianym powszechnie. 

Własne wyobrażenia vs ustalone pojęcia

Piszę o tym m.in. dlatego, że nadużycie popełnione przez autorów "Śmierci duszy" jest dość powszechne. Wypowiadamy się na temat pewnych faktów, pojęć, obiektów opierając się na własnych projekcjach. Dopiero rzetelne dogadanie z innymi ludźmi też mającymi związek z danym pojęciem, ustalenie o czym tak naprawdę jest mowa, daje szansę na zamianę mówienia o swoim "widzimisię" na rzetelną dyskusję o elementach uniwersalnych. Tylko wspólne ustalenie o czym dokładnie jest mowa daje szansę na wypowiedzenie tez w sposób odpowiedzialny i naukowy. 

Bo największym przewrotem w historii nauki (czyli przewrotem w największym stopniu przyczyniającym się do przyszłych sukcesów tejże)  było właśnie takie ustawienie podejścia do badania rzeczywistości, że WYMUSZA ono konkretne formułowanie założeń, reguł wnioskowania i na koniec samych wniosków. Aby każdy powtarzający dane rozumowanie, doświadczenie, czy inny element publikacji mógł to zrobić w sposób JEDNOZNACZNY - taki sam wszędzie i zawsze, a do tego zgodny z intencją autora publikacji. To wymuszenie odpowiedzialności w formułowaniu pojęć dokonało się w dużym stopniu poprzez użycie języka matematyki. Matematyka nie znosi sprzeczności i niejednoznaczności. Dzięki temu ogranicza ona ludzkie widzimisię przynajmniej w tym zakresie, w którym jest stosowana. Ale matematyka, to nie wszystko. Jest jeszcze cała sfera przyrządów użytych do badań i doświadczeń i przyjętych ZAŁOŻEŃ, czyli teorii. Wszystko to musi stanowić spójną całość. I dopiero wtedy jest "naukowe".

Michał Dyszyński - dodano do serwisu 12 stycznia 2004

Odnośniki związane z tematem:

Artykuł "Śmierć duszy" 
Artykuł polemiczny Jarosława Dąbrowskiego
Korespondencja Jarosława Dąbrowskiego z Autorem artykułu.

 

O dobrym imieniu Jan

Do napisania tego komentarza skłoniło mnie przeczytanie informacji o poparciu grupy artystów dla polskiego biznesmena - Pana Jana Kulczyka. Z jednej strony z owym poparciem trochę się zgadzam. Imię Jan uważam za całkiem ładne (nawet własnemu dziecku daliśmy z żoną to imię). Poza tym dość łatwo w naszym kraju feruje się wyroki, mimo braku rzetelnych danych. A później, gdy okaże się że zarzuty są bezpodstawne, dość rzadko słychać sprostowania. Więc nie zamierzam przyłączać się do rozszczekanej sfory zawistników.
Jednak w przypadku najbogatszego z polskich biznesmenów problem wydaje mi się być nieco bardziej złożony.

Może najpierw pozwolę sobie na refleksję względem pojęcia "dobre imię". Wg mnie są ludzie, którzy faktycznie coś takiego posiadają w pełnym znaczeniu tego słowa - osoby o nieposzlakowanej opinii, uczciwe, prawdomówne itp. Są ludzie, którzy nadstawiali karku w słusznej, wspólnej sprawie, którzy zasłużyli sobie na dobrą pamięć ludzi. Czy Pan Jan Kulczyk do nich należy?...

