Zik - część druga180 dzień, godzina 6:12 Tak – powiecie, że na filozofię mi się zebrało. Albo na poezję,
że niby jestem tak zawieszony w pustce, jak człowiek w swoim
jestestwie. Kiedyś czytałem, że pewien filozof z siedemnastego, czy
osiemnastego wiekuii
głosił, że poza naszymi wrażeniami nic nie jest pewne. Że materia
być może wcale nie istnieje. A w każdym razie nie możemy być tego
na 100% pewni, że materia jest czymś więcej niż nazwą na nasze
wyobrażenie o świecie. Coś w tym musi być. Bo ja pewny jestem
tylko tej mojej puszki zawieszonej gdzieś w kosmosie. Właściwie to
nawet Dag mógł być tylko iluzją. Tzn. mogę z nim pogadać, ale
przecież ten głos nie świadczy o istnieniu prawdziwego Daga, ale
tylko o tym, że mój mózg coś takiego rejestruje. I jakby
absolutnie rygorystycznie podejść do tego co sprawdziłem, to nie
mogę być pewnym niczego więcej. 181 dzień, godzina 6:22 182 dzień, godzina 16:51 187 dzień, godzina 16:19 Ale po trzech godzinach nagle straciłem wszelki kontakt z Dagiem!
To chyba też jest związane z tym problemem kalibracji orientacji
komputera. Będę starał się przywrócić łączność, ale nie wiem
czy mi się uda. 187 dzień, godzina 21:03 Ciągle nie mam łączności z Dagiem. Znów jestem sam jak palec.
Może on nie żyje?... Albo może zwariował? Bardzo mi brakuje możliwości
pogadania z nim. 196 dzień, godzina 21:00 Przecież to, że czas płynie dla różnych ludzi tak samo wynika z tego, że mogą patrzeć na ten sam zegarek, że synchronizują swoje zachowania do wspólnych wskazań czasu. Gdyby nagle, tu gdzie jestem, jeden rok zewnętrzny trwał np. dzień, to pewnie wszyscy moi krewni i znajomi już dawno nie żyją. Tylko tego nie mam jak sprawdzić. Bo nie dysponuję zegarkiem, który byłby wspólny dla mnie innych ludzi. Właściwie to mogło być tak, że mój wszechświat już dawno zginął, rozpadł się, a ja jestem w zupełnie innym wszechświecie, gdzie wszystko trwa biliony razy wolniej. I też nie mam możliwości, aby to przypuszczenie potwierdzić. W końcu wszystko jest względne – jeśli nie mamy jakiegoś wspólnego mechanizmu do porównań, to również kompletne rozjechanie się naszych czasów jest możliwe. Kiedyś czytałem wspomnienia człowieka, który wpadł do jakiejś sztolni i nie mógł wyjść. Był jakimś grotołazem, czy kimś podobnym. Zapuścił się za daleko do nieczynnej kopalni. Wydobyli go chyba po dwóch tygodniach. Ale gość nie miał zegarka i był przekonany, że w tych ciemnościach spędził tylko około 3 dni. Tak mu się zdawało. Subiektywnie oczywiście. Ale jak się zastanowić, to nawet wygląda to logicznie – bo przecież liczymy nasz czas albo z pomocą wskazań zegarka, albo patrząc na zdarzające się jakieś sytuacje, zjawiska. Gdy nie da się zobaczyć zmian dnia i nocy, gdy nikt do nas nie mówi, nie ma dostępnych żadnych łatwych do dostrzeżenia naturalnych rytmów, to możemy czas postrzegać zupełnie inaczej, niż reszta ludzi. W fizyce czas mierzy się za pomocą porównania do drgań pewnej fali świetlnejiii. Wiadomo co taką falę wytwarza, więc każdy może sobie taką falę zrobić u siebie i przeliczyć ile jej drgnięć da sekundę. Ale jeśli tutaj takie fale drgają wolniej? Albo szybciej?... Wtedy moja sekunda może różnić się od sekundy gdzieś daleko. I nie będę umiał tego sprawdzić. Powiecie pewnie, że to fantastyka naukowa. A czy znaleźć się w takim miejscu, jak to gdzie teraz jestem, nie jest już czymś kompletnie niemożliwym i fantastycznym?... Nie mam tu ani zegarka wspólnego, dobrze zsynchronizowanego z
pomiarem czasu innych ludźmi, ani obiektów wspólnie obserwowanych,
których odległość, albo zmiany mogłyby być źródłem porównania.
