To jest strona w tej witrynie poświęcona różnemu niestandardowemu myśleniu
jest nieco przesadnie filozofująca
pewnie czasami namolnie dydaktyczna
albo inaczej "wymądrzająca się"
i dla większości pewnie nudna.
Jeśli więc Czytelniku trafiłeś tu bez wyraźnej potrzeby filozofowania, to dla swojego dobra kliknij przycisk <Wstecz>, albo krzyżyk w prawym rogu okna zamykający przeglądarkę.

 

Spis treści

Wstęp |
Impresje na temat pojęcia Prawdy |
Dywagacje na temat twierdzenia Gödla |
Idea bezwzględnego posłuszeństwa |

Wstęp

Skąd się to w ogóle wzięło?

Dość duża osób odwiedzających moją stronę podejrzewa mnie o zainteresowanie rozwojem umysłu i ducha, metodami niestandardowego rozumowania itp. Wynika to zarówno z listów do mnie emaliowanych, jak też analizy stringów do wyszukiwania podawanych podczas statystyk witryny.

Ponieważ rzeczywiście myślenie, prawda i rozwój duchowy są moim kucykiem, więc postanowiłem ostatecznie "pójść na całość" i wrzucić na łącza sieciowe parę rzeczy należących do mojego osobistego intelektualnego hardcore. Wiem, że czasami będzie to zahaczać o szarlatanerię, może grafomanię i może z resztą czasami takie będzie. Jednak jest to zgodne z wyznawaną przeze mnie podstawową zasadą rozwoju umysłu i ducha - z postulatem odwagi w podejmowaniu wyzwań intelektualnych. Bez tej odwagi nie będzie rozwoju, choć ceną za nią płaconą są błędy.
Bo prawie wszystkie metody rozwoju i myślenia są ściśle powiązane z metodą najważniejszą podstawową, zwaną powszechnie metodą prób i błędów. Nie znam żadnych (!!!) metod myślenia i działania, które pozwalałyby odkrywać nowe obszary, a które nie posiłkowałyby się elementami tej metody.

Tak więc na odwieczny dylemat: bać się i z tego strachu nic nie robić, czy może nie bać się i podejmować ryzykowne wyzwania intelektualne, ja (na swój prywatny użytek) - odpowiadam:

bać się, ale podejmować wyzwania intelektualne.

bać się, czy nie bać - oto jest pytanie...

No i teraz dotykamy problemu:
Czy to jest moralne? Religijne? Może nie powinniśmy mędrkować, ale być bardziej "pokorni" i zaufać po prostu autorytetom?
- chrześcijanie mają swoją odpowiedź na ten dylemat w słynnej przypowieści "o talentach", która jednoznacznie rozsądza, że uleganie strachowi wynikającemu z nieuchronności sądu jest sprzeczne z zamysłem Stwórcy. Ateiści, pewnie nie będą bardzo protestować przeciwko odwadze intelektualnej (pod warunkiem, że nie zakłóci ona ich stanu samozadowolenia), a wątpiący - i tak zwątpią....

A co do autorytetów, to mam jeszcze jedną refleksję. Dla mnie 99% form autorytaryzmu w myśleniu jest tylko zaawansowaną formą KŁAMSTWA! Bo kłamstwem względem siebie samego jest przyjmowanie, że się rozumie coś czego się nie rozumie, że się uważa coś za prawdę, chociaż w głębi duszy myśli się inaczej (lub - co gorsza - nie myśli się na ten temat wcale!), że się przyjęło do świadomości coś, co do tejże świadomości drogi wcale nie znalazło. I wcale nie ma znaczenia czy ktoś rzeczywiście popełnia błąd w myśleniu, czy może ma rację. Po prostu - człowiek ma prawo (i obowiązek!!!) być szczerym i uczciwym w stosunku do siebie, ma prawo przyznać się przed sobą do tego co myśli. Bo jeśli ma rację w swoich przekonaniach, ale to zakłamie, to straci szansę na korzystanie z owoców prawdy, do której doszedł. Jeśli zaś nie ma racji w swoich poglądach, to zakłamanie tego faktu spowoduje, że zaniknie świadomość różnicy między tym co mówią inni, a jego poglądami i w efekcie taki człowiek nigdy naprawdę nie zawróci z błędnej drogi - zamiast autentycznej naprawy swojego myślenia zadowoli się samą deklaracją zgodności z uznaną wiedzą. Czczą deklaracją. Dlatego zakłamywanie zawsze zamyka drogę do jakiegokolwiek rozwoju umysłu, jest wyłącznie produkowaniem chaosu, sprzeczności i usypianiem ducha. 
Nie należy jednak mylić ze sobą dwóch rzeczy - przyznania się przed samym sobą do poglądów jakie się w rzeczywistości ma oraz kostyczności i namolnego trwania w tych poglądach. Umysł otwarty nie boi się wątpić, ale nie boi się uważać czegoś za prawdę i, oczywiście, nie boi się zmienić swojego zdania, jeśli zajdą po temu wystarczające okoliczności.

Cóż, zatem bójcie się ci, którzy pod pretekstem pokory zrezygnowaliście z dążenia do prawdy (tym bardziej, że macie stawać się "doskonali, jak doskonały jest wasz Ojciec w Niebie", a trudno to osiągnąć ograniczając się do adoracji niezrozumiałych słów i pojęć).

Tak więc uzbrojony w świadomość, że wolno nam myśleć, stawiać pytania, rozwijać, będę stawiał dziwne problemy, które mnie samego gnębią. Proszę potraktować wszystkie poniższe myśli jako OSOBISTE!!! Proszę też o nie przypisywanie mi jakiejkolwiek ambicji bycia autorytetem, osobnikiem wymądrzalskim itp. To co piszę jest MOIM POGLĄDEM. Może też pewnego rodzaju artystyczną wizją wewnętrznego świata prywatnej filozofii. I tak samo się cieszę z tego, że ktoś się ze mną zgadza, albo i nie zgadza - bo celem jest sama droga intelektualna, ciągły wzrost w kierunku większej harmonii ducha i umysłu. "Racja" zaś - jest tylko ułudą...


Wystartowaliśmy z tym życiem, więc trzeba lecieć podążając w przód. Kto się zatrzyma - spadnie.

Daktikowe impresje na temat prawdy

Czy istnieje prawda?

To heretyckie pytanie jest pewnego rodzaju wstępem do bardzo dziwacznych dociekań związanych z owym niesamowitym słowem. Według mnie powiedzenie, że prawda istnieje jest bzdurą podobnego rodzaju, jak stwierdzenie, że nie istnieje.

Dlaczego tak jest? - bo samo słowo "istnieje" jest niedookreślone. Np. na pytanie "Czy istnieją krasnoludki?"  można dać dwie równie dobre odpowiedzi: "TAK - istnieją w baśniach i podaniach ludowych", lub "NIE - jak do tej pory nie natrafiono na dowody materialne istnienia żywych, dojrzałych istot zbliżonych wyglądem do człowieka o wymiarach mniejszych niż kilkadziesiąt centymetrów". Określanie jednych niejasnych słów za pomocą innych słów (też przecież niejasnych), choć może nieco pomaga rozwinąć się wyobraźnię, to najczęściej jednak nie spełnia rygoru jednoznaczności.

Problem definicji prawdy

Innym problemem związanym z pytaniem tytułowym jest fakt, że nikt nie wie CO to jest prawda. Klasyczna definicja prawdy głosząca, że "Prawda jest to zgodność z rzeczywistością" jest przysłowiowym "masłem maślanym", bo gdyby ktoś spytał co to jest "zgodność" to usłyszałby zapewne, że zgodność zachodzi wtedy, gdy coś jest prawdziwe, tożsame, wystarczająco podobne, zgodne z czymś tam..., czyli po prostu prawdziwe. Tak więc znowu wracamy do punktu startowego. 
Fakt, faktem, ta definicja niewiele (niewiele nie oznacza jednak "nic") wnosi do sprawy. Podobnie cała masa innych definicji prawdy sprowadza się najczęściej do zamiany słowa "zgodność" w tej definicji na jakieś podobne, ale wcześniej tu nie używane, lub bardziej opisowe.
Przyznam, że kiedyś sporo myślałem nad stworzeniem  mechanizmu logicznego, który pozwalałby w miarę jednoznacznie definiować prawdę. Ostatecznie udało mi się stworzyć pewien ograniczony model - konstrukcję, która rzuca światło na ten temat, jednak jest to model mało "ładny", skomplikowany, a na dodatek ujmuje właściwie tylko jedną z cech pojęcia określanego powszechnie "prawdą". Dlatego nie będę go tu przedstawiał i poprzestanę na luźnych dywagacjach.

