Czarownik

 

Ścieżka kończyła się niewielkim rozszerzeniem u podnóża góry. Z boku wyrastała granitowa skała porośnięta mchem i trawą, nieco na lewo - czerniało wejście do groty. Ptaki śpiewały beztrosko w promieniach Słońca, powietrze brzmiało rojem pszczół, poszukujących pokarmu ukrytego w kwiatach tej górskiej krainy. Wszystko wskazywało, że rejon był rzadko nawiedzany przez ludzi i większe zwierzęta.

Złapałem się na tym, że podświadomie próbuję wyciągać wnioski na podstawie zwykłych śladów natury. A przecież zdawałem sobie przecież sprawę, że w tej rozgrywce nie ma zwykłych faktów i zwykłych wniosków, a jednocześnie każdy, nawet najdrobniejszy, element rzeczywistości może mieć fundamentalne znaczenie.

Powoli zanurzyłem się w ciemne wnętrze góry. Wygodny, brukowany chodnik, szeroki na jakieś dwa-trzy metry prowadził zakosami w głąb granitowego masywu. Światło latarki górniczej, którą kupiłem w przypadkowo napotkanym sklepie, ukazywało nierówną powierzchnię ścian, podłogi i sklepienia korytarza. Przykręciłem je nieco i otoczenie pogrążyło się w półmroku. Słaby blask latarki był wystarczający jako źródło informacji o świecie, a jednocześnie nie rozpraszał uwagi, skupionej na odbieraniu wrażeń pozazmysłowych. Teraz, jak nigdy w moim dotychczasowym życiu rozumiałem, że za najmniejszy błąd mogę zapłacić najwyższą cenę. Tutaj pułapką mógł być każdy kamień, każda mgiełka unosząca się w powietrzu. Dlatego całą umiejętnością dotyku psychicznego wnikałem w ściany korytarza, błądziłem po ślepych odnogach, zagłębiałem się w skalne nisze.

 

Droga prowadziła przez pewien czas poziomo, później zaczęła schodzić w dół. Niezdarnie ociosane ściany wiodły przez granitowy masyw, wytworzony kilkaset milionów lat przed narodzeniem pierwszych ludzi. Powinienem był teraz chłonąć spokój i stałość tych wieków niewzruszonego trwania materii, jednak ja miałem zupełnie inne wrażenia - wydawało mi się, że góra powstała zaledwie parę godzin temu i została stworzona wyłącznie po to, aby pogrzebać w swoim wnętrzu nadzieje tych, którzy powierzyli mi tę, najtrudniejszą w życiu, misję. Wszystko tu było złe, odpychające. Nozdrza drażnił tu obrzydliwy odór przypominający woń potu, odchodów i rozkładającego się mięsa; powietrze było duszące od pyłu ostrego jak ze szkła, a oczy łzawiły od wydobywającej się, nie wiadomo skąd, mgły. Kamienne ściany korytarza wołały, groziły, zniechęcały - nie wiadomo czym, nie wiadomo jak. Coś niewidzialnego, władczego narzucało myślom obezwładniający niepokój...

Dlaczego właściwie zgodziłem się na tę wyprawę? Dlaczego ja? Nie jestem ani najstarszy, ani najbardziej doświadczony. Wszechświat przetrwa - żeby nie wiem jakie zdarzenia nastąpiły. Kim jestem? - tylko pionkiem w tej rozgrywce istnienia. Cóż mnie obchodzi życie obcych ludzi?... A ich śmierć? - cóż mnie ona obchodzi? - być może ci ludzie powinni po prostu zginąć... skoro istnieje przeznaczenie? skoro jakoś i tak być musi... to czy mam prawo ingerować w to co się stało, lub stać się powinno?...

Użyczę ci swojego światła - powiedział ślepiec... Ale przez to starcisz swój stary świat na zawsze.

Jednak mocą przekory, która tkwi w każdej inteligentnej istocie zmusiłem się do trzeźwej analizy moich odczuć:
- przecież jestem doskonale przygotowany do podjętej  misji - w istocie nie boję się ani śmierci, ani bólu; wychodziłem cało ze znacznie większych zagrożeń niż pobyt w jeszcze jednej jaskini. Czy może być na tym świecie ważniejsze zadanie niż uchronienie przed śmiercią i cierpieniem miliony osób? Ten strach, poczucie niepewności i zagubienia spowodowany MUSZĄ BYĆ SPOWODOWANE atakującą mnie magią - niewidzialnym, podstępnym wrogiem działającym jak zabójczy gaz. Ona narzuca wątpliwości i skutecznie pęta umysł obezwładniającą depresją. Wszystko po to, aby zniechęcić mnie do pójścia dalej...

Jednak gdyby nie żelazna świadomość konieczności dopełnienia zadania, maksymalny wysiłek woli, pewnie wycofałbym się już teraz - na wstępie tej wyprawy. Powstrzymała mnie myśl, że zależy ode mnie zbyt wiele - życie wielu niewinnych istnień ludzkich, byt narodów, państw, cywilizacji. Dlatego MUSIAŁEM pokonać wszystkie niebezpieczeństwa świata fizycznego i te o wiele groźniejsze, i bardziej nieoczekiwane, magiczne pułapki stworzone przez najpotężniejszego z czarnoksiężników. Miałem tylko nadzieję, że walka z nim nie jest pozbawiona szans. W końcu lata zmagania z przeciwnościami losu, doświadczenia człowieka o dwóch osobowościach i wrodzona niezłomność charakteru były moimi atutami w grze o niewiarygodnie wysokiej stawce.

Idąc ciągle w dół, w pewnym momencie stanąłem przed rozwidleniem korytarza. Główny chodnik zdawał się skręcać nieco w prawo, zaś w lewo, pod kątem około sześćdziesięciu stopni, odchodziło dosyć szerokie boczne przejście. Na pierwszy rzut oka wydawało się ono stare i dawno już nie używane, toteż pewnie podążyłem drogą skręcającą w prawo. Po kilku metrach poczułem, jak negatywny nacisk na moją psychikę znacznie osłabł, a wkrótce zanikł zupełnie. Odetchnąłem swobodnie i raźniej ruszyłem przed siebie. Droga była wygodna, szeroka, ściany równe i stabilne. Szedłem tak kilkadziesiąt metrów pełen wiary w powodzenie podjętej misji. Jednak w pewnej chwili w umyśle odczułem jakby przebłysk wątpliwości.

Zwolniłem marsz, by po kilku krokach przystanąć. Wrodzona przekora kazała mi jeszcze raz przeanalizować doznawane odczucia. Przypomniałem sobie nauki mistrza Gowlii. Gdy upojony pierwszymi sukcesami w dziedzinie opanowywania sił magicznych, dawałem się nieraz pochłonąć rozpierającej mnie euforii, stary mag strofował powtarzając przysłowie: "nie wtedy lew łapie antylopę, gdy ona z niepokojem obserwuje sawannę, lecz gdy rozleniwiona słońcem wejdzie nieopatrznie w zielone zarośla". Postanowiłem jeszcze raz rozważyć decyzję o wyborze drogi - wróciłem do rozgałęzienia i zacząłem skupiać się na doznaniach, płynących z widocznych tu dwóch konkurencyjnych kierunków - droga, którą najpierw wybrałem, wabiła swoją łatwością, wydawała się lekka i przyjemna; podczas gdy nad drugim przejściem unosiła się dobrze mi znana, złowroga aura. Jej działanie zniechęcało do dalszej wędrówki, powiększało zmęczenie i dyskomfort psychiczny. Ale przecież to zadanie nie było, bo nie mogło być łatwe. Utrudnienia misji mogły być związane z zastosowaną przez przeciwnika obroną i świadczyły o tym, że moja obecność jest niepożądana.