Dlatego mój wszechświat może być kompletnie oddzielony od zwykłego,
który znałem do tej pory. Pod każdym względem. Może być nawet
tak, że tu cała przestrzeń jest dla wszystkiego „gęstsza”, że
fale drgają wolniej, światło ma mniejszą prędkość, a odległości
są też zmniejszone w porównaniu do normalnych. Może tak być, że
mnie i cały mój statek pomniejszono np. tysiąc razy. I też – dopóki
nie będę miał czegokolwiek do porównania – nie będę w stanie
tego ustalić. Wszystko jest względne. Wszystko!! 197 dzień, godzina 1:02 Boję się tej myśli, choć z drugiej strony nie aż tak bardzo. Bo przecież nawet żyjąc w normalnym świecie, nie mamy stuprocentowej pewności, czy nie jesteśmy bohaterami filmu Matrix 37 (nie wiem jaka wersja tej starej serii aktualnie jest w produkcji). W każdym razie, jedyne co mogę badać, to spójność danych, które do mnie docierają. Jeśli w pewnym momencie przyłapię te dane na wyraźnej nielogiczności – np. znikąd pojawi się jakiś obiekt, albo nagle zniknie, albo zdarzy się coś absolutnie niemożliwego, to byłoby wskazanie na to, że mój mózg jest manipulowany. Chociaż... Chociaż do końca nie można być pewnym, bo może po prostu zostałem przeniesiony do świata, w którym mamy inne prawa fizyki i inne efekty tu obowiązują. Trudna sprawa...
220 dzień, godzina 16:22 No tak, pewnie takie żarty są na nic, bo i tak nikt tego nie odtworzy. Ale coś trzeba robić. Czymś trzeba hodować swoją nadzieję. Kiedyś wyczytałem u jakiegoś mędrca, że nawet jeśli nic nie wskazuje na to, że nadzieja jest uzasadniona, trzeba postępować tak, jakby była. W końcu nawet jeśli ratunek nie nastąpi, to przynajmniej przez cały ten czas będziemy mieli lepsze samopoczucie. A jeśli nastąpi, to jeszcze lepiej, bo to dobre samopoczucie uzyska swoje uzasadnienie. Dlatego działam tak, aby tę nadzieję mojego wybawienia z tej opresji w sobie tworzyć i pielęgnować. I wiecie co?... Wpadła mi do głowy niezwykła myśl. W kwestii religii, filozofii i w ogóle. Skoro mam mieć nadzieję i tak z niczego, bo i tak tworzę ją wysiłkiem własnej woli, a nie na dowód czegokolwiek, to oczywiście mogę ją stworzyć tak, aby była najbardziej sensowna, najbardziej odpowiadająca moim potrzebom. W końcu po co tworzyć inną? Na przekór sobie? Na złość?... Mogę stworzyć nieskończoną liczbę nadziei na lepszą przyszłość
i na gorszą swoją przyszłość. Także na kompletny upadek. Z
punktu widzenia danych zewnętrznych są przecież tak samo
prawdopodobne. Świat z nadzieją i świat bez niej jednakowo
logicznie pasuje do tej sytuacji. Mogę więc wybierać bez obciążenia.
I nie widzę innego sensownego kryterium wyboru, jak to, że jeśli już
budować nadzieję, to taką, która jest najkorzystniejsza,
najbardziej zgodna z tym co pragnę. Każdy inny wybór byłby gorszy,
bo już w ogóle pozbawiony sensownego kryterium. Byłby jakimś
masochizmem, czy czymkolwiek podobnym. Dlatego przekonuję się, że
po pierwsze JAKOŚ WYDOSTANĘ SIĘ Z TEJ PUSTKI. A po drugie, chyba
zacznę wierzyć w Boga. Takiego, który mnie nie opuści, który mnie
uratuje. Jeśli nawet nie inni ludzie, czy bezosobowe okoliczności,
to przynajmniej Bóg nie da mi zginąć. A Daga ciągle nie słyszę w komunikatorze. Mimo nieustannych prób