Teologowie chrześcijańscy (ale nie tylko chrześcijańscy) lubią z kolei prawdę utożsamiać z Bogiem (w końcu Jezus powiedział, że jest "drogą, prawdą i życiem"). Jednak takie ścisłe przyporządkowanie Prawda - Bóg oznacza w istocie usunięcie z języka słowa "prawda" w jego dawnym znaczeniu. Bo teraz miałoby być Prawda = Bóg i kropka. Ponieważ zaś tam gdzie pojawia się Bóg, sprawa robi się BARDZO POWAŻNA (!!!), więc zgoda na taką językową tożsamość ostatecznie wyeliminowałaby dogmatycznie słowo "prawda" z języka. Bo ja tu użyć tego słowa w zestawieniu "prawdą jest, że żona Kowalskiego zdradza go w każdy wtorek z sąsiadem..." - To co? - to może sam Bóg przykłada swoje ręce do owej zdrady małżeńskiej? Jak widać prędzej czy później religijna gorliwość usunęła by słowo "prawda" w jego dotychczasowym znaczeniu. Zważywszy zaś na fakt, że na określenie Boga i tak mamy już dobre i przyjęte do używania słowa, to wydaje się, że tworzenie jeszcze jednego zamiennika nie ma specjalnego sensu. W ten sposób stracimy tylko pierwotne znaczenie "prawdy", które przynajmniej trochę prowadzi nas w kierunku nowych obszarów rozumienia. Jeśli zaś chodzi o stwierdzenie Jezusa, to lepiej byłoby po prostu nieco pokontemplować symboliczną wersję tego zdania, niż gmerać z jego powodu przy języku.

Tak więc nie bardzo wiemy co to jest prawda, jednak gdzieś w środku przeczuwamy "o co chodzi". Czujemy, że idea Prawdy zawiera pewne przekonanie, że to co rozumiemy, widzimy da się (przynajmniej częściowo) zrozumieć połączyć w całość, znaleźć zależności, a przede wszystkim przekazać dalej (komuś innemu lub samemu sobie do dalszych rozważań i wniosków). W istocie, w idei prawdy zawiera się przekonanie, że umysł (czy inny ośrodek przetwarzający informacje) jest wystarczająco doskonały, aby uchwycić istotny sens tego co do niego dociera.

Jednak granice pojęcia prawdy są dość niejasne. Zapewne większość filozofów starej daty, będzie starała się ją związać z umysłem. Oczywiście umysłem człowieka. To jest jednak ograniczenie. 
Bo może istnieją jakieś ufoludki, które widzą ten świat po swojemu, inaczej niż ludzie. Czy im odmówimy pojęcia prawdy? 
A zwierzęta? - one też przekształcają informacje. Pewnie mają inną hierarchię znaczeń, inne modele w swej prymitywnej świadomości. Jednak rozpoznają przedmioty, zjawiska, ludzi. Wyraźnie też wyciągają wnioski. Tu też pojawia się potrzeba wartościowania - czy ocena sytuacji przez zwierzę była adekwatna (prawdziwa...)?
No i najnowsza sprawa - komputery. Choć aktualnie trudno jest powiedzieć, że istniejące komputery myślą w ludzkim sensie, to jednak pobierają dane, przetwarzają je, podejmują pewne kroki związane z istnieniem takich, czy innych zależności. A tu już zaczyna się pewna forma myślenia. I może być ono mniej lub bardziej adekwatne, do struktury danych wejściowych. Najczęściej owo przetwarzanie danych nie posiłkuje się systemem pojęć, abstrakcją. Jednak programiści wiedzą, że stosowane są różne modele opisu danych, różne formy rozpoznawania znaczenia tych danych do zaprogramowanych zadań. I znowu te opisy i reakcje komputera mogą być mniej lub bardziej adekwatne (czyli jakby prawdziwe) do założonych schematów, do celu w jakim tworzono programy. 

To wszystko skłania do wniosku, że pojęcie Prawdy wyłania się jakby z chaosu możliwych działań, zastosowań, sposobów opisywania i świata i przekształcania informacji. Że trudno jest postawić jednoznaczną granicę, gdzie się ono zaczyna (niby można, tylko po co? - skoro takie ograniczenie niczemu sensownemu nie posłuży?)

Tyle długiego wstępu. Więc teraz zajmę się wreszcie trochę dokładniej tym czym jest / nie jest prawda.

Parę daktikowych myślo-twierdzeń na temat prawdy

Myśl 1:

Prawda sama nie jest rzeczywistością, lecz jedynie odnosi się od przekazu tej rzeczywistości

Niektórzy prawdę utożsamiają z rzeczywistością. Według mnie jest to niefortunne podejście do sprawy. Dla mnie wydaje się oczywiste, że prawda sama rzeczywistością nie jest. W pewnym stopniu dlatego, że nie byłoby sensu na tworzenie drugiego słowa na to samo. Ale jest też inny, znacznie ważniejszy powód: rzeczywistość jest nieskończona w swoich przejawach oraz rzeczywistość jest niepowtarzalna w każdej swojej najmniejszej chwili i w każdym miejscu. Nie może być więc powtórzona w jakiejkolwiek formie dla kogokolwiek. W związku z tym - rzeczywistość jako ona sama jest nieprzekazywalna z natury rzeczy! Jest tożsama wyłącznie z sama sobą. Dlatego definicja prawdy utożsamiająca ją (czyli pojęcie prawdy) z rzeczywistością oznaczałaby po prostu, że nikt nie może zakomunikować żadnej (!!!) prawdy, jako że nie może przecież przenieść całości sytuacji do czyjegoś umysłu. 

Bo przecież nawet najprostszy atom (atom wodoru) jest ciągle zagadką dla naukowców - wciąż niezgłębiony do końca, wciąż nieuchwytny. A atomów są biliony bilionów. Różnych, w różnych wzajemnych odległościach, konfiguracjach, zależnościach. Dlatego pojęcie prawdy nakazujące zgodność (rozumiem zgodność pełną, bo gdzie tu postawić granicę dla wystarczającej niepełnej zgodności?) z czymkolwiek wymuszałoby absolutne poznanie wszystkiego! W konsekwencji byłoby więc kompletnie nieużyteczne i należałoby je usunąć z ludzkiego języka jako zbędną utopię.

Dygresja 1:
Czy pojęcie prawdy odnosić się powinno tylko do umysłu człowieka, czy też może ogólnie do zagadnień przetwarzania informacji?

- według mnie wiele przemawia za uogólnieniem pojęcia prawdy  tak, aby oderwać je od koniecznego związku z umysłem człowieka. 
Bo np.  wiele zagadnień z informatyki można potraktować w kategorii podobnej jak "prawda człowieka".

Komputery przetwarzają informacje i często "oczekują", że dane będą miały taką, a nie inną postać, takie a nie inne wartości. Jeśli te zasady zostaną pogwałcone, to w bardzo dużej klasie  przypadków program się wiesza i w ogóle przestaje przetwarzać cokolwiek.

Tak więc pewna adekwatność w stosunku do danych może być uznana za komputerową wersję idei prawdy.

 

Tu dochodzimy do myśli 2

Myśl 2:

Prawda zawsze przekazuje tylko jakiś aspekt rzeczywistości

Z doświadczenia wiemy, że jednak coś sobie komunikujemy i czasami uważamy, że to coś jest "prawdziwe" lub nie. Ale musimy się pogodzić, że prawda przekazuje wyłącznie pewien aspekt rzeczywistości - nasze spojrzenie, punkt widzenia, ujęcie pod jakimś tam kątem.
Np. powiedzenie, że liście są zielone - przekazuje nam informację, że większość liści wywołuje w oczach wrażenie koloru zielonego. Nie przekazuje nam ani samych liści - ich ciężaru, wielkości, miękkości, historii itp. Nie przekazuje informacji o sposobach rozróżniania kolorów, psychologii odbioru wrażeń. Nie przekazuje wielu innych rzeczy związanych zarówno z liśćmi, jak i ludźmi, którzy określają te liście mianem "zielonych". Przekazujemy wybrany, z jakiegoś tam powodu nas interesujący aspekt rzeczywistości. Przekazanie samej rzeczywistości jest (jak to już wyżej wyjaśniano) całkowicie nierealne.

Tu w sposób konieczny dochodzimy do myśli 3.

Dygresja 2:
Tradycyjnym podejściem do prawdy jest uznanie coś za prawdziwe wtedy, gdy spełnia zadany wzorzec. 
Oczywiście jest w tym podejściu sens. Jednak takie podejście ma istotne ograniczenia. Wszak wiele spraw rozumiemy intuicyjnie, wiele wzorców jest przybliżonych, sygnalizowanych jedynie jako ogólny kierunek myślenia, zaś umysł człowieka improwizuje na bieżąco dopasowując swoje rozumienie do rzeczywistości. Potem jednak często okazuje się, że w podobnej sytuacji inny człowiek rozstrzyga dany problem odmiennie.
I wydaje mi się, że tak musi być - obracamy się w kręgu prawd rozmytych, niedookreślonych. Umysł na bieżąco tworzy i udoskonala swoją wizję stanu rzeczy. W istocie więc wzorców jest wiele (często tyle ile ludzi), a do tego zmieniają one w czasie, część cech mają wspólnych z wzorcami konkurencyjnymi, część różnych. I jakoś trzeba sobie z tym radzić.

Myśl 3:

Niezbędnym komponentem prawdy INTERPRETACJA.