Trudno było mi znaleźć rozwiązanie, więc dla wzmocnienia koncentracji chwyciłem mocno talizman zawieszony na piersi. Jego chłodny dotyk zawsze działał na mnie kojąco i pomagał uporządkować myśli. Po dłuższym zastanowieniu się doszedłem do wniosku, że złowroga aura jest nie tylko przeszkodą i utrapieniem, lecz przede wszystkim bezcennym drogowskazem - śladem Maga Śmierci. Zawróciłem i zagłębiłem się ostrożnie w przejście prowadzące w lewo...

Przez pewien czas nic nie zakłócało mojej dalszej wędrówki. Korytarz wciąż niezmiennie wił się między złomami skalnymi, boczne odnogi były rzadsze, droga schodziła cały czas w dół. W pewnym momencie poczułem jednak, jak wrażenia związane z monotonnym wysiłkiem maszerowania, zaczyna zakłócać nowe, szybko narastające uczucie niepokoju. Rozejrzałem się wokół. Z pozoru nic nie dawało powodów do obaw. A jednak... na ścianie zauważyłem ślad znaku magicznego przywołującego siły o dużej niszczącej mocy.

Ten widok był jak uderzenie w umysł - strach sparaliżował mnie na moment. Opanowałem się - przecież znak jest niewyraźny i jego działanie nie może być wielkie. Jednak w połączeniu z innymi czynnikami... Mój  niepokój pogłębiał się, serce łomotało jak szalone, bałem się jak nigdy dotąd. Szybko znalazłem nowy powód tego strachu - odczułem wyraźnie, że ziemia pod moimi stopami zaczyna drżeć. Na ścianach pojawiły się rysy i pęknięcia. Z sufitu posypał się kurz i odłamki skał. Groziło mi zasypanie.
Musiałem jak najszybciej uciekać. Spojrzałem w jakiś boczny korytarz. Wejście do niego sprawiało wrażenie gigantycznej paszczy, najeżonej chwiejącymi się i zgrzytającymi zębami skalnych odłamów - to nie była właściwa droga.

Moc żywiołu rosła. Kamienie spadające z sufitu z wielkim hukiem uderzały o posadzkę. Odłamki skalne rozpryskujące się na wszystkie strony, groziły pogruchotaniem kości, ostre krawędzie boleśnie raniły skórę. Jedyne co mi zostało, to natychmiast wracać. Rzuciłem się do ucieczki. Nogi z trudem znajdowały oparcie; przy którymś karkołomnym skoku poślizgnąłem się na kamieniu i przewróciłem uderzając o ostry głaz.

Ból, spowodowany upadkiem otrzeźwił mnie na moment. I choć ściany drżały, i zasypywały mnie pyłem, i drobnymi odłamkami, to jednak na chwilę oderwałem swoją uwagę od otaczających mnie gróźb, by skupić się na jego opanowywaniu cierpienia. Ręce chwyciły mocno krągły kształt talizmanu kołyszącego się na szyi. Ten zaszyty w siateczkę ze złotych nici kamień był moim największym znaleziskiem, gdy wiele lat temu zmuszano mnie do nieludzkiej pracy w kamieniołomie. Tak jak wtedy, gdy dzięki zetknięciu z jego chłodną powierzchnią kamienia, moja uśpiona świadomość obudziła się z letargu,  tak i teraz - poczucie jedności z bliskim mi przedmiotem zadziałało jak balsam kojący nerwy, stało się światłem rzuconym na wyrywające się po omacku myśli. Dzięki temu udało mi się na chwilę zapanować nad strachem i zebrać rozproszoną wolę. W przebłysku świadomości poczułem, że paniczna ucieczka pogarsza jedynie sytuację, nie przynosząc pozytywnych efektów. Spokojniej spojrzałem wokół siebie - trzęsienie ziemi jakby ustawało; po chwili prawie ucichło... W tym momencie spojrzałem do góry - olbrzymi głaz wiszący nade mną zdawał się zsuwać mi wprost na głowę.

Przerażenie sparaliżowało mnie na moment. W ostatniej chwili uskoczyłem przed masą padającej na mnie ziemi i skał. Wokoło znów posypał się niepowstrzymany grad kamieni.

W tym momencie, miałem już pewność - to ja, uczuciem strachu, sam produkuję ten kataklizm o magicznym pochodzeniu - miejsce w którym się znajdowałem było rezonatorem strachu. Tylko wyćwiczeni w opanowywaniu emocji mistrzowie mogli pokonać odcinek korytarza o takich własnościach. I teraz, aby uwolnić się spod władzy żywiołu, musiałem OPANOWAĆ(!!!) strach. Zmusiłem się do trzeźwej analizy faktów - BYŁEM MAGIEM!!! DYSPONOWAŁEM MOŻLIWOŚCIAMI ZNACZNIE PRZEKRACZAJĄCYMI ZWYKŁE WYOBRAŻENIA!!! MIAŁEM NAJWIĘKSZĄ WŁADZĘ JAKĄ KIEDYKOLWIEK PRZYZNAŁO TAJNE BRACTWO!!! PO MOJEJ STRONIE JEST DOBRO - A WIĘC NIC NIE MOŻE PRZESZKODZIĆ MI W DOKOŃCZENIU MISJI!!! Wtedy też zrozumiałem, że ptaki beztrosko śpiewające na zewnątrz, stanowią nie tylko kamuflaż mający utrudnić wykrycie kryjówki Maga Śmierci, lecz także uśpić czujność i przygotować uderzenie skierowane na siły duchowe każdego intruza. Świadomym wysiłkiem woli powoli otrząsnąłem się ze złych myśli by po chwili odzyskać spokój. Wtedy też ustały wszelkie objawy trzęsienia ziemi.

Znów ruszyłem naprzód korytarzem, podnoszącym się teraz nieznacznie do góry. Po kilku minutach odczułem ponownie wyraźne wrażenie grożącego mi niebezpieczeństwa. Stanąłem i uważnie zacząłem badać ściany, podłogę, i sklepienie. Poczucie grozy nie ustępowało, ale dołączyła się do niego jakby nowa myśl. Myśl, związana z czymś czyhającym od strony podłoża.

Podkręciłem jasność latarki i skierowałem na posadzkę strumień światła - nic nie sugerowało jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Ostrożnie zacząłem badać stopami głazy składające się na podłoże korytarza. Przy którymś kolejnym kroku poczułem, że kamień leżący przede mną jakby się poruszył. Wysiliłem swe siły psychiczne. Wyraźnie dała się odczuć wizja przestrzeni, wypełniającej pozornie stały grunt pod powierzchnią korytarza. Wszystko stało się jasne - postawienie nogi krok dalej spowoduje zarwanie się kamieni pode mną upadek w przepaść.. Jedynie dwa czarne głazy z boku skalnej ścieżki dawały poczucie twardości. Stanąłem na nich ostrożnie. Niestety, wszędzie dalej wyczuwałem pustkę pod posadzką, a dalsze poruszanie się w dotychczasowy sposób było niemożliwe. Musiałem znaleźć jakiś sposób umożliwiający mi kontynuowanie misji...

Każdy adept sztuki magii po przebyciu kilku wstępnych etapów nauki musi wdrożyć się w arkana lewitacji. Dawno nie używałem tej umiejętności, toteż pierwsza próba wzniesienia się ponad kamienie podłogi, skończyła się zachwianiem i utratą równowagi. Noga poślizgnęła się na gładkim głazie i mocno oparła się na następnym, leżącym nieco niżej. Poczułem jak kamień ustępuje i zaczyna obsuwać w dół. Nagły stres wyzwolił we mnie nowe siły. Silnym impulsem woli uniosłem się w powietrze. Tym razem z kolei przesadziłem, bo w następnej chwili, poczułem bolesne uderzenie kamieni stropowych o moją czaszkę. Skoncentrowałem się, zneutralizowałem ból i pewniej już poszybowałem w ciemność korytarza. Gdy tak leciałem, skupiony na utrzymywaniu równowagi, omal nie wpadłem w następną pułapkę - usłyszałem zgrzyt i najeżona kolcami metalowa sztaba uderzyła mnie o plecy, by po ześlizgnięciu się, z łoskotem uderzyć o ziemię. Uratowała mnie tylko okoliczność, że leciałem w tym miejscu znacznie szybciej, niżby nakazywała ostrożność poruszania się, w wyjątkowo krętym korytarzu.