nawiązywania połączenia. 220 dzień, godzina 22:22 I nie wiem już co myśleć. Bo taka próba zbudowania w sobie nadziei „przez rozum” boli. Boli jak jasna cholera! Nie wiem, czy raczej nie wolę już pogodzić się z ową pustką, z beznadzieją, z poczuciem przegranej. Tak przynajmniej nie muszę konfrontować swoich niespełnionych pragnień z tą ponurą rzeczywistością – z ciemnym ekranem, z brakiem głosu w komunikatorze. Pamiętam kiedyś taką dyskusję, którą przy mnie toczyli ateista z wierzącym w Boga. Ateista przekonywał, że wiara polega na wybudowaniu w umyśle fałszywej rzeczywistości zaprojektowanej przez pragnienia człowieka, który chciałby myśleć, że ktoś dobry i gotowy do pomocy stale czuwa nad nami. I że ludzie wierzący oszukują się, bo nie mogą znieść myśli o samotności i śmierci. Ateista głosił, że głupotą jest wierzyć w coś, na co nie ma twardych dowodów, więc tylko odrzucenie wiary w Boga jest racjonalne. Ale według mnie to nie takie proste. Czasem człowiek chciałby uwierzyć w coś, w co byłoby wygodnie wierzyć. Ale nie potrafi. Tyle razy chciałem wyrzucić z siebie natrętne, depresyjne myśli. Szczególnie po odejściu mojej Zosi. I nic. Coś we mnie, ale chyba ogólniej w ludziach jest takiego, że nie udaje nam się jakimś prostym aktem woli narzucić sobie nadziei, pozytywnego myślenia, radości życia. To nie wychodzi. Samobójcy, ludzie w skrajnej depresji, czy inni desperaci pewnie chcieliby zrobić „pstryk”, żeby „się jakoś uwierzyło, że będzie lepiej”. Nie potrafią. Nie wiem dlaczego, ale u mnie to też nie działa. I dlatego uważam, że wierzący w Boga nie tworzą sobie tej wiary ani z rozsądku, ani z wyrachowania, czy nawet podświadomej chęci polepszenia swoich myśli. Pewnie ich wiara wynika z ogólnego „tak im pasuje”. I sami nie wiedzą, dlaczego tak właśnie myślą. Albo może i wiedzą, tylko nie chcą powiedzieć. Tzn. może nie mam racji w odniesieniu do innych ludzi, bo ich nie znam i nie siedzę w ich głowach, ale jeśli o mnie chodzi, to wiara w Boga nie wydaje mi się możliwa do prostego zaaplikowania w postaci lekarstwa znieczulającego na życie. Ja teraz wciąż przekonuję się do „użyteczności” uwierzenia w to, że moja przygoda dobrze się skończy, że już za parę dni spotkam jakichś ludzi, że pogadam z nimi o wszystkim i o niczym, napiję się piwa, poklepię po plecach i sam się dam poklepać po plecach. Chcę w to wierzyć. Naprawdę! Ale nie potrafię... Więc wmawiam sobie wciąż, że to musi się udać, że nic nie
mogło się stać nienormalnego, a jeśli nawet coś tam się stało,
to ostatecznie wszystko będzie jak poprzednio. Albo i lepiej. Próbowałem
wziąć mój mózg na zakrzyczenie – powtarzałem sobie „wierzę i
mam nadzieję” tysiące razy. Niechby wreszcie w to naprawdę
uwierzył, zaskoczył i już pozostał w tym miłym stanie dobrego
samopoczucia. Nawet próbowałem robić to na czas - leżałem na koi
i w rytm zegarka powtarzałem wymyśloną naprędce mantrę:
„wszystko dobrze się skończy. Wszystko dobrze się skończy.
Wszystko dobrze się skończy...”. Tak powtarzałem sobie przez
wiele godzin, wiele dni. W końcu nie mam nic innego do roboty. Tylko
co z tego?... A Daga jak nie słychać, tak nie słychać. 224 dzień, godzina 1:45 Ale gdyby taka przestrzeń była takim do końca prawdziwym niczym, to nie odróżniałby się jeden punkt w przestrzeni od drugiego. W prawdziwym nic wszystko byłoby jak w jednym punkcie. Tymczasem jedno „nic” jest tutaj, a drugie „nic” jest tam. Gdyby przestrzeń była prostym „nic” to takie samo „nic” byłoby pomiędzy Ziemią, a Księżycem i Ziemią, a Jowiszem. I tyle samo czasu i wysiłku zajmowałyby podróże międzyplanetarne, co międzygwiezdne. Ale to nie jest to samo nic. Czyli chyba w jakimś sensie „coś”, bo każdy z tych „niców” ma swoje ściśle przypisane miejsce. Tylko co jest tym „miejscem” w nicości? Kiedyś chodziłem na wykłady z fizyki i tam coś mówili, że nawet w pustej przestrzeni mogą pojawiać się jakieś okruchy energii. Pojawiają się i za niewiarygodnie krótki ułamek sekundy znikają. Znikają w czasie krótszym niż to określa jakieś równanie, czy nierównośćiv. Może dlatego jeden punkt przestrzeni odróżnia się od innego? – w obu pojawiły się