Tzn. by powyższe stwierdzenie o liściach nie zaprowadziło nas na manowce, musimy dodatkowo założyć m.in. że: myślimy o najbardziej spotykanych liściach, że zieleń jest pewną średnią z odczuwania tego koloru przez ludzi (np. odrzucamy wady wzroku), że chodzi o prawdziwe roślinne liście, a nie ich niektóre artystyczne odpowiedniki itp. Te warunki można by konkretyzować dalej, ale nie chodzi tu ilość, lecz stwierdzenie jakości:

Przy komunikowaniu czegokolwiek wraz z przekazywanym tekstem informacji dołączamy ogromną ilość założeń dodatkowych - proponujemy pewien system rozumienia (interpretowania) tej informacji. Bez systemu interpretacji, informacja przestaje komunikować cokolwiek, przestaje być informacją! To albo dźwięk jakiegoś słowa, zygzak na papierze, obraz nic nie wnoszący do umysłu (czy też ogólnie odbiorcy, jeśli miałby nim być np. komputer).

O tym fakcie ludzie najczęściej zapominają. Każdy z nas myśli subiektywnie (bo ma tylko SWÓJ mózg), ale jednocześnie powszechnym jest przekonanie, że to "jego" prawda jest tą "prawdę prawdziwą". Prawdy innych osób zazwyczaj traktują jako mniej wartościowe. Jednocześnie duża część osób w ogóle nie ma ochoty brać pod uwagę możliwości rozumienia tych samych faktów na inny sposób. 

Tak więc pojawia nam się myśl 4

Myśl 4:

Prawda - to zawsze pewien wybór

Prawdziwych z potocznego punktu widzenia aspektów dowolnej sprawy jest najczęściej nieskończenie wiele. Dlatego obiegowe stwierdzenie górnolotnej grafomanii w stylu "prawda jest jedna" nie oznacza według mnie nic sensownego. 

Przykład: mamy fakt - Kasia dostała w szkole dwójkę. 
Prawd o tym fakcie jest niezliczone multum: że dostała ją w szkole, że to była Kasia, że w szkole stawia się oceny, że jedną z dozwolonych ocen jest dwójka, że Kasia bywa w szkole, że Kasi stawia się stopnie, że stopień jest oceną pracy Kasi, że... 
- nie będę wypisywał następnych prawd na opisany temat. Każde z tych stwierdzeń zwraca uwagę na pewien aspekt rzeczywistości - coś nam z niej przekazuje, pod warunkiem, że potrafimy to odebrać, zrozumieć. Ważne w tym akapicie jest jednak to, że aby przekazać komuś prawdę, musimy wybrać - skupić się na tym, co uznaliśmy za ważne z jakiegoś powodu.

Prawda w stylu "wszystko na raz" byłaby nie strawna dla żadnego odbiorcy - a więc nie byłaby żadną prawdą (nic by nie komunikowała). Z resztą jedynym sposobem jej przekazania byłoby wręczenie odbiorcy... całego świata. Wręczenie mu go z poleceniem:
"to jest to o co mi chodzi, co chcę ci przekazać".

Tylko odbiorca miałby prawo zapytać:
Chcesz mi przekazać obiekt nieskończony w swoich przejawach - o co ci jednak chodzi?

To skłania do sformułowania tezy na sposób myśli 5...

Dygresja 3:
Główną kanwą moich rozważań na temat prawdy była praktyka nauczycielska. Gdy próbujemy przekazać młodym niedoświadczonym ludziom jakieś trudne idee, złożone struktury myślenia, prędzej czy później dopadnie nas refleksja nad sposobem odbioru przez ucznia słów wypowiadanych kierowanej do niego wiedzy.
I zauważyłem, że właściwie ludzie nie mają wrodzonej umiejętności rozpoznawania idei fizycznych czy matematycznych. Typowa wiedza rodem z uniwersytetu jest dla większości obca. Takie słowa jak liczba, siła, masa są inaczej używane przez ucznia podstawówki niż osoby zajmujące się nauką. Bo każdy z tych uczniów musi dopiero wybudować w swoim umyśle miejsce na nowe idee, musi poprzestawiać proste intuicje i zamienić je na trudne pojęcia innego rodzaju. Żeby coś zrozumieć trzeba w sobie wytrenować to rozumienie.

Nie ma w nas predefiniowanego rozumienia prawdy naukowej. Z resztą, czy ową "prawdę" naukowców mamy uznać za ostateczną?
- to też nie jest jakaś jedyna prawda, tylko pewna wizja, pewna próba rozumienia świata ograniczona do znanych faktów i znanych sposobów ich tłumaczenia. Kiedyś przyjdą mądrzejsi naukowcy, spojrzą na sprawę szerzej i powiedzą, że tamta struktura wiedzy była niepełna, czy czasem wręcz błędna.

Myśl 5:

Prawda ma sens w obrębie właściwego systemu komunikacji między nadawcą a adresatem tejże prawdy

Problem został nieco naświetlony w myśli 3 (tej, że prawda wymaga interpretacji). Tutaj chciałbym podkreślić jednak pewien nowy fakt - aby prawdę zakomunikować, trzeba jakby wejść na falę odbiorcy, posłużyć się jego systemem pojęć. Trzeba chociażby posługiwać się tym samym językiem, czasami zrozumieć sposoby myślenia, strukturę informacji odbiorcy. Najlepiej widoczne jest to w informatyce - jeśli jakiś program potrafi wczytać strukturę pliku graficznego bmp, a nie odczytuje plików jpg, to wrzucenie mu na wejście tego nieodpowiedniego pliku, spowoduje niemożliwość odczytu zapisanej informacji.

Fakt, że adresat naszej prawdy może nie umieć odczytać informacji w podawanej formie jest często niedoceniany. Tymczasem - prawda oderwana od swojego adresata w ogóle nie jest żadną prawdą

Przykład 1:
Gdy 3 letnie dziecko pyta się mamy: "skąd się biorą dzieci?", można odpowiedzieć tak: "w wyniku koniugacji chromosomów tworzy się zygota, następuje jej podział, by poprzez gastrulę, blastulę i kolejne fazy rozwojowe doprowadzić do akcji porodowej..." 
W sumie jest to z biologicznego punktu widzenia "prawda" (jeśli czegoś nie pokręciłem), ale wiemy, że takie komunikowanie tej prawdy nie ma sensu, bo dla polskiego przeciętnego dziecka ma ono takie znaczenie jak przeczytanie książki telefonicznej w języku chińskim. Podobnie trudno powiedzieć, że zakomunikowanie mi osobiście dowolnej prawdy wyrażonej w języku portugalskim jest prawdą - ponieważ ten język jest mi nie znany, więc będzie to dla mnie nie prawda, tylko nieinterpretowalny zbiór dźwięków.

To pokazuje ten ważny aspekt prawdy, który pozwolę sobie jeszcze raz przytoczyć:

Prawda ma sens wyłącznie w obrębie systemu komunikacji z jej odbiorcą.

Ponieważ możliwych do wymyślenia języków jest nieskończenie wiele, więc np. bez sensu jest stwierdzenie, że coś zakomunikowane przez mister Napoleona z zakładu dla obłąkanych w jego jednoosobowym indywidualnym języku jest prawdą - choć może on sam tę "prawdę" rozumie.

Dopóki ktoś nie umie się skomunikować z otoczeniem, dopóki nie znajdzie się na "wspólnej fali", dopóty jedyne co posiada, to wrażenia tworzące się w jego umyśle - być może bardzo mądre, ale być może i bez sensu (nie ma nawet sposobu na ustalenie tego faktu). Dopiero dostosowanie się do jakichś reguł komunikacji (choćby nawet dość umownych i zmieniających się, ale obowiązkowo jednak w jakiś sposób czytelnych dla obu stron) tworzy przestrzeń do przekazu prawdy. 
Bo w szczególności umawiając się do nowych reguł języka zamieniających "tak" na "nie" i "nie" na "tak" (itp.) można zamienić dowolną rzecz prawdziwą na fałszywą i odwrotnie. A to jest tylko umowa danego systemu komunikacji.

Powyższe oznacza jednocześnie, że dla dowolnej istoty istnieją prawdy absolutnie dla niej niedostępne z racji odmienności komunikacyjnej, czyli braku przygotowania do odbioru tejże prawdy. Bo każdy jest "jaki jest" i już.

Tradycyjne podejście do kwestii prawdy opiera się na rozróżnieniu pojęcia i rzeczywistości, które te pojęcia opisują.
Jest ono oparte na optymistycznym założeniu, że umysł człowieka tworzy sensowne (!!!) pojęcia do tego co widzi.
Do tego drugim założeniem (także bardzo optymistycznym) jest przekonanie, że pojęcia wytworzone w głowie jednego człowieka dają się w sposób niezniekształcony przekazać innemu człowiekowi.