Posługiwanie się lewitacją szybko wyczerpuje, więc po wysondowaniu psychicznym podłoża, ponownie stanąłem na nogach. Wiedziałem, że muszę oszczędzać siły. Mogły mnie czekać o wiele bardziej niebezpieczne pułapki. Zadanie jakie wyznaczyła mi Rada Pięciu było najtrudniejszym i najbardziej niebezpiecznym ze wszystkich jakie mi do tej pory zlecono. Twarg był w swoim czasie jednym z członków Rady. Mało tego - był najlepszy w sztuce magii. Toteż gdy sprzeniewierzył się Prawu Światła, strach padł na wszystkich członków Bractwa. Umiejętności i wiedza Twarga oddane na służbę zła, mogły wyrządzić straty niemożliwe do naprawienia przez wiele pokoleń. On też był widocznie świadom swojej siły, bo, nie bardzo się kryjąc, zaatakował jedno z ważniejszych księstw planetarnych. Do dziś wspomnienie grozy tamtych dni, jest koszmarem dla wszystkich którzy atak złego czarnoksiężnika przeżyli. Panowanie Twarga było najstraszniejszą rzeczą, jaka może spotkać istoty czujące - obłędny terror, tysiące egzekucji dziennie, strach, nienawiść i upokorzenie stały się chlebem powszednim księstwa Haan. NIgdy przedtem i nigdy potem ludzie ci nie zaznali tak straszliwych prześladowań. Legalna władza została unicestwiona, świątynie zburzone i tylko hordy demonów i dzikich zwierząt szalały po coraz bardziej pustoszejącej planecie.

Jednak wtedy Twarg przeliczył się. Połączone siły adeptów magii nie tylko odebrały mu początkowo zdobytą władzę, lecz także zmusiły go do porzucenia swych talizmanów i ucieczki. Wiadomo było jednak, że nie zrezygnuje z planów ponownego zawładnięcia jakąś jednostką Zjednoczonych Królestw i, z czym się nie krył, wprowadzenia - jak to formułował - "Prawa Koniecznej Destrukcji". Toteż Rada z niepokojem śledziła wieści, napływające z różnych stron. Dzięki temu, podejrzane informacje pochodzące z planet przy Słońcu Owill spowodowały szybką reakcję. Zostałem wydelegowany, jako pełnomocny przedstawiciel, w celu możliwie najskuteczniejszego wyjaśnienia sprawy.

Idąc dalej chodnikiem zaobserwowałem zmianę otoczenia - droga znacznie się poszerzyła, zaś smród wypełniający korytarz wzmógł się na tyle, że stał się prawie nie do zniesienia. Również sklepienie wyraźnie się podniosło, by w końcu przejść w szerokie wejście do gigantycznej podziemnej sali. Widoczność ograniczały wilgotne, duszące opary. Szczytu nie mogłem dojrzeć mimo odkręcenia światła latarki do maksimum, lewa boczna ściana też ginęła w mroku, tylko z prawej strony widać było wijącą się zakosami ścieżkę. Podszedłem parę kroków do przodu - napotkałem na krawędź podziemnego urwiska. Spojrzałem w dół. Kilka metrów niżej wśród granitowych głazów, resztek przegniłego mięsa i zmiażdżonych kości, spoczywało obrzydliwe, wężowate cielsko śpiącego dagrona.

Wzdrygnąłem się - wiedziałem że naturalnym środowiskiem tych bestii są przepaściste jaskinie planety Auriol. Przez długi czas potwory te były postrachem osadników, a i teraz rzadko kto porusza się tam samotnie w rejonach górskich. Zdziwiło mnie to, że Twargowi udało się oswoić to monstrum - prawdopodobnie użył jakiejś specjalnej magii. Chyba, że miał sposób na obejście jego siedliska. Leżący w dole osobnik musiał być jednym z większych, gdyż liczył sobie około sześćdziesięciu metrów długości, a średnica jego ciała przekraczała półtora metra. Mimo tak wielkich rozmiarów dagron z łatwością prześlizguje się między zwaliskami ostrych głazów. Ma skórę bogato wyposażoną w mini detektory ultradźwiękowe, które pozwalają niezwykle precyzyjnie orientować się w najgłębszych ciemnościach. Dodatkowym zabezpieczeniem są pancerne płyty pokrywające cielsko potwora. Ich twardość jest zbliżona do twardości diamentu, co pozwala nie tylko na torowanie sobie drogi wśród skalnych złomisk, lecz także doskonale chroni przed atakiem możliwych wrogów.

Moje wejście do sali zaskoczyło potwora, lecz teraz wyczuł już obecność intruza, zbudził się i uniósł nieznacznie głowę nad sploty swego muskularnego ciała. Ogon zaczął rytmicznie uderzać o skałę, Z tego co kiedyś czytałem, wynikało że w ten sposób zwierzę wytwarza fale dźwiękowe, które po odbiciu od ścian pomagają mu orientować się w przestrzeni. Żaden pojedynczy człowiek nie miałby szans w walce z tym potworem bez broni laserowej lub inteligentnych pocisków trzeciej generacji.

Ja miałem tylko mój talizman na piersi, a jednak nie bałem się dagrona. Wiedziałem, że potęga sił wewnętrznych jaką dysponuję daje mi w tej sytuacji decydującą przewagę. Skoncentrowanym impulsem woli skierowałem w stronę mózgu potwora magiczny NAKAZ destrukcji.

W tej jednej chwili mózg gada zamienił się w bezładny strzęp materii. Mimo to, dagron zerwał się i uniósł nad skalne rumowisko. Działał teraz mocą odruchów utrwalonych w obwodowym układzie nerwowym. Śmiertelne konwulsje długo jeszcze wstrząsały ciałem dagrona, mimo że ja, ścieżką biegnącą z prawej strony pieczary, dawno opuściłem jego siedlisko.

Tym razem nie musiałem iść daleko. Po minięciu trzech zakrętów trafiłem do dużej, oświetlonej nieznaną metodą sali. Poświata tutaj panująca zdawała się migotać i zmieniać odcień. W jej słabym blasku, ujrzałem malowidła pokrywające ściany i charakterystyczny jedenastoramienny wzór na posadzce. Jednocześnie poczułem, jak słabnie we mnie moc wewnętrzna. Przestroiłem się na odbiór bodźców podprogowych. W powietrzu pojawiła się, niewidzialna wcześniej, siatka pasm dezintegrujących. Dawniej też spotykałem się z podobnym zjawiskiem, lecz nigdy na taką skalę - pasma wypełniały całą przestrzeń sali, zakrzywiając się nieco przy ścianach. Ich działanie powoduje rozpraszanie mocy i sił wewnętrznych każdego, kto w ich zasięgu posługuje się magią. Musiałem jak najszybciej opuścić to miejsce.

Na przeciwległej ścianie widniał zarys kamiennych drzwi, aktualnie zamkniętych. Na lewo - przejścia broniła potężna stalowa krata. Mój wewnętrzny zmysł mówił mi, że kryje się za nią wielkie niebezpieczeństwo. Próbowałem więc otworzyć drzwi, których zarys widniał po przeciwnej stronie niż wejście. Jednak mimo poszukiwań przycisku, który by uruchomił mechanizm otwierający, nie znalazłem nic podobnego. Moc we mnie słabła, czułem jak jej działanie wymyka się spod kontroli. Zdusiłem więc w sobie emisję sił magii, by dalej uwolniony od osłabiającego działania sieci, kontynuować poszukiwania. Wkrótce odkryłem, że posadzka na środku sali jest wyraźnie cieplejsza od pozostałej części. Wewnętrzny głos nie dawał sygnału niebezpieczeństwa, więc ostrożnie położyłem tam ręce.