inne okruchy energii i materii. Teraz jest pytanie, czy taki okruszek materii, który się pojawił ma prędkość w jakimś kierunku? – pewnie tak. Czyli mój statek mógłby jakoś określać swoją prędkość w odniesieniu do tych okruchów. A przynajmniej w odniesieniu do średniej ich prędkości. Teoretycznie – tak, choć ale te obiekty są niewykrywalne zwykłymi przyrządami. Są za małe i istnieją zbyt krótko, aby dały się zarejestrować. Poza tym, teoria względności Einsteina zawiera pogląd, że absolutna przestrzeń nie istnieje, że realne są tylko prędkości obiektów względem siebie. Czyli ja, razem z moim statkiem poruszam się względem jakiejś cząsteczki, a ona względem mnie. Nie ma sensu pytać się, kto „naprawdę” jest w ruchu, a kto stoi w miejscu. Ruch jest względny, więc każdy obiekt porusza się względem jakichś obiektów, a jest w spoczynku względem innych. Tak przynajmniej twierdzili fizycy zajmujący się teorią względności. Choć nie bardzo rozumiem, jak połączyć jedno z drugim, tzn. jak nic, czyli pustka jest inna w różnych miejscach, a jednocześnie nie da się wykryć ruchu względem tych miejsc. Ale jedno jest pewne – przyrządy mojego statku nie są w stanie
rejestrować jakoś przestrzeni na zewnątrz, nie mogą obliczyć prędkości
badając „prędkość wiatru”, jaki tworzy się, gdy statek
porusza się względem tej pustki. Tego „wiatru” po prostu nie ma,
jest niewykrywalny. Pamiętam, że kiedyś próbowano ów „wiatr
przestrzeni” wykryć doświadczalnie. Wtedy stwierdzono, że takiego
wiatru nie ma, bo światło dla każdego obserwatora ma zawsze tę samą
prędkość. Inaczej mówiąc, ośrodka niosącego w sobie jakoś
promienie światła po prostu nie ma. Czyli jest rzeczywiście pustka.
W jakimś sensie pustka. Ale ja nie potrafię tego pojąć... 225 dzień, godzina 2:51 Więc Dag patrzący na wszystko co dzieje się w moim statku będzie je odbierał jako zwolnione. A jak ja będę patrzył na zjawiska w kapsule Daga, to one też będą one zwolnione. I możemy się teraz kłócić ze sobą oskarżając nawzajem, że każdy z nas jest „opóźniony” względem niego. Nie potrafię tego zrozumieć. Z drugiej strony nie ma co sobie tak bardzo tym efektem głowy zaprzątać, bo w normalnych warunkach, nawet dla szybkości dostępnych dla standardowych rakiet to spowolnienie jest niezauważalne. Dopiero przy prędkościach zbliżających się do prędkości światła efekt zaczyna robić się znaczący. W jakimś stopniu podzielam argumentację, która jest związana z tą teorią. Wyobrażam sobie to tak: obserwując poruszające się obiekty, widzimy wszystko co się dzieje „rozciągnięte” na większą przestrzeń – tę przestrzeń, którą obiekt przebywa w czasie naszej obserwacji. I to rozciągnięcie powoduje, że fale świetlne, pola elektromagnetyczne zapewniające spójność materii muszą – choć tylko z naszego subiektywnego punktu widzenia – odbyć dłuższą drogę. Muszą ją odbyć, żeby „obsłużyć” całą fizykę zjawiska. Bo przecież tak naprawdę fizyka materii w większości wynika z połączeń elektromagnetycznych między cząstkami. A połączenia elektromagnetyczne rozchodzą się zawsze z jedną i tą samą prędkością – prędkością światła. Dlatego, patrząc na poruszające się obiekty, musimy przypisać im więcej przestrzeni, a w konsekwencji też więcej czasu na „obsługę” fizyki w środku. Ot, cała logika tej teorii w pigułce.
236 dzień, godzina 12:11 A właśnie tak, dziś uważam, że pustka jest zagrożeniem znacznie większym niż niedostatki życia w normalnym świecie. Tu nie mam po co robić cokolwiek, nie mam po co się dokształcać, nie mam z kim rywalizować, kłócić się, godzić. Nie mam powodu, aby być takim, a nie innym. Nie mam nikogo, z kim mógłbym skonfrontować to co myślę. Nie mam po co żyć!