Moim zdaniem, jest w tym wszystkim za dużo tego optymizmu.

po pierwsze - człowiek tworzy sobie pojęcia na podstawie tego co widzi i czuje. A widzi i czuje - stosunkowo niewiele (jakiś tam niewielki zakres fal, ograniczone rozmiary przedmiotów, ma dostosowane do typowych zadań związanych z bezpośrednim przetrwaniem - zmysły). Przyrząd fizyczne są w stanie odebrać znacznie więcej cech świata materialnego. Jednak człowiek, choć tak bardzo ograniczony, roi sobie, że widzi "prawdę"... 

nawet jeżeli człowiek by wszystko umiał zobaczyć i odczuć, to wytworzenie pojęć z tych wrażeń, ani nie jest oczywiste, ani jednoznaczne - każdy człowiek tworzy w swoim umyśle to, co potrafi - na swoją miarę - od idioty, do geniusza.

wreszcie przekazując swoje wrażenia przy pomocy słów, natrafiamy na nieprzekraczalna barierę niejasności, niedostosowania określeń wywodzących się z życia codziennego, do sytuacji nowych, często zupełnie innego rodzaju.

Czymże więc są owe "pojęcia"?
- jak dla mnie - głównie nadzieją filozofów na porozumienie. Może też wskazują pewną drogę, którą można iść. Ale w żadnym wypadku nie należy ich traktować jako gotowy (i do tego prawie doskonały) nośnik do przekazu rzeczywistości i idei do jej opisu.

Teraz pozwolę sobie sformułować moją osobistą, trochę nieporadną, definicję prawdy. Pewnie jest ona niewiele lepsza niż poprzednie (ale ja mam nadzieję, że pod pewnymi względami trochę).

Daktikowa definicja prawdy

Prawda - jest to idea sposobu prowadzenia komunikacji pomiędzy źródłem informacji, a adresatem, postulująca budowanie u adresata stanu pewnej HARMONII postrzegania danego elementu rzeczywistości.

Ta moja definicja osłabia wymagania dotyczące prawdy dzięki zastąpieniu klasycznego słowa "zgodność" na "harmonię". Jest to wyraźne osłabienie wymagań. Uwzględnia ono jednak spostrzeżenie, że pełnej zgodności nie da się osiągnąć; a jedynie można budować w odbiorcy jakieś elementy przybliżające mu to co przekazujemy. Dodatkowo słowo "rzeczywistość" zamieniam na "element rzeczywistości", bo cała rzeczywistość jest nieprzekazywalna. 

W wstępie do tego artykułu napisałem, że przekazywanie definiowanie pojęć polega na przekazywaniu słów - jedno nieznane pojęcie jest podmieniane przez jego "określenie", czyli zestaw innych słów - zastępników. Ale przecież nie mamy idealnego, pewnego punktu startowego, nie mamy wyjściowego zestawu pojęć identycznie rozumianego przez wszystkich ludzi i do tego słów zawsze w ten sam sposób interpretowalnych. Dlatego ułudą jest myśl, że przekazujemy w słowach "prawdę" rozumianą jako jasne odwzorowanie rzeczywistości na słowa. Tak naprawdę to jedynie wciąż opisujemy to co chcemy przekazać, wciąż malujemy intelektualne obrazy (impresje) na omawiany temat. I nie mamy gwarancji, że ktoś te obrazy odczyta zgodnie z naszymi zamierzeniami.

Definicja wyżej opisana ma swoje oczywiste wady - wprowadza nowe (nigdzie nie zdefiniowane) pojęcie "harmonii", jest w dużym stopniu nieokreślona, pewnie trochę niejasna. Ale to jest nieuniknione, bo słowa, którymi się operuje są dostosowane do ogólnych zastosowań, a nie do idealnego oddania daktikowej idei prawdy.
Wydaje mi się też, że powyższa definicja "wnosi" parę nowych, ważnych elementów do sprawy. Oto kilka jej cech szczególnych

słowo "idea" sugeruje, że Prawda jest obiektem ze świata umysłu, a nie samą rzeczywistością, 
"komunikacja" dopowiada cel pojęcia prawdy (jakim jest zawsze przekaz informacji, przekaz punktu widzenia, sposobu działania, rozumowania itd).
wprowadzone pojęcie harmonii sugeruje, że idea Prawdy w tym ujęciu zbliża się do idei DOBRA, gdyż to właśnie Dobro jest formą harmonii między czującymi istotami. Jest to jednak efekt nie zamierzony tych przemyśleń (tzn. autor nie kombinował, jakby tu ideę prawdy związać z ideą dobra, tylko tak samo "wyszło").

Może więc trochę ta definicja omija ze dwie rafy typowego błędnego rozumienia, choć ciągle nie wyjaśnia wszystkiego (i oczywiście rodzi nowe pytania).
Być może tak być musi, bo moim skromnym zdaniem, fakt że prawdy nie potrafimy bezpośrednio uchwycić, stanowi właśnie najistotniejszy powód naszego istnienia (wyjaśnienie tego stwierdzenia stanowiłoby materiał na znacznie bardziej wydumany esej).

Zakończenie, uzupełnienie i podsumowanie daktikowych rozważań  na temat pojęcia "prawda"

W tych dość krótkich rozważaniach (krótkich przynajmniej w odniesieniu do tego, co miałbym jeszcze do przekazania na ten temat) starałem się przedstawić moją prywatną wizję na temat pojęcia prawdy. Tworzyła się on a w mojej głowie przez dwadzieścia parę lat (i z resztą tworzy się i przekształca nadal) Punktem wyjścia do niej było spostrzeżenie, że klasyczne ujęcia tych zagadnień w dużym stopniu prowadzą do sprzeczności. 
Uznałem więc że stare, statyczne rozumienie prawdziwości dobrze byłoby zastąpić sobie (na mój prywatny daktikowy użytek) bardziej ogólnym i dynamicznym - z jednej strony unikającym odwoływania się do "rzeczywistości" (która przecież jest nieskończona w swojej złożoności i niemożliwa do poznania, a tym bardziej opisu), odchodzącym od utopii "zgodności" (wszak nie znamy wystarczająco dokładnie procesów myślenia, abstrahowania i ogólnie działania umysłu, więc jak moglibyśmy posługiwać się pojęciem zgodności w sytuacji tak różnych od siebie zjawisk jak myślenie - i tego co składa się na świat zewnętrzny).