Sala zareagowała. Zobaczyłem jak na wejście którym wszedłem, nasuwa się kamienna płyta. Jednocześnie rozsunęły się niewidoczne do tej pory granitowe podwoje, wtopione w zdawałoby się całkowicie jednolitą ścianę, po przeciwległej stronie niż krata, za którą wyczuwałem niebezpieczeństwo. Wkrótce oczom moim ukazało się wnętrze niewielkiej kamiennej celi. Wszedłem do środka.

Kamienne drzwi celi zaczęły się zamykać. Groziło mi uwięzienie. W ostatniej chwili wyskoczyłem, prześlizgując się między prawie już zasuniętymi płytami. Gdy stanąłem na powrót w sali, ogarnęło mnie uczucie, że popełniłem jakiś straszny błąd. W rozgardiaszu chwili, nie zastanowiłem się nad celem tego pozornie bezładnego otwierania i zamykania wrót. Gdy przeanalizowałem swoje przeczucia, zrozumiałem, że wszystko wskazuje na to, że sala niesie w sobie jakieś wielkie niebezpieczeństwo. I jedynym sposobem uchronienia się przed nim, jest pozostanie we wnętrzu tej małej, kamiennej celi. Moje domysły sprawdziły się. Wkrótce zobaczyłem, że krata, która już na początku wzbudziła moje obawy, zaczyna się szybkim ruchem otwierać. Gdy podniosła się na całą swoją wysokość, z jej wnętrza wyłonił się najstraszniejszy potwór, jakiego kiedykolwiek poznał człowiek - sadont z planety Morg.

Nigdy w moim czterdziestoletnim życiu nie widziałem żywego sadonta; znałem go jednak z videogramów i opowiadań. Potwór ten z sylwetki przypomina nieco tyranozaura, choć jest mniejszy, lżejszy i ma dłuższe przednie łapy. Z dinozaurami ma też niewiele wspólnego, bo jest ssakiem, nie gadem. Jego przerażające kły z łatwością miażdżą stalowe rury o grubości 30 cm; potężne przednie łapy, bardzo przypominające wyglądem ludzkie ręce, rozrywały kraty klatek w których normalnie przewożono o wiele większe zwierzęta. Trzy sadonty rzucone na prymitywną planetę Odriona w czasie Wielkich Wojen, spowodowały śmierć wielu milionów osób. Dorosły sadont może poruszać się z szybkością do stu mil na godzinę i zabija z upodobaniem wszystko, co tylko można zabić. Ten wynaturzony odłam ewolucji, ma tak wykształcony układ nerwowy, że zadawanie cierpienia innym istotom stanowi dla niego rozkosz, której nie potrafi się oprzeć. Nie ma żywej siły mogącej go powstrzymać, gdy wpadnie w morderczy szał. Nawet zwierzęta wielokrotnie większe i silniejsze nie mają szans w konfrontacji z niesamowitą szybkością i inteligencją sadonta. Do dnia dzisiejszego, konwencja pokojowa z Owill zabrania przewożenia tych zwierząt i używania ich w jakimkolwiek celu. Tylko ów nieodparty, przerażający instynkt zabijania powoduje, że sadonty nie stworzyły cywilizacji. Do tego przecież potrzebne jest współdziałanie jednostek i utemperowanie agresywnych instynktów.

Stałem więc naprzeciwko potwora, widziałem jak oczy zachodzą mu krwią z podniecenia i wspominałem swoją moc magiczną, która w tej sali była prawie że bezużyteczna. Wiedziałem, że nie było dotąd człowieka, który samotnie pokonałby to legendarne monstrum.

Jakby świadomy swojej przewagi, potwór powoli, z zaciekawieniem zbliżał się w moim kierunku. Możliwość użycia fal destrukcji została mi w tej sali odjęta - ich energia uległaby rozproszeniu, już po przebyciu metra. Skuliłem się więc między dwoma najbliższymi pasmami dezintegracyjnymi i przygotowałem się do użycia takiej mocy, jaka mi pozostanie.

Nagle, w ułamku sekundy, sadont skoczył. Nie zdążyłem nawet mrugnąć, gdy potężny pazur rozorał mi skórę i mięśnie na brzuchu. Poczułem nieprawdopodobny ból. Wydało mi się, że musiały trwać całe wieki zanim opanowałem straszne wrażenie rozrywania moich wnętrzności na strzępy. Widocznie w pazurach potwora musiała kryć się jakaś substancja chemiczna, o szczególnie drażniących właściwościach, bo ból był nieproporcjonalny do zniszczeń wywołanych uderzeniem. Tymczasem sadont stał obok i sycił się cierpieniem, jakie mi zadał. Jego czarny, przerażający pysk miał w sobie coś ludzkiego i zwierzęcego zarazem. Zwierzęce, były instynktowne drgawki wstrząsające mięśniami twarzowymi, ludzką, zdawała się zawarta w oczach inteligencja. Z najwyższym wysiłkiem opanowałem przenikający mnie ból. Na pół kulejąc i zataczając się, próbowałem odbiec gdziekolwiek na bok. Zobaczyłem jakby zdziwienie i zawód w oczach potwora. Prawdopodobnie nie spotkał się nigdy wcześniej z istotą, która by tak sprawnie opanowała zadane przez niego cierpienie. W następnej chwili, kolejne uderzenie odebrało mi na moment przytomność.

Niemal natychmiast ją odzyskałem, a moim zamglonym nadludzkim cierpieniem oczom ukazał się najbardziej ohydny widok, jaki mogłem sobie wyobrazić - obraz sadystycznej rozkoszy, pochylonego nade mną potwora. Jego potężnie umięśnione łapy drgały w ekstazie, żółta cuchnąca ślina ciekła z pyska, a całym ciałem wstrząsały fale coraz szybszych dreszczy. Czułem, że mózg sadonta, w jakiś tylko jemu znany sposób, odbiera cierpienie wypełniające mój układ nerwowy. W tych chwilach, które zdawały się trwać wieczność, sądziłem, że misję moją zakończy najpotworniejsza śmierć, jaka kiedykolwiek zaistniała na tej planecie słońca Owill.

Wtedy to jednak, w najdalszym zakątku mózgu, poczułem istnienie jakiejś bardzo ważnej dla mnie myśli. Myśli, zawierającej coś, co przeoczyłem przy analizie sytuacji w jakiej się znalazłem. Brzmiało to jak zdanie: MUSI SIĘ DOPEŁNIĆ!!!. Na początku nie mogłem zrozumieć co ma się dopełnić i jak, a jednak poprzez szalejący we mnie ból, uczepiłem się tej myśli jak ostatniej nadziei i w bezmiarze cierpienia zacząłem szukać rozwiązania. Wreszcie na poły rozumowo, na poły bezwiednie, odnalazłem ten cień szansy dla mnie...

Działanie pasm dezintegrujących było teraz wyraźnie słabsze, co spowodowane było prawdopodobnie rozpraszającą je obecnością sadonta. Dlatego to, przywołując wszystkie znane moce mej magii i odwołując się do sił, zawieszonego na piersi talizmanu, udało mi się skoncentrować jeszcze raz. Odepchnąłem się od potężnej łapy potwora, wyślizgnąłem do tyłu za niego. W momencie gdy odwracał swój obrzydliwy pysk i przekręcał się ciałem w moją stronę, znów dokonałem maksymalnego wysiłku woli i poszybowałem lewitując, prosto w stronę otwartej kraty - kryjówki sadonta. Liczyłem na logikę sytuacji, w jakiej się znalazłem. Twarg przechodząc przez główną salę, musiał chronić się we wnętrzu małej celi. A więc mechanizm otwierający ją po raz drugi, musiał być sprzężony z mechanizmem zamykającym kratę po powrocie sadonta do środka swojej jamy, gdzie zapewne Twarg podsuwał mu pożywienie. W innym przypadku, mag opuszczający kryjówkę mógłby natknąć się na pozostałego jeszcze w sali potwora.