Nie chcę tu powtarzać ogólnych narzekań na etykę polskiego społeczeństwa, polskiego biznesu. Mój stan posiadania jest skromny, więc pewnie trudno byłoby obronić się przed prostym posądzeniem o zazdrość. Jednak bez względu na czyjeś domniemania, refleksja od dawna kołacze mi się po głowie. Bo za każdym razem, gdy słyszę o kilku biznesmenach w naszym kraju - ludziach którzy w ciągu kilku lat zdobyli fortunę na poziomie setek milionów dolarów (a Pan Kulczyk jest oceniany na 3 mld $), to coś mi tu "nie gra". Bo za komuny było to dość proste - mało kto posiadał majątek o wartości dziesiątków tysięcy dolarów, a milion "zielonych" był kwotą abstrakcyjną. I teraz nagle po roku 89 następuje "cud" - pewna grupa ludzi w ciągu kilku lat "pomnaża" swój majątek do poziomu niewyobrażalnego. Geniusze biznesu?...
A przecież dochodzi do tego parę innych elementów układanki - wszechobecna korupcja, układy i układziki, dziwne powiązania polityki, biznesu, służb specjalnych. Pan Kulczyk w momencie prywatyzacji polskiego giganta komunikacyjnego TPSA już posiadał znaczący pakiet akcji tej firmy. I naprawdę chętnie dowiedziałbym się: JAK?...
- Jak to się stało, że jeszcze przed chwilą w 100% państwowa firma, ale jeszcze PRZED sprzedażą akcji na giełdzie, JUŻ jest w części własnością jakiegoś biznesmena?... Na jakich zasadach odbywa się zdobywanie/zbywanie akcji takiej spółki? Dlaczego inni nie stali się właścicielami TPSA na tych samych zasadach?...
Bo rozumiem - po publicznej emisji akcji. Można wtedy powiedzieć, że znaczący pakiet akcji został kupiony na giełdzie. Ale wcześniej...
I tak parę innych przedsiębiorstw (Orlen itp.)...

A pytania cisną się na usta: 
Jakie mechanizmy gospodarcze w naszym kraju uruchamiają sprzedaż akcji bogatych państwowych firm, osobom prywatnym? Ile na tym zyskuje budżet państwa? Czy w ogóle zyskuje?...
Bo skoro pewna grupa ludzi bogaci się bardzo szybko, to druga strona (w tym wypadku Państwo Polskie) tak samo szybko traci. W końcu w przyrodzie nic nie powstaje z niczego (z wyjątkiem może samego początku zainicjowanego przez Stwórcę), a prawa matematyki są niezmienne.
Chciałbym myśleć dobrze o Panu Janu Kulczyku (ale także paru innych "tuzach" polskiego biznesu) - chciałbym myśleć właśnie w kategoriach "dobre imię". Ale niestety - chyba nie potrafię. Rozumiem argumenty, że w dobie przemian potrzebni są "ludzie dynamiczni", i "niekonwencjonalni"; wiem, że w prawdziwym biznesie nic nie jest czarno - białe, a wybory zawsze są trudne. Rozumiem też, że wiele osób faktycznie ciężką własną pracą i przemyślnością doszło uczciwie do posiadania majątku na poziomie KILKU milionów dolarów (sam znam takie przypadki). Jednak tysiąckrotne pomnożenie hipotetycznego majątku startowego przez niektóre osoby i tajemnicze ustanowienie ich posiadaczami państwowych niedawno zakładów (mimo, że nie było publicznej sprzedaży ich akcji) skłaniają mnie do przypuszczenia, że albo zdarzył się cud, albo po prostu mamy do czynienia z aferą korupcyjną na gigantyczną skalę. I choć w cuda wierzę (a jakże! - przebogate wota dziękczynne w Jasnej Górze świadczą na korzyść ich istnienia), to jednak bardzo zdziwiłby mnie fakt tak spektakularnego mieszania się sił wyższych do biznesu. 

A tak w ogóle, to Panowie Politycy i Panowie biznesmeni - czy istnieją gdzieś zapisy tego aktu przeniesienia własności państwowej na określone osoby? Jakie sumy na tych aktach figurują? I kto ze strony władz Państwa jest tam podpisany? 