236 dzień, godzina 22:31 Ale jeśli to nie władza, albo np. bogactwo, albo sława miałaby stanowić o wartości człowieka, to co? Tutaj, gdzie jestem, nie mam nadziei ani na władzę – bo zupełnie nie ma kim rządzić, ani na bogactwo – bo stan posiadania zamyka się w całości pobytem w tej blaszanej puszce stateczku kosmicznego. Nie dotyczy mnie tez motywacja typu sława. Nie ma tu żadnego powodu do zdobywania czegokolwiek. Jest pustka dążeń, pustka emocji. Żyję, bo żyję. Każdy dzień jest podobny do poprzedniego. Co bym nie zrobił, to nie będzie miało znaczenia większego, niż to jakie ja sam mu nadam. Jeśli wymyślę sobie, że osiągnięciem moim będzie zrobienie dwustu przysiadów w ciągu dwóch minut, to mogę do tego celu dążyć. I mogę go uznać za swój życiowy sukces. Mogę się wychwalać z tego powodu do woli, odtańczyć rytuał wielkiej radości. Ale za chwilę mogę to odwołać. I to co zrobiłem, okaże się bez znaczenia. Bo nikogo nie ma, kto byłby drugą stroną, odbiorcą moich emocji, kto mógłby się sprzeciwić. Jest pustka i nic więcej.
250 dzień 2:12 No bo weźmy sobie sytuację Boga, który właśnie przed chwilą stworzył świat. Pojawiło się np. dziesięć do potęgi którejśtam galaktyk, kwazarów, czy czegoś tam jeszcze. W ogóle fajnie jest, bo gwiazdy świecą, czasem wybuchają, tworzą się jakieś planety, wirują tryliony ton kosmicznego pyłu. Jak długo można na to patrzeć? Jak długo można się cieszyć tym, że coś tam się rusza, wiruje? Można się oczywiście bawić w zmienianie tego czy tamtego. Tylko jak długo byłoby to interesujące. Jak dla mnie, to sytuacja wydaje się podobna, jakby zbudować sobie model kolejki elektrycznej i bawić się nią. Przez pierwszą godzinę jest cudownie, przez następne, fajnie – przestawiamy te wagoniki, włączamy przyciskami zwrotnice, kolejki jeżdżą aż miło. Można tak przez wiele godzin. Pewnie wiele dni. Może nawet – tygodni. Ale czy ktoś wyobraża sobie zabawę kolejką bez przerwy przez 10 lat. A przez całą wieczność?... No więc spróbowałem wcielić się w rolę Boga, który stworzył ten świat, ale jest tam tylko materia. Od strony innych istot, z którymi można podzielić się uczuciami, wrażeniami jest to świat pusty. Bóg jest wszechmocny, więc może w tym świece zrobić dokładnie wszystko – stworzyć gwiazdę. A potem ją unicestwić. Stworzyć galaktykę; a za jakiś czas ją też unicestwić, albo zmienić w coś innego. Może wszystko ze wszystkim. Może raz, może dziesięć, może tysiąc razy. Tylko po co miałby coś robić?!... Moja sytuacja wcale nie jest tak bardzo gorsza, niż bycie samotnym Bogiem. Ja też mogę – w jakimś swoim zakresie – zrobić mnóstwo rzeczy. Niczego do życia mi nie brakuje, nie mam żadnych wyzwań, które wymuszałyby moje działanie. Mogę sobie wymyślić mnóstwo zadań, które później będę w stanie zrealizować. Mogę w komputerze zaprogramować jakąś piękną animację, wspaniały film, napisać książkę, wiersz. Mogę zrobić całą masę rzeczy. Tylko nie mam po co. Nie ma najmniejszego powodu, żeby do czegoś dążyć, coś zdobywać. Dla mnie nie to jest problemem, że czegoś nie mogę! Gdyby teraz ktoś powiedział mi – dobra daję ci moc tworzenia galaktyk. Chcesz, to je sobie twórz w tym swoim pustym świecie, w jakim się znalazłeś. To może bym jakąś zrobił. Może dwie, albo i tysiąc. Ale to nie zmieniłoby istotnie mojego problemu, tego co czuję. A czuję po prostu SAMOTNOŚĆ. Czuję, że co bym nie zrobił, to nie będzie miało znaczenia. Bóg, który właśnie stworzył świat chyba musiał być bardzo samotny. Bardzo, bardzo. Oczywiście mógł stwarzać sobie istoty od niego zależne. A potem je unicestwiać. Do woli. Ale po co jest stwarzać, albo unicestwiać cokolwiek? Po co?... Skoro wiadomo, że to możliwe, że to się da zrobić? Jak wiele razy można to zrobić, żeby się