Na szczęście, udało mi się dobrze obliczyć trajektorię lotu. Mimo że pasma dezintegrujące bardzo przeszkadzały mi w sterowaniu, to jednak kierunek obrałem właściwy i w następnej sekundzie mijałem już wrota prowadzące do jamy sadonta. Wysiliłem swoje moce aby uruchomić mechanizm opuszczający kratę. Musiałem oszukać czujniki w taki sposób, aby zareagowały podobnie jak działają w obecności potwora. Niestety, okazało się, że umieszczone są one kilkanaście metrów za kratą. Było to logiczne, przecież sadont nie mógł mieć czasu na powrót do sali. Zerwałem się, by podbiec tych kilka kroków do przodu. Trwało to może półtorej sekundy, lecz mnie wydawało się, że jestem najwolniej poruszającą się istotą w galaktyce. Biegłem, a jednocześnie czułem i słyszałem, że sadont zrozumiał co się stało, odkręcił się i z rykiem pędził w moim kierunku. Na szczęście już dotarłem do czujników i naparłem na nie wizją wchodzącego potwora. Pomimo bólu ran i zmęczenia, udało mi się to nad podziw łatwo, co jak się później okazało, było spowodowane nieobecnością w tym miejscu pasm dezintegrujących. Krata zaczęła opadać. Sadont był tuż, jednak spóźnił się i gdy wykonywał ostateczny skok, stalowe pręty z głośnym stukiem dotknęły posadzki.

Potwór z rozpędem uderzył o kratę. Stal zazgrzytała i wygięła się nieco, lecz widać było, że pręty są w stanie wytrzymać o wiele silniejsze ciosy. Sadont zerwał się, by przypuścić następny atak. Potężnymi kłami szarpał kratę, walił w nią cielskiem i próbował rozerwać siłą olbrzymich łap. Na szczęście, nie przyniosło to żadnych, widocznych efektów. To zabezpieczenie było zaprojektowane stosownie do roli, jaką miało pełnić. Nie pomogło kilka minut przemyślnych ciosów w różne miejsca stalowej konstrukcji. Po jakimś czasie pasja potwora zaczęła słabnąć. Miejsce furii zaczęła zajmować przebiegłość i inteligencja. W końcu uspokoił się, odszedł na kilka kroków w głąb sali i ułożywszy na posadzce, zaczął mnie obserwować.

Wiedziałem, że prędzej czy później, sytuacja ta zacznie działać na moją niekorzyść. Przechodzący tędy Twarg, dobrze znający wszystkie zabezpieczenia tego miejsca, może wykorzystać moje uwięzienie i wspólnie z sadontem pokonać. Dlatego musiałem szybko wymyślić coś, co pozwoliłoby mi kontynuować misję. Jednak najpierw, postanowiłem zająć się własnym ciałem. Dzięki temu że nie było tu pasm dezintegrujących, za pomocą uzdrawiającej koncentracji, doprowadziłem rany do stanu nie powodującego wielkiej dokuczliwości. Po krótkim odpoczynku zacząłem zastanawiać się nad wyjściem z sytuacji.

Wyjrzałem na zewnątrz. Przejście, do którego tak niefortunnie szukałem klucza, teraz było otwarte. Wyjście do sali nie byłoby trudne, bo między prętami kraty było dość miejsca dla mojego szczupłego ciała, jednak parę kroków dalej, natknąłbym się na sadonta. Użycie wiązki destrukcyjnej było w sali niemożliwe. Akcja taka, być może udałaby się w kryjówce potwora, lecz do tego należałoby najpierw podnieść kratę, czego nie umiałem zrobić bez posłużenia się jedenastoramienną gwiazdą na środku sali. Poza tym nie kwapiłem się do kolejnego spotkania z nim oko w oko - nawet w jego kryjówce. Jeszcze raz, przyjrzałem się pasmom dezintegrującym - blisko jamy sadonta były słabsze. Gdyby tak zwabić tu potwora...

Mogłem zaryzykować i wyjść na chwilę na zewnątrz. To było jednak dosyć ryzykowne - przekonałem się, że potwór może być nieprawdopodobnie szybki. Dlatego spróbowałem najpierw bezpieczniejszego rozwiązania - chwyciłem mocno zawieszony na mej piersi talizman i skoncentrowałem się. Wiedziałem, że jeżeli uda mi się to co zamierzyłem, sadont powinien ujrzeć fantom mojej osoby, przechodzący przez kratę.

 

Część druga

Sadont dał się zmylić fantomowi i błyskawicznie podążył w jego kierunku. Jednak oślepiony moim nagłym atakiem mentalnym na mózg, nie zorientował się, że to już koniec sali i dał o jednego susa za dużo. I zamiast wylądować na posadzce, znów z łomotem uderzył o kratę. Potężne cielsko zadrżało od ciosu żelaznych prętów, a w oczach potwora ujrzałem ból. Po chwili ten ból zamienił się w wściekłość - kto ośmiela się zadawać mu ból?!!! Jemu?!! - najpotężniejszemu władcy stworzeń?!!!.... Jednak dzięki mojej ingerencji w umysł potwora, to nie była zwykła wściekłość. . Ta wściekłość wzrosła 10, a może nawet 100 krotnie – stała się uczuciem nie spotykanym w świecie rozumnych istot - stała się agresją nie opanowaną i nie kontrolowaną, pierwotna do samej głębi jestestwa – bez opamiętania. Przeczucie powiedziało mi, że wygrałem – jakiś błysk w oczach potwora powiedział mi, że tym razem szaleństwo tego pochłania potwora już całkowicie.

W tej chwili, w żaden sposób agresja potwora nie mogła znaleźć zaspokojenia – ja byłem za kratą, a żadnej innej istoty żywej tu nie było. Jednak instynkt walki żądał. Żądał nieubłaganie. Sadont chwycił zębami kratę – musiał walczyć i niszczyć - jeśli nie mógł zaatakować żywej istoty, to chciał niszczyć choćby tę kratę. A jeśli nie kratę, to ścianę obok kraty, to posadzkę to powietrze, a wreszcie własne ciało. Najpierw powoli, jakby z niedowierzaniem, lecz za chwilę coraz szybciej i intensywniej w bezrozumnej walce ze wszystkim wokoło zaczął atakować każdy fragment materii w swoim otoczeniu. Z wyrazem nieopanowanej pasji uderzał we wszystko w swoim otoczeniu – bił zębami, głową, kończynami o kratę, o ściany. Nie patrząc na własny ból, nie patrząc na rany, w rozpędzie próbował staranować złomy skalne. Potem niszczył już tylko siebie - zadawał sobie straszliwe, bolesne rany; rozdrapywał je, darł, gryzł i tarł o chropowatość ścian – byle zaspokoić  pochłaniające go pragnienie walki i agresji. Krew stwora zabarwiała otoczenie rozpryskując się na wzorzystej posadzkę, ścianach i sklepieniu.