Owa dynamiczna wizja prawdy - uwzględnia w znacznie większym stopniu fakt rozwoju człowieka, nieokreśloności naszych wyobrażeń i koncepcji. Wprowadza koncepcję prawdy której ciągle się uczymy, której każda kolejna wersja zawsze może być zastąpiona przez nową (często lepszą), choć też tymczasową. Ta prawda cały czas się tworzy - w nas, w przetwarzających umysłach. Każdego dnia, miesiąca inaczej rozumiemy takie pojęcia jak: miłość, dobro, porozumienie. Uczymy się ich w kolejnych wcieleniach, szczegółach, wzrastamy wewnętrznie tak jak one. 
Nie ma więc jednej jedynej ściśle określonej prawdy. Nie ma jej NIGDZIE! Jest za to morze prawd osobistych - prawd, które szukają zgodności, z rozumieniem innych ludzi, lub przynajmniej szukają możliwości sposobu na ogarnięcie ogromu wrażeń i myśli składających się na nasze życie. 
Bo nawet naiwne rozumienie świata przez 2 letnie dziecko jest też jakąś prawdą, jakimś ujęciem tego co owo dziecko widzi. Jest też prawda naukowca (może lepiej przemyślana, doskonalsza), prawda gospodyni domowej, prawnika, mędrca i głupca. Prawda (lub lepiej powiedzieć w liczbie mnogiej - prawdy) jest jak wielobarwny, nieskończenie wymiarowy kształt obracający się mieniący bilionami obrazów, ujęć, wniosków. Raz w tej prawdzie jest więcej sensu, logiki, raz mniej. Lecz tam gdzie jest choć odrobina sensu, tam też jest szansa na zrozumienie, czasem na porozumienie. A dotyczy to nawet najmniejszego drobiazgu z naszego życia. 
Kiedyś matematycy jako liczby traktowali wyłącznie liczby naturalne (słowo "liczba" brała się od "policzyć"). Dzisiaj liczby są już "niepoliczalne" - mają nieskończoną ilość cyfr rozwinięcia, mogą być zespolone itd... Każde z podejść do pojęcia liczby jest jakąś "prawdą", a tych innych, nieznanych prawd na ten temat może być dowolnie dużo. I właśnie ta świadomość ogromu liczby możliwych ujęć, interpretacji (z których wszystkie są prawdziwe, choć różne od siebie), każe mi rozumieć ideę prawdy jako coś otwartego, będącego w nieskończonym rozwoju.
Nie mamy szansy na odwzorowanie w umyśle świata takiego jaki on jest! Jest zbyt skomplikowany. Możemy tylko, lepiej lub gorzej, wytworzyć w swoim umyśle jakiś porządek, jakąś wizję tego co nas otacza. Ta wizja nigdy nie będzie (nie stanie się) światem zewnętrznym. Ona tylko ukradnie z niego jakąś cząstkę, jakiś aspekt sprawy. Ale zrozumienie tego aspektu ubogaci nasz umysł, uczyni go większym, silniejszym.
Nie ma prawdy doskonałej. Kiedyś Newton tworzył swoje zasady fizyki świata. Działały całkiem dobrze. Odnosiły wielkie sukcesy, dając człowiekowi możliwość przynajmniej częściowego zrozumienia zjawisk. Dziś wiemy, że są to zasady niedokładne, niepełne. Ale zarówno te stare niutonowskie zasady, jak i powstałe po nich prawa fizyki współczesnej dają jakiś wkład do rozumienia tego co nas otacza - są użyteczne - każde na swój sposób. A rzeczywistość? - i tak jest nieskończenie bardziej skomplikowana.
Prawdziwym przeciwieństwem prawdy nie jest fałsz. Jest nim chaos - brak jakiejkolwiek wizji zrozumienia, porządku w tym co do nas dociera, reguł wnioskowania. Fałsz można sprawdzić, poprawić - o ile zachował się sprawny mechanizm odbioru bodźców i wyciągania wniosków. Z chaosu nic nie wynika dla umysłu, nie ma możliwości porozumiewania się, odwzorowania czegokolwiek ze świata na cokolwiek.
Nie dysponujemy predefiniowanymi narzędziami umysłu do odbioru i rozumienia świata. Nie ma oczywistych, jasnych dla każdego pojęć! Wszystko co myślimy ma korzenie albo w prymitywnych instynktach (prymitywnych w sensie niemożliwości pojmowania wyższych idei) i odczuciach, albo w nieokreślonych i często przypadkowych mocach jaźni. Mamy wrodzone instynkty, potrzeby, niektóre narzucone przez ewolucję (albo Boga, jak kto woli...) uczucia. Każdy człowiek wpisuje te początkowe siły psychiki i umysłu w swoje życie - w doświadczenie, w temperament. Z tych cegiełek rozumienia tworzymy na co dzień swoje prawdy, burzymy je, przekształcamy. I choć jakoś potrafimy się porozumieć między sobą, to najczęściej owo łatwe porozumienie dotyczy tylko dość oczywistych spraw. 
Głębsze porozumienie, oddanie bardziej skomplikowanej prawdy o czymkolwiek, wymaga wybudowania w sobie struktury na jej przyjęcie. Aby wiele rzeczy zrozumieć, musimy dla nich w swoich uczuciach i umyśle wytworzyć jakby nowe narzędzia. Kto nie doznał wielkiego strachu, choćby nawet bardzo chciał, nie zrozumie osoby o prawdziwie wielkim strachu opowiadającej, egoistyczne dziecko nie zna sensu pojęcia "miłość", tak jak to rozumie jego matka, szczególnie jeśli wiele od ludzi wycierpiała. Nie ma sensu wygłaszać słów twierdzenia o wiriale (to jest pojęcie fizyczne) osobie, która nie zna sensu użytych pojęć - pojęcia te tworzy się dopiero podczas mozolnego poznawania pewnych praw fizyki.
Dlatego, kto chciałby to prawdy się zbliżyć, musi uzbroić się w cierpliwość i opanowanie, aby nie łączyć spraw zbyt pochopnie (by ujrzeć ich dalsze powiązania), bo później więcej wysiłku zajmie oddzielenie ich w swoim umyśle. Nie ma innego wyjścia, jak powoli, z mozołem odrywać się od złudnego dziedzictwa prostych uczuć i zmysłów. Kto te narzędzia intelektualno - uczuciowe w sobie ma, ten jest w stanie pojąć pewne sprawy i nawiązać kontakt z innym człowiekiem, który też je rozumie. Kto tej pracy tworzenia narzędzi nie wykonał, pozostanie przy pierwotnej organizacji wrażeń.
Prawda jest drogą! - jest ścieżką budowania, a nie gotowym stanem. Jest wezwaniem do przekształcania tego co czujemy i myślimy tak, aby to miało jakiś sens, aby wiązało jedne wrażenia i myśli z innymi. Nie mamy żadnej gwarancji, że nam się to naprawdę udało!!! Nie mamy gwarancji zgodności. Właściwie, to niemal pewnym jest, że coś przeoczyliśmy. Prawie zawsze można coś rozumieć pełniej, lepiej. To jednak nie oznacza, że mamy pozbyć się naszego dążenia do prawdy. Prawda jest nieskończona i taką pozostanie, więc nie ma innego wyjścia, niż zgodzić się z na ograniczenie naszej natury, na słabość umysłu i odczuć.
Ludzka prawda NIE jest ideałem (chociaż jest ideą) - jest tylko narzędziem. Raz lepszym, raz gorszym, jednak zawsze niedoskonałym. Kto chce mieć prawdę - ideał, ten nie znajdzie jej wcale! Chyba, że zacznie się oszukiwać i nazywać idealnym to, co z pewnością jest ograniczone.
Bo w pewnym sensie prawdą jest niemal wszystko co jest i co być może - pod warunkiem, że buduje w nas jakąś cząstkę zrozumienia. Bez względu na to, czy istnieje jako forma materii, czy jest obiektem ze świata idei. Prawo podzielności przez 3 jest prawdą, choć ten matematyczny twór nie jest jakimś prostym odbiciem rzeczywistości materialnej. To obiekt ze świata idei. Prawdą jest istnienie wątpliwości, wreszcie prawdą jest fałsz (dziwny zbitek słów?... - ale jak nazwać inaczej fakt, że gdzieś ten fałsz wystąpił?).

A zaprezentowana wyżej definicja?...
Pewnie wielu się ona nie spodoba. Trudno. Jest ona w dużym stopniu prywatna i wynikła z przeświadczenia, że trzeba inaczej spojrzeć na pojęcie prawdy. To co w tym moim pisaniu najważniejsze, to nie tyle pełna zgodność (w której osiągnięcie i tak nie wierzę) ile jakby "namalowanie pewnego obrazu" na temat prawdy. Namalowanie i pokazanie go. Później - każdy zrobi z tym obrazem w pamięci - co zechce.

PS. 
Istotnym uzupełnieniem tych dywagacji jest rozdział o ideach fizyki kwantowej: Fizyka kwantowa dla psychologów.

Dywagacje na temat twierdzenia Gödla

Tytułowe twierdzenie matematyczne jest moim zdaniem jednym z najwspanialszych osiągnięć umysłowych ludzkości. Oto treść tego twierdzenia (a właściwie dwóch twierdzeń) przepisana z encyklopedii multimedialnej Fogra:

Gödla twierdzenia:  
I twierdzenie Gödla:
Jeżeli S jest zawierającym w sobie arytmetykę liczb naturalnych i S jest niesprzeczny (spójny), to S jest niezupełny, tzn. istnieją zdania w S, których prawdziwości nie da się udowodnić na podstawie przyjętych aksjomatów. 

II twierdzenie Gödla:
Jeżeli S jest niesprzeczny, to niesprzeczność S jest niedowiedlna w S.

 

Teraz o znaczeniu tych praw:
Problemem interpretacyjnym jest określenie "zawierającym arytmetykę liczb naturalnych", bo przeciętnemu zjadaczowi chleba liczby naturalne mało kojarzą się z logiką ogólnie. Jednak są oczywiste odniesienia liczb naturalnych i języka używanego przez ludzi - np. wszystkie słowa lub wszystkie twierdzenia języka można ponumerować liczbami naturalnymi. Wtedy każdy liczby staną się odpowiednikami słów, twierdzeń itp. Można też się pokusić o takie formułowanie zdań (a przynajmniej ich części), aby były one zgodne z arytmetyką liczba naturalnych. I co się wtedy okaże?

Oparty na tej zasadzie system wiedzy można rozszerzać w nieskończoność!

To jest prawda matematyczna! - nie ma odwołania - nie ma już wątpliwości, czy nasza teoria jest już pełna czy nie. Wiemy na pewno, że teoria jest niepełna, bo Pan Gödel udowodnił, że do najlepszej teorii da się dopisać twierdzenie, któremu nie da się zaprzeczyć powołując się na istniejące prawa. A jeśli tak, to owe twierdzenie staje się początkiem dwóch nowych sprzecznych ze sobą meta-teorii - jednej zakładającej, że twierdzenie jest prawdziwe i drugiej zaprzeczającej tej tezie. Ale obie te meta-teorie są "dobre" w tym znaczeniu, że nie podważają teorii pierwotnej.

W ten sposób uzyskaliśmy mechanizm pozwalający rozszerzać naszą wiedzę teoretyczną do nieskończoności.
I choć odnosi się tylko do klasy teorii opartych o arytmetykę liczb naturalnych, to i tak jest to całkiem spora klasa. A nie wiadomo, czy nie jest prawdziwe jakieś uogólnione twierdzenie rozszerzające powyższe prawa na teorie oparte o inne arytmetyki.