nie znudziło?... Dlatego uważam, że Bóg jeśli kiedyś zaistniał, i jeśli jest tak mocny, że może wszystko, a nic mu nie może zagrozić, to MUSIAŁ stworzyć wolnego człowieka! Tu rozumiem „człowieka”, jako istotę, która jest – przynajmniej potencjalnie – w jakimś sensie równa Bogu – np. dlatego, że jest bardzo wartościowa, że jest wolna w pełnym sensie tego słowa. Wolna, czyli jednak nieprzewidywalna do końca. Dlatego Bóg, jeśli jest jakoś wszechwiedzący, to nie może być wszechwiedzącym do końca. Bo wtedy jego istnienie zniszczyłoby wolność i przestałoby być ciekawe. Dla niego samego. Wtedy też mógłby użyć swojej wszechmocy, żeby zrobić coś, czego nie jest w stanie przewidzieć. To tak jak z tym słynnym paradoksem kamienia, który polega na zadawaniu pytania: czy Bóg wszechmogący może stworzyć tak wielki kamień, żeby go sam nie mógł podnieść?.. Tutaj każda – odpowiedź – zarówno „tak”, jak i „nie” zaprzecza idei wszechmocy. Ale teraz można by zapytać w nowej wersji: czy Bóg wszechmogący może stworzyć tak skomplikowany mechanizm, żeby jego działania nie mógł rozszyfrować Bóg wszechwiedzący?... Oczywiście, jeśli wszechwiedza w boskim sensie oznacza możliwość odpowiedzi na każde pytanie, to Bóg musiałby umieć zaprzeczać swojej jednej własnej właściwości, aby uratować tę drugą – czyli jeśli jest do końca, zawsze i bez odwołania wszechwiedzący, to nie może być wszechmogący, a jeśli jest wszechmogący, to będzie musiał posiadać moc anulowania własnej wszechwiedzy. - Śmieszna jest ta zabawa pojęciami. Choć według mnie świadczy
bardziej o ograniczeniach i pokrętnej naturze ludzkiego umysłu, niż
miałaby pokazywać coś realnego. Choć wypływa z tego jeden morał
– tylko wtedy istnienie wolnej istoty – takiej jak na przykład ja
– nabiera sensu, gdy pojawia się wartość porównywalna z wartością,
którą sami reprezentujemy. Wtedy dopiero jest po co tworzyć, działać,
doskonalić się. Gdy wszystko jest niższe, gorsze, przewidywalne, możliwe
do odwrócenia, to nie będzie miało prawdziwej wartości. Nie będzie
też dawało motywacji. Dopiero gdy coś wymaga realnej pracy, wysiłku,
nawet cierpienia, dopiero wtedy zaczynamy to cenić. To takie
przeniesienie idei względności z koncepcji Einsteinowskiej
czasoprzestrzeni, do świata ludzkich motywacji. Bo tak jak wszelki
ruch w przestrzeni odbywa się względem jakiegoś układu
odniesienia, tak wszelkie pragnienia, tez muszą się odnosić do
czego co stanowi wyzwanie, co jest porównywalne z naszymi możliwościami. Po tym moim doświadczeniu pustki i oddzielenia od wszystkiego uważam, że dopiero w pełni wolna, niepowtarzalna, jedyna w swoim rodzaju osoba – o ile coś takiego jest naprawdę możliwe – jest w stanie wprowadzić realną wartość dla istoty, która może wszystko. I chyba związek z taką istotą, która powstaje jako ucieleśnienie sensu naszego istnienia, jest niezwykle silny. To np. miłość nad miłościami, bo zaprzeczając sensowi istnienia tej drugiej osoby, uderzamy w siebie. Gdybym ja teraz pozbył się tych resztek nadziei (choć jeszcze trochę ich mam), gdybym już wiedział, że nigdy przenigdy nie spotkam żywych ludzi, to jedynym sensownym wyjściem z sytuacji wydawałoby mi się stworzenie ich. Np. w komputerze w jakiejś postaci. I to stworzenie takie, aby ich działania, istnienia nie dawało się unicestwić, nie dawało się anulować. Żeby móc te istoty doskonalić nieodwołalnie, naprawdę, aż do szpiku. Żeby one były PRAWDZIWĄ WARTOŚCIĄ, a to co z nimi robię żeby MIAŁO ZNACZENIE. Wydaje mi się, że niektórzy ludzie prawdziwie samotni trochę to rozumieją. Mówi się nieraz komuś, kto przeżył wielką stratę „kup sobie psa”. I faktycznie, pies jest kochający, zapatrzony w swojego właściciela, jest- przynajmniej teoretycznie – idealny do roli