Przykro mi - panowie Polscy Biznesmeni z najwyższej półki (zastrzegam się, że myślę, tu wyłącznie o tych naprawdę wyjątkowo szybko, "cudownie" bogacących się właścicielach) - ale pewne fakty trzeba ustalić:
Duże pieniądze - niewątpliwie macie. Splendor, piękne domy i drogie samochody - używacie i posiadacie. Zazdrość milionów wobec ogromnego majątku - też do Was należy. Ale jeśli ma kiedykolwiek być mowa o UCZCIWIE ZDOBYTYM dobrym imieniu, to ja nie daję za Was ZŁAMANEGO GROSZA. W moim wewnętrznym słowniku pojęcie to do ludzi ubabranych w polską politykę ostatnich lat po prostu się nie stosuje. i chyba już do końca życia pewne nazwiska, które przewijały się w prasie ostatnich lat zostaną dla mnie synonimem gospodarczego i społecznego zła.  A żebym zmienił zdanie musiałby zdarzyć się kolejny CUD (i to znacznie już większego kalibru) - a więc gdyby się zdarzyło że politycy prywatyzujący do tej pory majątek narodowy "po uważaniu" i beneficjanci tej prywatyzacji byli w stanie podać do wiadomości i sensownie wytłumaczyć zasady i kwoty pieniężne temu procesowi towarzyszące...  

Ale dość o tej nudzie - zasadach, uczciwości. Zdaję sobie sprawę, że uczciwość to w polskim życiu polityczno - gospodarczym wyraźnie wymierające pojęcie. Dlatego ten mój tekst ma wymiar głosu błazna. Gdyby zaś ktoś mi zadał pytanie: 
Czy nazwiska biznesmenów powiązanych ze światkiem polskiej polityki kojarzą Ci się z "dobrym imieniem"?
Ja odpowiedziałbym: Ci ludzie mają duże pieniądze. 

  błazen - Michał Dyszyński
dodano do serwisu 8 grudnia 2004

 

Talibów mało szkoda, ale co dalej? - czyli ciężkie jest życie bohatera....

Któryś tam kolejny mułła wzywa Talibów, aby walczyli do ostatka. Wezwać można...
Ale po setkach ton bomb spadających jak grad, zabijających skutecznie w imieniu przeciwnika, który gdzieś tam pali cygara, i który nawet nie wie kogo zabił, przychodzi refleksja. I ona stawia pod znakiem zapytania etos Świętej Wojny. Bo co to za "świętość" tej wojny, gdy, nie wiadomo skąd, leci na ciebie śmiertelna nawałnica, a nie ma gdzie się skryć, gdy od miesiąca główną myślą jaka przychodzi ci do głowy, to to, że nie masz co jeść, padają bomby i nie wiesz czy do końca życia zostały ci pojedyncze minuty, godziny, czy inne jednostki czasu.... Czy ważne jest wtedy to, że masz w ręku karabin? Czy ważne jest, że czujesz w sobie "Wielką Wolę Świętej Walki"? Czy ma sens poświęcenie w sytuacji, gdy pilota, który pięćdziesiąt kilometrów dalej odpalił na ciebie rakietę, twoje bohaterskie uczucia nie obchodzą więcej niż własny przepełniony pęcherz?
A to przecież nie tak miało być!.... - miała być Święta Walka..., za Allacha,... w Chwale...
Miało być Zwycięstwo!
A tu - spadające setkami bomby siekają bohaterów w wojnie, w której można jedynie bezimiennie zginąć....

Trochę żal tych odważnych ludzi. Żal, ale nie do końca - bo jeśli byłoby ich na świecie więcej, to koniec ludzkości byłby pewny (wcale nie jestem przekonany, czy masa krytyczna ludzi żądnych walki już nie została przekroczona). Ci wojownicy zabijają z idei - tak zostali wychowani, tak wierzą bezkrytycznie. Ale jeśli ludzkość ma się ostać, to filozofię zwycięstw i dominacji trzeba zastąpić filozofią porozumienia i współpracy. Bez tego dla naszego gatunku nie ma przyszłości.