Trwało to dość długo. Siły żywotne sadonta były nieprawdopodobne. Obserwując ten spektakl samozniszczenia czułem jednocześnie ulgę, ale i przerażenie. Widziałem, że choć ciało jego było w tej chwili już tylko jedną wielką raną, to jednak żyło, egzystując w przedziwnym zawieszeniu na krawędzi śmierci. Drgająca kupa mięsa, z wydrapanymi oczami, wyrwanymi nogami i wyprutymi wnętrznościami, ciągle odbierała bodźce. Po godzinie tego przerażającego widowiska uznałem, że choć niewiele wskazuje, że skończy się ono szybko, to stan sadonta już na pewno nie pozwoli mu na przeszkodzenie mi w kontynuowaniu podjętej misji. Ostrożnie przecisnąłem się pomiędzy prętami i ponownie wkroczyłem do sali, którą przed chwilą opuszczałem w tak dramatycznej sytuacji. Przejście do dalszych korytarzy, to  którego wcześniej nie mogłem sforsować, teraz było otwarte.

Zagłębiłem się w ciemną czeluść korytarza. Był on teraz znacznie węższy niż poprzednio, zaś ściany nosiły ślady prac murarskich - gdzieniegdzie widać było cegły wpasowane w nierówności skalne. Po przejściu kilkunastu kroków, zdecydowałem się na mentalne zbadanie otoczenia. Myślą zagłębiłem się w ścianę i zacząłem ją penetrować. Wyczuwałem jednak tylko jednostajność ziemisto - skalistego gruntu. Podobnie rzecz się miała przy badaniu drugiej ściany oraz sufitu. Podążyłem dalej korytarzem. Rysunek ścian nie uległ większym zmianom. Tak samo też niezmienną wydawała się sonda myślowa powracająca po zbadaniu przestrzeni wokoło. Odgłos mych kroków głucho brzmiał odbijając się od skał. Idąc, uważnie badałem otoczenie. Droga skręcała cały czas w lewo i tam spodziewałem się wyjścia. Logika kazała przypuszczać, że Twarg pozbawiony możliwości szybkiego transportu, nie będzie zbyt daleko umieszczał wejścia do swojej siedziby. Szedłem więc uparcie naprzód analizując każdy kawałek otaczających mnie ścian.

Teraz, gdy dotarłem już tak daleko i pokonałem tak wielkie trudności, moja wola pokonania Twarga była większa niż na początku; jakby przebyte trudy dodatkowo zwiększały ciężar tej misji. Wciąż miałem przed oczami chwilę, gdy Najstarszy Mistrz wziął mnie do Wielkiej Sali Rozpraw i dokładnie wyjaśnił jej cel wyprawy: - nikt poza tobą nie jest w stanie zagrozić Twargowi, On zawsze wyrastał swoimi zdolnościami ponad innych magów. Tylko ty jesteś dla niego nieznany i tylko ty - człowiek o dwóch osobowościach - możesz oprzeć się jego talentowi przenikania myśli. Wiesz, że poprzednia walka z Twargiem, prowadzona przez całe Bractwo zakończyła się połowicznym zwycięstwem – zły czarnoksiężnik został pozbawiony talizmanów, wygnany z królestwa Jorm. Ale potęga jego umysłu nie zmalała, a przypuszczam, że od tego czasu nawet wzrosła. W tobie, tylko w tobie, cała nadzieja... Wiedziałem już wtedy, że choć prawdopodobieństwo powodzenia jest małe, to pozostałem ostatnią szansą dla normalnego Świata, dla całej cywilizacji, jaka tworzyła się przez ostatnie osiem tysięcy lat.

Wędrówka przedłużała się ponad oczekiwanie. Ściany korytarza monotonnie przesuwały się w miarę upływu czasu i przebytych mil. Wielokrotnie sondowałem otoczenie wokół siebie. Korytarz ciągnął się niezmienny i jednostajny. Nie napotykałem na nic, co mogłoby wskazywać na istnienie choćby śladu przejścia. Po kilku godzinach wędrówki ogarnęło mnie zwątpienie. Postanowiłem zawrócić do miejsca, w którym dostałem się do tego korytarza. Nieprawdopodobne było, by Twarg w drodze do swojej siedziby pokonywał tak wielką przestrzeń. Być może coś przeoczyłem po drodze...

Droga powrotna nużyła mnie taką samą jednostajnością i nijakością. Wciąż te nierówno ociosane głazy i szczeliny skalne uzupełnione fragmentami cegieł. Po następnych kilku godzinach marszu powrotnego, zrozumiałem, że sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, niż początkowo myślałem. Dawno powinienem natrafić na przejście, którym się tu dostałem. Jednak ani ono, ani żaden ślad po nim nie dały się zaobserwować, czy choćby wyczuć nadzmysłowo. Rozwiązanie było tylko jedno - wpadłem w pułapkę zastawioną przez Twarga - ten korytarz był magiczną pętlą.Każde "tak" jest jakimś "nie", a każde "nie" jest pewnym "tak" - wybierając dowolną możliwość uśmiercasz wszystkie szanse, które były jej zaprzeczeniem. I prawie nigdy nie dowiesz się, czy na pewno miałeś rację...

Ze wzmianką o magicznej pętli spotkałem się kiedyś na wykładach, prowadzonych przez starego mistrza Astrogsa. Ten wiekowy mędrzec przeczytał w swym życiu więcej tajemnych ksiąg, niżby zmieściło się w dużej bibliotece. Powiedział nam kiedyś, że w niektórych dawniejszych wydaniach "Sztuki mocy" można znaleźć wzmianki o tworzeniu przez bardziej wprawnych czarnoksiężników czasoprzestrzennej pętli bez wyjścia. Aby dokonać takiej sztuki, należało w określonym miejscu przestrzeni, wykreować przejście do świata alternatywnego. Przejście to nigdy nie jest całkowite, lecz w obszarze zawieszenia między światami, tworzy się niby-rzeczywistość, dająca się częściowo kształtować poprzez działania pochodzące ze zwykłej przestrzeni. Można tam umieszczać przedmioty, zwierzęta, a nawet ludzi, którzy zawieszeni w quasi-świecie egzystują poza czasem i przestrzenią. Obszar przejścia jest niewykrywalny zwykłymi metodami. Aby wydostać się z takiego świata należy znać działanie - hasło, czyli coś w rodzaju magicznej procedury otwierającej.

Postanowiłem sprawdzić swoje domysły. Maksymalnie skupiłem umiejętność penetracji psychicznej i wniknąłem w wybrany fragment ściany. Odczułem w głębi świadomości, jak myśl przenika przez kamień, a następnie rozprasza się i dezorganizuje. Zacząłem analizować obraz, jaki ze sobą niosła - coś było nie w porządku. Choć byłem osłabiony ciągłym stresem, walką z sadontem i wysiłkiem fizycznym, to jednak siły mojej psychiki powinny w większym stopniu, panować nad sondą myślową. Rozproszenie, którego ona doznała, mogło być spowodowane jedynie magią, skrajnym zmęczeniem, lub właśnie deformacją przestrzeni. Aby to sprawdzić, postanowiłem użyć innego, drastyczniejszego środka. Skoncentrowałem się, i dokonałem konwersji atomów, z jakich składała się w jednym miejscu ściana. Powinno to spowodować silną eksplozję. Jednak wysiłkom moim, towarzyszył jedynie anemiczny błysk i drobna strużka kurzu, sypiącego się ze ściany.

Zrozumiałem, że w ten sposób nie pokonam ograniczającej mnie bariery. Aby się uwolnić, musiałem znać hasło-zaklęcie. Zacząłem testować wszystkie znane mi formuły. Skutek był mizerny. Próbowałem wczuć się w psychikę Twarga i w stosowane zaklęcia wnieść jak najwięcej okrucieństwa i nienawiści. To też nie przyniosło efektów. Naparłem na ścianę siła moich ramion - bez rezultatu. 