Przykłady potwierdzające twierdzenia Gödla matematycy mogą mnożyć. Najbardziej chyba sztandarowym byłby fakt wynalezienia geometrii nieeuklidesowych:
Początek był taki: Euklides nie potrafił udowodnić (posługując się innymi aksjomatami geometrii), że przez punkt da się przeprowadzić tylko jedną prostą równoległą do danej. Dlatego stworzył nowy aksjomat, który to właśnie postulował. Postulat ten jest niesprzeczny z resztą pewników. Jednak okazało się, że postulat przeciwny - np. że przez punkt nie da się przeprowadzić żadnej prostej równoległej do danej, lub że można ich przeprowadzić więcej niż jedną - też jest niesprzeczny z pierwotną teorią. Dlatego można tworzyć sobie niezależne geometrie euklidesowe i nieeuklidesowe, a z matematycznego punktu widzenia, żadna nie jest lepsza. Możemy sobie jedynie wybrać jako nasze "widzimisię".

Czy da się z twierdzeń Gödla wyprowadzić jakieś inne wnioski?
Ja osobiście uważam, że być może na końcu odpowiedniej konstrukcji logicznej znalazłoby się udowodnienie "wolnej woli", lub przynajmniej pokazanie, że prawda jaka taka wymaga wyboru - być może osobowego rozstrzygnięcia (Bóg???).

Inny, chyba dość przerażający wniosek, stanowi uświadomienie sobie nieskończoności przestrzeni prawdy. O ile materię, ze wszystkimi cząstkami, atomami, kwantami można by uznać za twór ogromny, ale może przynajmniej skończony - tzn. może np. tych materialnych obiektów jest tyle co liczba "coś do potęgi bilion bilionów...", to jednak nie istnieje żadna liczba mówiąca nam jak wiele jest słusznych teorii - jest ich na pewno nieskończenie wiele. W tym kontekście marzenia niektórych, że prawda zaprowadzi porządek w tym ogromnym bałaganie obiektów świata materialnego, są piramidalną mrzonką - bo prawd o samej materii jest nieskończenie razy więcej niż samych obiektów materialnych. 

Bałagan materii jest niczym wobec bałaganu idei.

 

Idea bezwzględnego posłuszeństwa jest tożsama z ideą duchowego i intelektualnego upadku

Wstęp

Wiele osób jest przekonany, że zło świata wynika z "nieposłuszeństwa". W końcu pierwsi ludzie w raju byli Bogu nieposłuszni. I często też posłuszeństwo jest traktowane jako dobro samo w sobie, jako wartość nadrzędna.

Nie zgadzam się z tym poglądem. Dlaczego?
- jest niżej.

Główna przyczyna trudności

A wszystko wynika z faktu braku dostępu do bezspornej interpretacji. W warunkach naszego życia prawie każdy ważny i sensowny nakaz / zakaz rozpada się dwa swoje elementy:
literę
i
ducha

Właśnie ten dualizm posłuszeństwa rozrywa logiczny sens posłuszeństwa bezwzględnego. Niżej wyjaśniam to dokładniej:
W istocie, w miarę pewny dostęp mamy jedynie do litery prawa - czyli do słów coś jasno komunikujących w określonej sytuacji. Rozumiemy co to znaczy "nie wjeżdżać na skrzyżowanie na czerwonym świetle" bo jest to zakaz jasno sformułowany i w miarę jednoznacznie interpretowalny. W odróżnieniu od niego sformułowanie "wjeżdżać na skrzyżowanie tak, aby sprawnie odbywał się ruch wszystkich użytkowników drogi", które wyraża ducha uregulowań drogowych, jest dla większości wysoce niejednoznaczne - jeden może uważać, że upoważnia go to do szybkiego przejeżdżania przez to skrzyżowanie (aby krócej zajmować miejsce), inny - wręcz przeciwnie - będzie starał się być bardziej uważny i mniej pochopny, więc wiedzie na skrzyżowanie wolno. Duch prawa jest dostępny wyłącznie dla osób umiejących do interpretować (w zasadzie nawet literę prawa trzeba interpretować, ale w tym wypadku jest to o wiele łatwiejsze). Dlatego duch prawa jest w większym stopniu kierowany do istot myślących twórczo, umiejących dostosowywać ogólne, abstrakcyjne określenia do zmiennych, często niejasnych warunków.

Wniosek z tego przykładu jest prosty:

do ducha prawa nie mamy prostego dostępu - sensowne go wdrażanie wymaga wiedzy, doświadczenia i porozumienia między ludźmi - musimy się go nauczyć.

Drugi wniosek jest jeszcze prostszy 
- w wielu sytuacjach bez odpowiednio jasnej litery prawa robi się bałagan.

Jednak z drugiej strony, kierowanie się tylko samą literą prawa prowadzi do nowych nonsensów - np. fundamentalistyczny zwolennik "prawa bez wyjątku" po zepsuciu się sygnalizacji świetlnej (gdy cały czas świeci się czerwone) powinien koczować na skrzyżowaniu aż do przyjazdu ekipy naprawczej, lub przynajmniej policjanta, co może czasem trwać wiele godzin, a nawet dni... Bo litera prawa ma zastosowanie JEDYNIE do sytuacji, które ona ściśle przewiduje. A przecież jeszcze trzeba umieć te sytuacje rozpoznać

I dlatego normalnie działający człowiek często musi posiłkować się duchem prawa, który umożliwi mu wyciągnięcie wniosków dotyczących dalszego postępowania - szczególnie w sytuacjach nowych, niejasnych, wątpliwych. Bez tego działałby bezsensownie. Pozwolę sobie uogólnić ten wniosek w postaci twierdzenia:

W warunkach zmian, w sytuacjach mało przewidywalnych nie da się (!!!) sensownie stosować litery prawa, bez dostępu do ducha tegoż prawa!

Duch prawa ma znacznie większy "zasięg", on pomaga w dopowiedzeniu sobie niejasnych elementów, rozsądzeniu sprzeczności, ustaleniu rozwiązań w sytuacjach nowych, wcześniej nie rozpatrywanych.

Przykładów jest wiele - posłużę się najbardziej oczywistym. Nikt nie kwestionuje przykazania NIE ZABIJAJ!

Jednak co w istocie podpada pod to przykazanie?
- żeby nie strzelać do ludzi na ulicy? - banał. Ale żeby np. nie drażnić, nie gnębić psychicznie człowieka do tego stopnia, że sam popełni samobójstwo? - chyba też... A nie dawać mu wyniszczającej pracy, która po kilku latach doprowadzi jego organizm do ruiny? - też nie mamy dużych (?) wątpliwości. A nie angażowanie się (i innych) w ryzykowne przedsięwzięcia (np. skoki z wysokiej skały do wody?) - tu już nie bardzo wiadomo - w końcu nawet wyjście na ulicę może być niebezpieczne...
Gdzieś zapewne przykazanie "nie zabijaj" się już nie stosuje (być może w zależności od jakiegoś szczegółu), w którymś momencie to konkretny człowiek decyduje czy to jest tylko "ryzykowne zachowanie", czy przekroczenie 5 przykazania dekalogu. Jednak z góry nie wiemy gdzie jest owa granica i musimy improwizować. Inne podejście oznaczałoby po prostu odrzucenie zupełne prawa - przecież z litery prawa wynika jedynie to, że nie można fizycznie uśmiercać drugiego człowieka.
Z resztą i tu ktoś może zacząć kręcić: "ja nie zabiłem, ja tylko pociągnąłem za spust pistoletu - zabił ten wredny pocisk..."
Poza tym zignorowanie np. pytania o ocenę postępowania (związaną nieodłącznie z dostosowywaniem się do ducha prawa) oznacza rezygnację z wykorzystania sumienia. A z tego nie wolno rezygnować, dopóki się jest człowiekiem.

Z resztą to był przykład, który tylko pokazuje, że jak się dobrze zastanowić, to każdy nakaz / zakaz o wydźwięku etycznym ma swoje granice, których atakowanie oznacza zetknięcie się z duchem prawa, a w konsekwencji odchodzenie od jego litery. I niestety, -

DO KAŻDEGO NIEMAL PRAWA można podać przykłady SYTUACJI NIEJASNYCH - gdy nie będziemy wiedzieli, czy duch danego prawa jest zachowany, czy nie, albo czy litera prawa nie występuje czasem przeciwko duchowi prawa.

A co ma do tego posłuszeństwo?

Otóż twierdzę że:

Bezwzględne posłuszeństwo opiera się na IGNOROWANIU ducha prawa!!!

Tak właśnie jest! I inaczej być nie może z przyczyn logicznych! Duch prawa pyta się o sens, a nie o to co gdzie kiedy i jak. Zaś sens tego co robimy i jak robimy, poznajemy przez całe nasze życie przez jego konfrontację z efektami naszych działań, i między innymi z modyfikacjami mogącymi godzić w literę prawa.
Jeżeli muszę siedzieć w pracy mimo, że nie ma aktualnie nic do roboty (i wiadomo na pewno, że nie będę jej miał do końca dnia), to w istocie zapewne działam przeciwko sensowi mojego pobytu w miejscu zatrudnienia - mógłbym przecież w tym czasie odpocząć, co się przecież przyda się w pracy później, albo wykonać jakąś pracę w domu, na potrzebę której będę się w przyszłości starał o zwolnienie... Jest wiele sytuacji, w których skupianie się na literze prawa działa przeciwko duchowi tegoż prawa. Bo

prawo ma sens nie samo w sobie, tylko w odniesieniu do CELU któremu służy!