komentarz do wiadomości z 27 listopada 2001)

Komentarz do komentarza wyżej:
W każdym z nas tkwi archetyp zwycięzcy - archetyp czyli wrodzone i instynktowne zrozumienie tego pojęcia. Większość ludzi odczuwa poczucie satysfakcji z faktu bycia zwycięzcą. Fakt zwycięstwa i dominacji funkcjonuje w społeczeństwach krów, gęsi, baranów, wilków i ogólnie większości zwierząt stadnych. Im bardziej prymitywna jest ludzka grupa - społeczność, tym bardziej fakt dominacji i zwyciężania staje się ważny. Tylko najwyżej postawieni duchowo ludzie potrafią czerpać swoją cichą satysfakcję z pozostawania w skromności, bezinteresownej pomocy potrzebującym. Takich ludzi jest jednak niewiele, a pozostająca większość ma mentalność Talibów i z radością myśli o sytuacji w której "zwycięży i upokorzy swoich wrogów". Tę mentalność mają w większości i chrześcijanie (choć Chrystus nakazał miłować nieprzyjaciół), i ateiści. Cóż, to jest w końcu nasz instynkt, a przeciwstawienie się instynktowi nie jest łatwe.

Talibowie refleksja nr 2

Wydaje mi się, że fakt ataku na World Trade Center  postawił świat w zupełnie nowym miejscu filozoficznie. Świat, a w szczególności religie. Bo do tej pory w każdej niemal religii (w katolickiej przecież także) poświęcenie życia było otoczone aureolą niepodważalnej świętości. Ktoś, kto kto godzi się na śmierć w imię idei jest wielki, wspaniały i kropka.
Tymczasem okazuje się, że można być ideowym zabójcą dzieci, można poświęcać swe życie tylko po to, aby "upokorzyć" jakąś ludzką wspólnotę. I zabić. Wnioski z tego płyną niebanalne, także w odniesieniu do katolików, a nie tylko muzułmanów.

po pierwsze - nie każde poświęcenie jest godne pochwały

po drugie - nie każde dobrowolne cierpienie jest z założenia dobre

po trzecie - nie wszystko co robimy z intencją "dla Boga" jest dobre

Te fakty jeszcze raz pokazują, że nie ma prawdziwej dobrej religii bez oparcia się na Miłości i Mądrości. Samo poświęcenie jest zapalnikiem, który może zdetonować bombę niszczącą ludzi. Dlatego dobro powstaje dopiero jako zintegrowanie w człowieku Miłości Prawdy, gdy to zaś nastąpi, ważna staje się gotowość do wysiłku i poświecenia. Jednak poświęcenie głupca wcale nie jest dobre - wręcz przeciwnie głupiec powinien siedzieć cicho i "mądrzeć", a nie działać; jak zmądrzeje - wtedy będzie mógł się "poświęcać". Przekroczenie tej zasady może zwekslować wiarę (religię) z obszarów drogi do Boga, na drogę w przeciwnym kierunku lub jałową stagnację.
(14 stycznia 2002

 

Kara wymierzana przestępcom przez społeczeństwo – to nie ma sensu!

W społeczeństwach niemal wszystkich krajów świata przyjęła się zasada, że przestępców karze się więzieniem za ich czyny. Kara ma być odpłatą za to co dany człowiek zrobił. Ale jak się temu logicznie przyjrzeć, to cała powyższa procedura nie ma sensu! No bo tak: załóżmy, że jakiś bandzior pobił spokojnego przechodnia, spowodował u niego kalectwo i skrzywdził na całe życie.
Co robi na to system wymiaru „sprawiedliwości”?
- wsadza bandytę do celi, pobiera podatki od reszty społeczeństwa na utrzymanie go (najczęściej również od pokrzywdzonego, jeśli jest zdolny do pracy), by po ustalonym czasie wypuścić. Jest w tym wszystkim dodatkowy element psychologiczny, że złoczyńca myśli: „odsiedziałem swoje, mam więc czyste konto i wszystko jest w porządku...” – wychodzi i krzywdzi kolejnych ludzi.