Musiałem ponownie przeanalizować sytuację. Gdzieś musi tu być haczyk. Doszedłem do wniosku, że być może, uda mi się uzyskać jakąś informację, na drodze penetracji zawartych tu śladów psychicznych. Musiałem wczuć się w pozostałości, obecnej tu częściowo, aury Maga śmierci – próbowałem wyczuć ją do głębi, znaleźć jakiś ślad. Gdy jednak, zacząłem myślami łowić atmosferę tego miejsca, opanowało mnie tylko uczucie beznadziejnej rozpaczy i rezygnacji. Zrozumiałem, że to co Twarg zostawiał tutaj, działa niszcząco na siły duchowe.

Nie mogłem poddać się bez walki. Otrząsnąłem się z beznadziejności opanowujących mnie uczuć. Jeszcze raz, zacząłem rozważać aspekty powstałej sytuacji. Wiedziałem przecież, że skoro Twarg tędy przechodził, to musiało istnieć wyjście. Jednak ilość możliwych procedur otwierających tę quasi-przestrzeń była nieskończona. Twarg mógł spokojnie czekać na moją śmierć głodową...

***

Długo siedziałem pogrążony w rozmyślaniach i coraz silniej opanowującym mnie uczuciu beznadziei. Myśl błądziła bezładnie wśród bezmiaru możliwości i fantazji. Zastanawiałem się, co zrobiłbym, gdybym nawet wydostał się z tej pułapki?...  Czy Mag śmierci był we wnętrzu swojej kryjówki? Sam? Czym tam dysponował? Jakie szanse miałem wtedy w pojedynku? A może Twarg w pewnym momencie sam trafi w obszar magicznej pętli? Wtedy musielibyśmy się zmierzyć w tym dziwnym miejscu. Ale jak tutaj działa magia? Czy miałem szanse w walce z Twargiem na jego własnym terenie? Myśli te pogrążały mnie psychicznie coraz bardziej...

Po jakimś czasie poczułem, że zaczynam ulegać ogarniającej mnie rozpaczy. Wielokrotnie próbowałem się z niej wyzwolić. Ale na próżno. Jasne było, że szanse na znalezienie wyjścia są minimalne. I wygląda na to, że cały trud włożony w wyprawę poszedł na marne. Twarg zwyciężył... Cóż teraz stanie się ze Światem? Czy znajdzie się jeszcze ktoś, kto potrafi stawić czoła okrutnemu magowi? Czułem jak słabnie we mnie wola oporu - poddawałem się. W końcu jeżeli miałem zginąć, to lepiej już niech stanie się to teraz, niż po wielu dniach głodowej męczarni. Siedziałem oparty o skałę i z każdą chwilą, z każdą myślą pogrążałem się w zalewającej mnie fali najczarniejszej depresji. W jakimś odruchu samozniszczenia, starałem się powiększyć siłę tych doznań psychicznych. 

Udało mi się to lepiej niż myślałem. Zaczynałem tracić kontrolę nad rzeczywistością. Wydało mi się nawet, że oczy moje przestają normalnie widzieć. Słabe światło latarki górniczej nie oświetlało już ściany, lecz ginęło w niezidentyfikowanym żółtym blasku. Pojąłem, że to halucynacja. Próbowałem się z niej wyrwać. Nie znikała. Z powodzi światła wyłonił się zarys rzeźbionych ścian i twarz ludzka. To była twarz Twarga...

Czyżbym majaczył? - taka myśl nasunęła mi się w pierwszej chwili. Jednak stan mojej psychiki nie był aż tak beznadziejny - wręcz przeciwnie - zaczynałem odczuwać szybki powrót wewnętrznej mocy. A więc może jednak, wyrwałem się z pułapki? A więc tak właśnie musiało być - kluczem otwierającym magiczną pętlę, było właśnie wytworzenie uczucia absolutnego załamania i beznadziei. Mag Śmierci był na tyle wytrenowany psychicznie, że umiał doskonale symulować ten stan. Natomiast każdy niewtajemniczony, po opuszczeniu magicznej pętli był na pewno tak załamany, słaby i wyczerpany psychicznie, że jego zdolności do walki musiały być mocno ograniczone. To było kolejne zabezpieczenie ustanowione przez Twarga. Zadziwiająca była jego przemyślność. Przecież nawet gdyby w magicznej pętli było wielu potężnych magów gotowych do walki, to zapewne wydostać by się mogli dopiero po ostatecznym załamaniu psychicznym wszystkich, a więc najprawdopodobniej po wielu dniach cierpień w stanie kompletnego załamania.

Zrozumiałem, że teraz muszę jak najszybciej zmobilizować w sobie moce duchowe do walki z atakującym mnie czarnoksiężnikiem. Napiąłem maksymalnie mięśnie i spróbowałem wstać. Jednak jakiś obezwładniający paraliż unieruchomił moje ciało. Udało mi się jedynie, przekręcić nieco głowę. A więc znów byłem uwięziony; tylko że tym razem za pomocą więzów. Gdy rozejrzałem się wokół, spostrzegłem, że leżę ułożony na niewielkim kamiennym postumencie, stojącym na środku dużej sali. Moje ręce przywiązano jakąś wzorzystą, szkarłatną szarfą. Szarfa była mocno napięta, a jej drugi koniec ginął gdzieś w dole postumentu. Wokół otaczały mnie magiczne figury, wyryte na ścianach i zwieszające się z sufitu. Obok postumentu stał Twarg. Tę twarz znałem z zapisów wideo i rysunków - ostre, przebiegłe rysy, skupienie w oczach i charakterystyczne rozcięcie na lewym policzku. Na jego twarzy widniał wyraz skupienia i czujności. Wiedział, że spotkał się z nie byle jakim przeciwnikiem - pokonanie stworzonej przez niego, najeżonej pułapkami drogi świadczyło o nie byle jakich umiejętnościach. Mag Śmierci domyślał się, że tym razem może grozić mu realne niebezpieczeństwo. Dlaczego jednak nie próbował od razu zniszczyć leżącego przed nim bezbronnego ciała? - Odpowiedź nasunęła mi się gdy zorientowałem się w charakterze aktualnych działań Twarga. Tutaj był na swoim terenie i czuł się pewnie. Widać było, że podjął próbę uczynienia mnie swoim magicznym niewolnikiem... 

Niewola magiczna jest dość dobrze opisanym w literaturze zjawiskiem. Podobna jest do opętania i chyba jest jakąś jego formą. W tym stanie ciało niewolnika staje się całkowicie poddane woli maga biorącego je w niewolę. Dzięki zniewoleniu ciała, daje się w dużym stopniu wykorzystać wiedzę i umiejętności opanowanego człowieka. Gdyby mag Śmierci zdołał mnie opanować, wtedy pewnie mógłby już nie bać się nikogo i niczego w całym znanym wszechświecie. I niestety – ten cel był możliwy do zrealizowania. Twarg był znany z tego rodzaju umiejętności – w ten sposób na początku swego słynnego buntu zawładnął królestwem Jorm, a później pokonał, zaciekle broniącego swej tożsamości, wielkiego maga Gichorma. Twarg był graczem, lubił ryzykować i posiadał nadzwyczajne zdolności władania umysłami. Teraz na pewno mobilizował wszystkie swoje umiejętności w celu sparaliżowania mojej woli i sił magicznych.

Odczuwałem coraz silniejsze, obezwładniające działanie czarnoksięskich formuł, wymawianych przez Twarga - zamieranie myśli, trudności w skupieniu się, powoli zaczynałem gubić swoją pamięć. Dzięki ustawieniu figur aktywnych czarnoksięsko, jego niszcząca magia miała tu wielokrotnie większą moc. Miejsce, na którym leżałem musiało być szczególnym rezonatorem sił ponadzmysłowych. 

Sytuacja znowu wydawała się beznadziejna - wiedziałem, że jeżeli w ciągu kilkunastu sekund nie wyrwę się spod władzy magii Twarga, to stanę się nowym zombie - ciałem bez ducha. Jeszcze raz musiałem wyzwolić CAŁĄ SWOJĄ MOC I WOLĘ. Wielkim wysiłkiem koncentracji wysłałem sondę myślową. Jednak informacje jakie mi przyniosła, były wewnętrznie sprzeczne. Spróbowałem rozejrzeć się i zanalizować rozmieszczenie aktywnych figur.