bycia miłym towarzyszem życia. Ale przecież to nie wystarcza, po jakimś czasie czujemy, że naszą samotność może rozproszyć tylko taka inna osoba, która jest nam jakoś równa w godności; w godności, którą my sami jej przyznamy. Ludzie w zwykłym życiu są ciągle zajęci spełnianiem jakichś konieczności, realizowaniem jakichś pragnień. Próbują zaspokoić jedne, potem drugie. Każde zaliczone zadanie zaspokojenia naszych aspiracji dostarcza nagrody, dawanej przez mózg, więc uważamy, że to jest po prostu droga do szczęścia. Nie zastanawiamy się nad tym co będzie, gdy pragnień zabraknie. Wydaje się, że pragnienia zawsze są, bo wynikają z tego co oczekują od nas inni ludzie, z rywalizacji z nimi, z bezpośrednich uczuć. Ale te pragnienia nie są czymś oczywistym. Można im zaprzeczyć, można się wyrzec. Można też im ulegać bez refleksji. Miałem znajomego, który żył bardzo skromnie, a za pracowicie ciułane pieniądze kupował fortepiany. Spotkałem go o raz pierwszy, gdy miał w domu 10 bardzo drogich fortepianów, ale nie dojadał, nie pozwalał sobie na żadne przyjemności, tylko zbierał pieniądze na następny. Jak kupił ten 10ty fortepian, to oczywiście niedługo wyszukał gdzieś kolejny, którego jeszcze nie miał w kolekcji, więc znowu zaciskał pasa, żeby go kupić. Co ciekawe, za każdym razem, z kolejnym fortepianem twierdził, że to już ostatni, który kupuje i, że teraz to odpocznie, pieniądze przeznaczy na jakąś ciekawą wycieczkę, czy coś podobnego. Umarł mając jedną koszulę i jedne spodnie, a do tego 26 fortepianów.
251 dzień 14:31 Tak więc odnalazłem tu swego rodzaju rozumowe uzasadnienie dla etyki. Zło, związane z pogardą dla innych istot jest głupie, bo samoniszczące, wewnętrznie sprzeczne. Sensownym celem człowieka wcale nie jest „wynoszenie się” poprzez eskalowanie pogardy dla wszystkiego i wszystkich. Nie jest zwyciężanie, dominowanie, aby być coraz bliżej szczytu jakiejś tam hierarchii. Tego rodzaju cel wmusza nam co prawda ewolucyjne dziedzictwo, ale on nie służy jednostce na dłuższą metę, bo w jego spełnieniu zawiera się upadek. Tak naprawdę, to ów wyścig o dominację nie służy człowiekowi – jako jednostce, służy tylko bezosobowemu mechanizmowi ewolucyjnemu – zasadzie odsiewania genów. Dzięki niemu ciągle walczące ze sobą osobniki z jednej strony szlifują geny adaptujące gatunek do środowiska, a z drugiej odciążają niszę ekologiczną pozostawiając więcej zasobów dla tych co przetrwali. Na poziomie istot bez wartości, bez znaczenia samodzielnego, to można przyjąć. Tylko, że to jest cel dla głupców, nieludzki, dla osobników na tyle słabo myślących, że dadzą się demonowi ewolucyjnemu zdominować. Cel, który ma przyszłość, który nie prowadzi w pustkę, to
droga dokładnie w przeciwnym kierunku, to budowanie w swoich emocjach
jak najbogatszego ŚWIATA WARTOŚCI 260 dzień, godzina 01:52 267 dzień, godzina 11:31 Dziś, w dwudziestym piątym wieku wiele starych teorii wydaje się być śmiesznych i naiwnych. Mamy przecież doskonałe narzędzie opisu świata – wyprowadzone na przełomie XXIV i XXV wieku równanie hiperfraktalne. Podobno jego pełen sens rozumie pięć osób we wszechświecie. Ja się do nich nie zaliczam, ale że można znaleźć sporo poglądowych opisów o co tam chodzi, to wgryzłem się w nie i z grubsza czuję to porównanie ewolucji świata do gigantycznego fraktala operującego w przestrzeni równań różniczkowych. Chodzi o to, że wszechświat ewoluuje nie tylko w czasie i przestrzeni, ale i pod względem logicznym. Wszechświaty próbują wyłonić się z niebytu na różne sposoby. Jednak nielogiczne, sprzeczne próby zbudowania wszechświata muszą się ostatecznie same wygasić, zniknąć, a to co da poprawne rozwiązanie, zwycięża. To jakby przeniesienie teorii ewolucji i