Przecież to jest zupełnie bez sensu!

Po pierwsze, z samego faktu siedzenia w ciupie nie wynika żadne dobro, żadna odpłata dla skrzywdzonego
Po drugie, na to siedzenie płacili z podatków wszyscy, więc nie tylko, że nie było zadośćuczynienia ze strony bandyty, lecz został on dodatkowo obdarowany...
Po trzecie, jeśli taki człowiek wychodzi znowu na wolność z myślą, że jest porządku, bo posiedział, a nie zmienił się wewnątrz, to za chwilę znowu zrobi podobną potworność.

Ktoś powie, no tak - ale nie karać?...
Ja uważam, że powinno się za złe czyny skazywać nie na „siedzenie” w więzieniu i niekoniecznie "za karę", lecz po prostu zmuszać przestępców do naprawiania krzywd w warunkach odosobnienia (bo wszystko wskazuje na to, że w innych warunkach by uciekli i krzywdy tej nie naprawili).
Z kolei całkiem zdegenerowanych przestępców (psychopatów, recydywistów) nie powinno się skazywać na „odsiadywanie”, lecz „na BEZTERMINOWĄ izolację z powodu skrajnego nieprzystosowania do życia wśród innych ludzi” - zupełnie identycznie jak nie wypuszcza się na ulicę wściekłych psów, lisów, czy innych drapieżników.
Zaś jedynym sposobem wydostania się z tej izolacji powinno być udowodnienie, że się jest innym człowiekiem! – że się chce i próbuje odpracowywać krzywdy, które się wyrządziło, że się posiada świadomość własnych win, że się pracuje nad swoimi słabościami. Wypuszczanie z odosobnienia ludzi, którzy dalej nie nadają się do życia w społeczeństwie jest bezsensowne. Taki człowiek w izolacji powinien mieć świadomość, że jeżeli się nie zmieni, to nigdy (!!!) nie wyjdzie. I to nie wyjdzie nawet nie dlatego, że ktoś wymierza mu złośliwie karę, lecz dlatego, że się nie nadaje do życia z ludźmi – jest na moralnym poziomie zwierzęcia, a niebezpieczne zwierzęta nie chodzą zwyczajnie po ulicach. Dzisiejszy system sprawiedliwości działa tak, jakby co jakiś czas wypuszczać tygrysy z klatek, bo za poprzednio zjedzonych ludzi już odsiedzieli...  

środa, 4 lipca 2001

Wielkim problemem dzisiejszych czasów jest totalne zaśmiecenie przestrzeni informacyjnej.

Stało się ono tak dominujące i natrętne, że większość ludzi nie radzi sobie z porządkowaniem dochodzących wiadomości – szefowie firm nie wiedzą, czy mają do czynienia z poważnym kontrahentem, czy sprytnym naciągaczem, kupujący nie wie, czy „nowy, udoskonalony produkt” jest wart swojej ceny, trudno też uzyskać rzetelną informację nawet o samym sobie (bo z jednej strony interesowni pochlebcy będą twierdzić, że Twój nieudany wytwór jest super, a z drugiej strony ci co mają zapłacić za naszą pracę, będą starali się sztucznie zaniżyć jej wartość). Nie wiadomo już co jest, tak naprawdę, kupowanym towarem; rozdzielenie „ziarna od plew” wymaga znacznie większego wysiłku niż to kiedyś bywało. A przecież o ile prościej byłoby, gdyby słowa zaczęły być używane w celu przekazania rzetelnych informacji; ile czasu by się zaoszczędziło, pieniędzy, wysiłku. Dlatego na wagę złota są ludzie, którzy umieją rozpoznawać prawdę w tym ogłupiałym świecie, a jeszcze bardziej cenna staje się po prostu uczciwość.

  sobota, 23 czerwca 2001