Wtedy poczułem nowe zagrożenie. To już nie było tylko odrętwienie myśli - coś obcego, agresywnego i zaborczego zakradło się do mojego mózgu. Miałem wrażenie, że jest on do głębi penetrowany i modyfikowany przez cudzą świadomość. Miałem tylko jedną nadzieję - że Twarg w swoim ataku się pogubi. A było to dość prawdopodobne, jako że raczej nie spotkał się z wcześniej z człowiekiem podobnym do mnie - kimś o dwóch osobowościach w jednym ciele. Ale i to nie mogło wystarczyć na długo. Musiałem się za wszelką cenę obronić,  mogłem działać w jeden sposób - na początek podjąłem próbę zablokowania wszelkich swoich odczuć i myśli. Pogrążyłem się w nicości i pustce psychicznej - zapadłem w chwilowe nieistnienie. Odniosło to pewien skutek - krawędzią świadomości odczułem, że obca penetracja osłabła  - Twarg musiał zaakceptować moją ucieczkę w głąb świadomości, musiał mnie poszukać innymi metodami. Trwałem tak jakiś czas niemal bez myślenia i odczuwania, by potem – w nagłej chwili przypuścić atak mentalny. Największym impulsem woli jaki udało mi się wzbudzić, uderzyłem w napierającą na mnie obcość i odrętwienie paraliżujące mięśnie. Wygenerowałem impuls odrzucenia i otrząsania się, wprowadzając dodatkowo zamieszanie umysłowe - z całą wyrazistością zacząłem przywoływać do pamięci i atakować przeciwnika masą najbardziej dyskusyjnych idei, wizji niespójnych i trdunych logicznie, wszystkich niejasnyc faktów i interpretacji. Twarg, próbujący nawiązać kontakt z moim umysłem, pogubił się i nie zapanował nad wytworzoną przeze mnie lawiną myśli. Nacisk psychiczny wyraźnie osłabł. Udało mi się wtedy nieco przekręcić, a dzięki silnemu szarpnięciu naderwać szarfę i usunąć z najbardziej niebezpiecznego miejsca.

To jednak kosztowało mnie wiele wysiłku i skupienia się na ruchu, co dało dodatkowe szanse mojemu wrogowi - obca penetracja psychiczna znów wyraźnie się wzmocniła. Wtedy jeszcze raz pogrążyłem się w nieodczuwanie i niemyślenie. Jedynie krawędzią świadomości utrzymywałem kontakt z rzeczywistością, a całym moim jestestwem skupiałem się wyłącznie na jednym słowie, jednej myśli JA ISTNIEJĘ... ...ISTNIEJĘ JA... Nie wiem jak długo to trwało, bo w tym stanie zatraciłem poczucie czasu. Czułem tylko, że Twarg swoim umysłem szarpie te elementy mojej świadomości, które udaje mu się uchwycić.

Jednak w pewnej chwili podjąłem znowu błyskawiczną decyzję - całą mocą ponowiłem atak. Tym razem nakierowałem się maksymalnie na zniszczenie intruza, czyhającego na mą świadomość i zaczajonego na krawędzi jaźni. Znów trochę pomogło - odczułem osłabienie nacisku obcej osobowości. Uzyskaną w ten sposób swobodę zużyłem na przestrojenie się wewnętrzne i skoncentrowanie się na ponownym przesunięciu ciała. Tym razem udało się znacznie lepiej. Szarfa wiążąca moją lewą rękę pękła. Zsunąłem się z postumentu i, chwiejąc się,  stanąłem naprzeciw Twarga.

W jego oczach ujrzałem wściekłość i chyba strach. Nagle chwycił jakiś przedmiot leżący na półeczce stojącej obok. W rękach czarnoksiężnika ujrzałem duży czerwony kamień. Twarg wyciągnął go przed siebie, kierując w moim kierunku. Z kamienia wytrysnął promień migoczący oślepiającym purpurowym światłem. Po chwili jego barwa zmieniła się na niebieską, by znowu zamigotać purpurą.

Ciałem moim wstrząsnął silny skurcz. Ramiona i kręgosłup wygięły się w pałąk i zdało mi się, że wszystkie komórki nerwowe na raz, zaczęły dawać sygnały bólowe. Był to inny ból, niż zadany mi wcześniej przez sadonta, bardziej obezwładniający i wpływający na psychikę. To było piekło - jedyną szansą była ucieczka ze strumienia atakującej mnie mocy. Jeszcze raz skoncentrowałem się na najbardziej stabilnym w tej chwili punkcie mej osobowości. 

Niewiele jednak to dało. Broniłem się dzielnie przez kilka następnych sekund, lecz wyczerpanie bólem, walką i porażające zmęczenie spowodowało, że przemożna wola Twarga zaczęła zdobywać kontrolę nad moim duchem i ciałem. Słabłem z każdą chwilą. W pewnym momencie poczułem, że ciało i myśl doznały jakby rozdwojenia - zmysły przestały dawać prawidłowe wskazówki o świecie - wzrok mi się zaćmił, w uszach zabrzmiał przeraźliwy łoskot, a nerwy zadrgały, wstrząśnięte nową, falą obezwładniającego bólu.

Ostatkiem sił skupiłem się, by przywołać panowanie nad ciałem. Jednak nie byłem już w stanie podjąć nowego wysiłku. Wykorzystałem już wszystkie rezerwy sił duchowych - i tak zniosłem wielokrotnie większe cierpienia i ciosy niż mogłem się spodziewać po sobie, w najbardziej nawet śmiałych przypuszczeniach. Z każdą sekundą, nieodwołalnie, zatracałem swoją wolę i poddawałem się naciskowi obcej świadomości. W tym momencie zrozumiałem, że naprawdę przegrałem. To był koniec.

 

 

To na razie koniec tej części opowieści...

 Jeśli komuś się ona spodobała na tyle, że chciałby zachęcić autora do jej kontynuowania, to proszony jest o wysłanie do poczty e-mail na adres: redakcja@fizykon.org. W tytule posta powinien znaleźć się tytuł opowiadania (jest ich w końcu kilka), którego kontynuacja jest dla niego interesująca.
Dlaczego tak?

- Bo wbrew pozorom, pisanie to też niemały wysiłek i trzeba do niego zachęty. Pisze się dla kogoś, kto chce czytać. Jeśli grupa zainteresowanych dalszymi losami bohaterów tej opowieści okaże się wystarczająco duża, to autor będzie miał motywację, by kontynuować pracę. Dla samego siebie autor już pisać nie musi, bo wie jakie jest zakończenie tej opowieści...
Poza tym autor rozpoczął (bez zakończenia) kilka opowiadań i nie wie, które z nich jest najciekawsze dla czytelników, a więc w które warto zainwestować czas i wysiłek. 

PS
Autor raczej nie planuje prowadzić korespondencji na temat tej opowieści (choć oczywiście wyjątki mogą się zdarzyć, w szczególności jeśli piszący opatrzy swój głos jakimś komentarzem). Nie będzie też wykorzystywał adresów e-mail piszących do jakiegokolwiek celu nie związanego z informowaniem o chęci zapoznania się treści opowiadań. 

 

Copyright 2007 - 2012 © Fizykon.org, Michał Dyszyński
Wszystkie materiały zawarte w witrynie www.fizykon.org i www.daktik.rubikon.pl  są chronione prawem autorskim. Zakres ochrony jest określony przez prawo autorskie Rzeczypospolitej Polskiej.
Wątpliwości związane z legalnością wykorzystywania materiałów można wyjaśnić pisząc na adres: redakcja@fizykon.org.