darwinowskiego doboru naturalnego w rzeczywistość różnych wszechświatów. Niektórzy powiadają, że za pomocą tego wzoru dałoby się udowodnić istnienie (albo nieistnienie) Boga, bo wystarczyłoby porównać parametry świata dzisiejszego i wynikającego z równania – jeśli pojawi się różnica, to znaczy, że ktoś lub coś dodatkowo wpływało na kształt naszej rzeczywistości. Tyle, że jak ktoś obliczył, komputer pozwalający na dokonanie takich obliczeń musiałby mieć dziesięć do potęgi którejś tam razy więcej atomów, niż istnieje cząstek we Wszechświecie. Więc zapomnijmy o realizacji tego pomysłu. Wyczytałem, że pierwsze pełne rozwiązanie równania hiperfraktalnego podano dopiero w 60 lat po ogłoszeniu wzoru, choć przybliżone i częściowe wersje rozwiązania rozważano od początku. I to już pozwoliło uznać twórcę owego wzoru za geniusza wszechczasów, a samo równanie za najwybitniejsze osiągnięcie myśli ludzkiej. Trochę niepokojąca jest ta koncepcja, że Wszechświaty rozwijają się tak chaotycznie i że giną, jeśli są niedostosowane. To by oznaczało, że nasz Wszechświat też może się okazać wadliwym. Bo dopiero na jakimś tam etapie okazałoby się, że w którymś z parametrów początkowych Wielkiego Wybuchu jest błąd na tysiąc pięćsetnym miejscu po przecinku. I że dopiero teraz nastał czas „rozliczenia” naszego wszechświata, który się wali, rozpływa w nicość. Poza tym jednak ciekawe jest to porównanie Wszechświata do jakiegoś gatunku, populacji, czy nawet pojedynczej żywej istoty, która może przetrwać lub zginąć. Albo może jest jakieś pośrednie rozwiązanie – nie całkowita śmierć, ale stagnacja, trwanie w pętli czasowej bez końca... To już strasznie nadęte filozofowanie. Szkoda na to czasu... Jednak wracając do samej teorii Einsteina – jej idee też wydają
mi się ciekawe. Ona sugeruje spojrzenie na świat z punktu widzenia
lotu promieni światła. Prędkość światła jest tu punktem
odniesienia chyba ważniejszym niż prędkość zerowa – spoczynek.
Bo spoczynek dla jednego może być ruchem dla kogoś innego, poruszającego
się. Tymczasem światło w próżni jest w ruchu względem dowolnego
układu odniesienia. I zawsze ten ruch światła ma tę samą prędkość.
To fascynujące, jak można zamienić role w stosunku do zwykłego
spojrzenia na świat, gdzie spoczynek jest czymś naturalnym,
oczywistym. Arystoteles uważał spoczynek jako taki stan, do którego
dążą wszystkie ciała. Według niego każdy ruch musiał być czymś
wymuszany. Tutaj, choć właściwie to nie od Einsteina, a od
Galileusza nie ma sensu mówić o naturalnym spoczynku. Za to prędkość
światła jest taką alfą i omegą ruchu – jej nic nie może
przekroczyć, ale też umniejszyć, czy unicestwić. 311 dzień, godzina 15:46
311 dzień, godzina 22:22
To na razie koniec tej części opowieści... Jeśli komuś się ona
spodobała na tyle, że chciałby zachęcić autora do jej
kontynuowania, to proszony jest o wysłanie do poczty e-mail na adres:
redakcja@fizykon.org. W
tytule posta powinien znaleźć się tytuł opowiadania (jest ich w końcu
kilka), którego kontynuacja jest dla niego interesująca. - Bo wbrew pozorom, pisanie
to też niemały wysiłek i trzeba do niego zachęty. Pisze się dla
kogoś, kto chce czytać. Jeśli grupa zainteresowanych dalszymi
losami bohaterów tej opowieści okaże się wystarczająco duża, to
autor będzie miał motywację, by kontynuować pracę. Dla samego
siebie autor już pisać nie musi, bo wie jakie jest zakończenie tej
opowieści... PS
|
i Patrz Zasada Macha ii Chodzi o Georga Berkeleya iii Sekundę określa się jako czas równy 9 192 631 770 okresom promieniowania odpowiadającego przejściu między dwoma poziomami F = 3 i F = 4 struktury nadsubtelnej stanu podstawowego 2S1/2 atomu cezu 133Cs. iv Równaniem tym jest zasada nieoznaczoności Heisenberga
|
|