Prawo bez celu jest wyłącznie gnębiącym człowieka ograniczeniem i wyrazem tyranii władzy. Jednak:

Szczere sięgnięcie umysłem do ducha prawa jest AKTEM NIEPOSŁUSZEŃSTWA wobec jego litery!

Bo przecież po rozpatrzeniu sprawy może się okazać, że w danej sytuacji po prostu będziemy musieli zignorować literę prawa. Czyli bycie posłusznym literze powinno chronić nas przed nieopatrzną próbą myślenia...

Jednak ktoś kto nie sięga do ducha prawa, według mnie, postępuje po prostu nieetycznie, źle (choć wielu sądzi, że właśnie mędrkowanie mogące postawić w wątpliwość "zawsze słuszne" zasady jest złe). Życie przekonuje nas o sporych szansach na to, że bezmyślne stosowanie litery prawa zaszkodzi komuś lub czemuś, nie mówiąc już o tym, że takie podejście do życia pozbawia człowieka tej istotnej cząstki człowieczeństwa, jaką jest dokonywanie wyboru w swoim sumieniu. Pozbawia odpowiedzialności. Zrezygnowanie z konieczności rozważania swoich decyzji i oddanie się wyłącznie posłuszeństwu oznacza więc uśmiercanie w sobie człowieczeństwa, oznacza sprowadzenie się do roli automatu.

A wynika z tego jeszcze jeden ważny wniosek - ponieważ jednak duch prawa nie jest nam dany od urodzenia (przynajmniej w jego pełnej postaci), więc jesteśmy zmuszeni go poznawać. A poznawanie w naszych warunkach musi wiązać się z poszukiwaniem, czyli z poddawaniem w wątpliwość dotychczasowego stanu wiedzy o tymże prawie. Zwolennicy posłuszeństwa powiedzieli by tu teraz coś w rodzaju: i właśnie dlatego człowiek powinien oprzeć się na dobrej interpretacji danej przez autorytety i poddawać w wątpliwość to, co wymyślił sam...

Niestety, jest to błędny wniosek - człowiek nie ma w swoim umyśle (predefiniowanej, wrodzonej) wyraźnej linii rozgraniczającej to co on wymyśla, od wizji zsyłanej ze świata.

dla człowieka, to co przychodzi z zewnątrz (także od autorytetów) jak i to co tworzy w umyśle sam stanowi JEDNOŚĆ.

Bo niby skąd miałby rozróżniać co jest tu czym - skoro nie jest w posiadaniu, żadnej doskonałej procedury rozgraniczającej. Gdy brutalowi tłukącemu swoją żonę powiesz, że powinien ją kochać - on być może w zgodzie z własnym rozumieniem odpowie: "to z miłości, żeby się szlajała z innymi facetami". I on gdzieś w swoim wnętrzu często naprawdę uważa, że jego sadyzm i pragnienie wyrażenia dominacji są miłością - on ją po prostu kocha "tak jak potrafi". A zmiana jego zwyrodniałego sumienia będzie wymagała zmiany pojmowania "miłości", "wierności", "sensu życia" i wielu innych pojęć. Bo na starcie tenże brutal w żaden sposób nie czuje / nie zna znaczeń dobra i miłości. One w znaczeniu takim jak rozumieją je dojrzali ludzie są mu obce.

jedynymi obiektami jakimi potrafimy operować w umyśle są NASZE rozumienia pojęć.

To jest oczywiste - ów przykładowy brutal nie rozumie znaczenia miłości i dobra, bo to nie są wyrazy z jego wewnętrznego języka. Dlatego też nie ma sensu mówienie człowiekowi, żeby nie myślał tak jak myśli, bo to oznacza w istocie doradzanie mu, aby nie myślał wcale. A nie myślenie wcale oznacza, że już na pewno się nie poprawi (bo jak? - sam z niczego?).
Dlatego bez sensu są próby "utwardzania" w człowieku postrzegania prawa poprzez zabranianie wątpienia mu w to prawo. One nie wzmacniają ducha prawa, tylko go osłabiają, nie naprawiają ludzi, tylko zamykają im ścieżkę do tej naprawy.

postulat nie poddawania w wątpliwość czyjegoś nakazu / zakazu jest w istocie wyłącznie postulatem nie poddawania w wątpliwość pierwszej interpretacji tego nakazu/zakazu.

Wszak, gdy coś uznałem na początku (na jakiejkolwiek zasadzie) i mam być temu wierny, to próba zmian na lepsze w rozumieniu tej sprawy jest aktem wymierzonym przeciwko wierności. Inaczej mówiąc postulat nie wątpienia w prawo jest w rzeczywistości postulatem nie rozwijania swojego rozumienia tegoż prawa. Wniosek jest prosty:

postulat bezwzględnego posłuszeństwa jest w większości przypadków głównie postulatem bezmyślności i degradacji człowieka jako istoty rozumnej.

Bo posłuszeństwo i tak będzie kulawe - ograniczone wyłącznie do litery prawa (czyli do dobrze poznanych, wymodelowanych przypadków), zaś wyhodowany w ten sposób nawyk nie podejmowania wyborów zemści się w kolejnej sytuacji, gdy trzeba będzie coś zadecydować w zmienionych warunkach.

I jeszcze na zakończenie

jedno spostrzeżenie

Z moich rozmów z różnymi ludźmi odnoszę nieraz wrażenie, że niektórzy bardzo potrzebują wierzyć w to, że ich wybory moralne i decyzje są jednoznaczne, a prawo jest oczywiste. Najczęściej wszelkie wątpliwości próbują zwalić na "usprawiedliwianie się" człowieka, na "zbędne mędrkowanie". Cóż, z kolei dla mnie jest jasne, że z jakichś powodów nie są oni w stanie zaakceptować faktu interpretowania świata. Uciekają przed nim jak mogą - najczęściej przez twierdzenie, że wszystko co zrobili i mówili jest "oczywiste". Gdzieś w ich umysłach musi tkwić blokada powodująca, że nie są w stanie znieść świadomości niepewności, niejasności pojęć i faktów. Dlatego wolą coś dobrze określonego choć przyjętego bez wystarczającego uzasadnienia, niż prawdy trudniejsze, złożone, wymagające ciągłej czujności ich rozumieniu.
Może nie jest to ich "wina", tylko cecha konstrukcji umysłu?

Jednak z powyższej obserwacji ludzkich postaw wziął się ten właśnie niedługi esej...

:

Wymiecione i przyozdobione umysły

Kanwą tego eseju jest następujący tekst z nowego testamentu (Łukasz 11, 24-26):
Gdy duch nieczysty wyjdzie z człowieka, wędruje po miejscach bezwodnych, szukając ukojenia, a gdy nie znajdzie, mówi: Wrócę do domu swego, skąd wyszedłem.
I powróciwszy zastaje go wymiecionym i przyozdobionym.
Wówczas idzie i zbiera z sobą siedem innych duchów, gorszych niż on, i wchodzą, i mieszkają tam. I bywa, końcowy stan człowieka tego gorszy niż pierwotny."

Słuchałem różnych księży, raz mądrzejszych, raz mniej, jednak nie usłyszałem rzetelnego wyjaśnienia "o co tu chodzi". Dlatego pozwolę sobie podać swoją interpretację powyższej historii. Interpretację, która moim zdaniem dowodzi głębi psychologicznej Jezusowych nauk. Jednak, wbrew pozorom, nie będzie to tekst w stylu religijnym, a raczej ogólno psychologiczno - filozoficznym. A powyższy cytat jest po prostu punktem zaczepienia (w końcu Biblia jest też dziełem literackim)...

Ale wróćmy do sprawy. W czym zawiera się element "wymiecionego i przyozdobionego" domu? - to raczej nie jest trudne do wyjaśnienia - jest nim oczywiście duch, czy jak by woleli ateiści - umysł człowieka. Czym jest duch nieczysty? - znowu jasne - z jednej strony może być nim jakiś rzeczywisty demon (dla wierzących w duchy), ale ogólnie uosabia on zło pętające człowieka.

Ale co z tym "wymieceniem i przyozdobieniem"? - tu tkwi główny problem.
- otóż wydaje mi się, że dość często daje się spotkać istoty ludzkie przyozdobione i wymiecione duchowo. Są to m.in. nawiedzeni naprawiacze bliźnich, z ich gadkami pełnymi frazesów, tropiciele "zła" we "wszystkim co się rusza", gorliwi fanatycy niszczący z pasją to co w człowieku prawdziwe i szczere - niszczący w imię podporządkowania różnym "jedynie i zawsze słusznym" zasadom.
Dlaczego są wymieceni? - bo najczęściej ich dusza i serce są zostawione w bezruchu, zakonserwowane. Oni operują w świecie zewnętrznym, w świecie "dobra" prostego i uchwytnego jak ciężki kamień. Są to ludzie, którzy nie szukają, nie wątpią, nie mają dylematów - dla nich wszystko musi być PROSTE. Jeśli nie jest proste, to i tak stwierdzą, że... jest proste - i podadzą na to "oczywisty" przykład. Wątpliwości malkontentów zaś spacyfikują. Bo oni nie rozumieją faktu, że poza słowami, formalną przynależnością, sztandarami i symbolami istnieje coś jeszcze - nawet coś większego niż to wszystko co widać i o co oni walczą. Bo

walczą o frazesy, o symbole, o słowa; 

walczą tylko o to, bo nie czują i nie rozumieją że istnieje coś głębszego.

Nie widzą też, że w istocie, to ich "szlachetne" zaangażowanie wynika najczęściej, z małych pobudek - z konformizmu, z instynktownej chęci dokuczenia bliźnim (poprzez pokazanie im, że są "źli", co przecież jest "prawdą" jako, że nie ma doskonałych), wreszcie z czysto zewnętrznego naśladownictwa. Najczęściej sami nie rozumieją własnych pobudek - tylko coś ich po prostu "pcha" do bycia takimi jacy są - nie rozumiejący, bez prawdziwej litości i miłości, bez pragnienia dobra rozumianego inaczej niż "moje dobro". Bo w środku - w ich umysłach i duszach - jest pusto! Ta pustka powoduje, że dobro nie ma z czego wypływać. A jeśli jest pusto, zawsze jakiś demon tam sobie uwije gniazdko.
A sedno tkwi w tym, że (znowu posłużę się biblijnym cytatem) - "tam skarb twój, gdzie twoje serce". I ci którzy zaprzestali kierowania się pobudkami dobrego serca - "wymiatają" swoje dusze. Im nie pomoże posłuszeństwo ("na nic, choćby góry przenosili"), bo żeby żyć naprawdę - trzeba mieć DUSZĘ i SERCE!

A mieć duszę i serce, to nic innego, tylko w sobie czuć ból cudzego cierpienia, skręcać się wewnętrznie na widok niesprawiedliwości (wcale nie koniecznie uderzającej w nas osobiście), reagować poczuciem buntu z powodu kłamstwa. Bo właśnie to osadzenie dobra w człowieku - przede wszystkim w jego uczuciach - jest fundamentem jego człowieczeństwa - właśnie to świadczy o tym jaki ten człowiek jest. Ale tego osadzenia w sercu nie da się łatwo zmienić za pomocą takiego czy innego nakazu / zakazu. Naszym uczuciom można jedynie mozolnie, latami w rozterkach, w bólu odrzucenia "tłumaczyć", modyfikować, poprawiać.

Dlatego też ludzie wewnętrznie pełni i określeni są bardzo niewygodni tyranom. Tyrani posługują się ludźmi wewnętrznej pustki. I dlatego też ci właśnie tyrani specjalizują się w wynajdywaniu powodów, dla których od Prawdy, Dobra, Sprawiedliwości, ważniejsza będzie "lojalność" i "wierność" (w domyśle wierność władzy i tym wartościom które ona reprezentuje). W końcu zawsze znajdą się jakieś szczytne ideały, które aktualna władza ma uosabiać, symbolizować. Zażąda żebyśmy w to bezkrytycznie i do końca uwierzyli, i nie sprawdzali, i nie wątpili... Powiedzą nam, że przecież to my możemy się mylić (a rzeczywiście, jest to fakt...), że inni już wybrali i my nie możemy się wyłamywać, że to nie fair - być zbyt uczciwym wobec wyznawanych przez siebie najwyższych wartości.

A niestety - budowanie dobra w człowieku odbywające się na fundamencie serca jest O WIELE trudniejsze, niż po prostu żądanie posłuszeństwa, niż dostosowywanie się do narzuconych reguł. W tym budowaniu nie ma prostych recept, łatwych zwycięstw, szybkiej drogi na skróty. Tu trzeba się po prostu zmierzyć Z PRAWDĄ, KTÓRA W NAS TKWI, przejść przez ogień porażających pytań - o sens, o to jaki jestem, dlaczego? itp. Tu nie wystarczą zapewnienia w rodzaju "jestem, bo należę...", tu nie ma litości dla błędów (nie dlatego, że serce nie zna litości, ale dlatego, że mamy do czynienia z PRAWDĄ w czystej formie, zaś litość powodowana małodusznością w ogóle nie należy do jej kategorii).

Każde "uwierzenie", które nie przejdzie przez ogień prawdy i serca na niewiele się zda - w ten sposób człowiek zyska jedynie slogan, bilbord pokazywany otoczeniu, gdy to się okazuje pożyteczne. Tak samo każda "przynależność" człowieka zdobyta strachem, podstępem jedynie zawiśnie na włosku tego samego kłamstwa, na którym powstała. Bo budować w sercu i prawdzie to budować na tym co jest w nasz RZECZYWIŚCIE!!!. Tu najczęściej nie trzeba wiele mówić, nie grozić, nie prosić (może na to w ogóle jeszcze nie wymyślono słów?...), tylko gdzieś w środku pozwalać wzrastać niewidocznym niciom - połączeniom, dzięki którym dla prostaczków jasne i oczywiste stają się prawdy nieznane filozofom. Bo my ludzie powinniśmy przyznać się pewnej ułomności - NIE WIEMY jak powstaje w nas dobro i prawda - owszem, możemy coś w tej sprawie dłubać, chodzić koło tego, drążyć sprawę, ale to nie jest mechanizm. To co naprawdę możemy zrobić, to przede wszystkim nie przeszkadzać, nie poganiać za pomocą półprawd, czy ćwierćprawd, nie zmuszać do przyjęcia tego, na co jeszcze nie nie przygotowano gruntu. Bo ziarno wysiane na pole w niewłaściwym czasie, nie stanie się zaczątkiem plonu, a jedynie śmieciem, z którym później będzie kłopot.

Nieraz zdarza się, że usilnie nad czymś pracujemy w swoim życiu, ale nic z tego nie wychodzi. Próbujemy schudnąć, rzucić nałóg, przestać być zrzędzącą rodzinną mendą. Próbujemy raz, drugi, dziesiąty... I nic. Dlaczego?
Bo wewnątrz nas, w obszarze podświadomości (który jest jednocześnie swoistym obszarem prawdy o nas), nie powstały duchowe podstawy do zmiany. My cały czas gdzieś w środku "myślimy", że bez zjedzenia tej codziennej porcji pysznych ciastek, będziemy tak zgnębieni psychicznie, że nie wytrzymamy, nie poradzimy sobie z brakiem pozytywnych bodźców; myślimy że nasze życie bez papierosa straci barwę, aż będzie nie do zaakceptowania...  - a w takiej sytuacji - po co nam to życie?... Więc skoro musimy żyć - to palimy, obżeramy się...
Niektórzy próbują wedrzeć się od tej podświadomości różnymi technikami - czasami się udaje. Jednak ja bałbym się zbyt częstych i mechanicznych ingerencji w sferę podświadomości - bo jeżeli coś źle zrobimy, to być może zadziałamy wbrew znacznie potężniejszym, a dla nas całkowicie niezrozumiałym siłom. A efekt tego może być nie tylko nieprzewidywalny, ale nieraz niszczący i nieodwracalny. Zamiast więc takiego rzemieślniczego majstrowania, lepiej jest naszą podświadomość "oswajać", zaprzyjaźniać się z nią, zrozumiewać - dzięki temu jest spora szansa, że nie tylko pokonamy nasze problemy, ale zyskamy coś znacznie cenniejszego - wiedzę i zrozumienie tego co w nas tkwi.

A jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo "przyozdobionego domu". Jeśli uwierzymy, że ta fasada, którą przyjęliśmy za rozwiązanie problemu jest rzeczywistym rozwiązaniem, to będzie powstawała w nas tendencja tworzenia kolejnych fasad dla następnych problemów. W efekcie powstaje cały łańcuch błędów i wewnętrznych kłamstw, a ostatecznie - kompletna dezorganizacja prawdy w człowieku. Lepszym rozwiązaniem jest więc: zawsze trochę wątpić - wątpić nawet w konieczność wątpienia... Bo choć zwątpienie totalne jest rzeczywiście niszczące, to czujne, stałe "powątpiewanie" daje nam szansę na zwęszenie jakiegoś kolejnego demona umysłu przychodzącego pod bardzo niewinną postacią (oczywiście nie chodzi mi tu o wpadnięcie w kompleks "oblężonej twierdzy " i totalną nieufność, ale choć życzliwą i otwartą, to jednak czujną postawę).

Dlaczego ludzie wymiatają sobie umysły? - z wielu powodów - z wygody, strachu, posłuszeństwa (wygody, bo rzeczywista praca ze swoimi uczuciami to okropna harówa). Może to częściowo nie jest ich wina - może po prostu uwierzyli, że skoro są niedoskonali, to nie wolno im dysponować tym co prawdziwe i szczere. W końcu często tak im powiedzieli inni - wpływowi, choć też małoduszni.